poniedziałek, 24 czerwca 2013

Co wydarzyło się pod Smoleńskiem?

Co się wydarzyło pod Smoleńskiem w dniu 10 kwietnia 2010 roku, tego opinia publiczna w Polsce po prostu musi się dowiedzieć. Dążenie do tego jest ważniejsze niż uzyskanie wzrostu gospodarczego, zmniejszenie bezrobocia czy zabezpieczenie środków na emerytury w ramach obowiązkowych ubezpieczeń.
Oczywiście wszystko jest ważne, ale polska racja stanu najważniejsza, ponieważ wszytko pozostałe bez polskiej racji stanu staje się nieważne, to jest praca dla innych, to jest praca na marne - budowanie dróg, mostów, autostrad, wszelkiej infrastruktury sprawi jedynie, że Polska stanie się krajem z jednej strony atrakcyjniejszym dla ewentualnego zdobywca z drugiej zaś łatwiejszym do zdobycia.
Smoleńsk stał się przełomem w polityce polskiej - z jednej strony Polska stała się krajem nijako wasalnym, krajem który przestał się kompletnie liczyć w polityce międzynarodowej (pogrzeb Prezydenta pokazał to boleśnie - nikt z przywódców liczących się krajów nie przybył co najwyżej tłumacząc się głupio) a z drugiej strony Polska scena wewnętrzna spolaryzowała się bardzo, i parafrazując poetę, można powiedzieć, że śmierć Prezydenta pokazała kto Polak a kto nie-Polak.
Oczywiście samo wyjaśnienie "wewnętrzne" czyli na potrzeby naszego społeczeństwa to za mało - ukaranie winnych zaniedbań czy nawet zdrady to kolejny krok, ale kluczowe jest również nagłośnienie tego w sposób właściwy i prawdziwy, sprawy zamachu smoleńskiego w światowych mediach, aby społeczeństwa Zachodu na powrót przyjęły Polskę do swego grona i żądały od swoich polityków uznania jej roli, począwszy od Bitwy Warszawskiej aż do czasów dzisiejszych.

Wrak Tupolewa gnije pod brezentem, ale zdjęć robić nie wolno! Reporterzy "Naszego Dziennika": zakazali fotografowania

opublikowano: 23 marca 2011 roku


W Smoleńsku zdjęć robić "nie nada"
- pod takim tytułem "Nasz Dziennik" zamieszcza relację z wyprawy reporterów gazety do Smoleńska. Jak się okazuje, Rosjanie wprowadzili całkowity zakaz fotografowania miejsca katastrofy Tu-154M:
Skorodowany wrak z Siewiernego nie tylko nie trafił do tej pory do Polski, ale zastosowano nowe administracyjne bariery, żeby świat nie mógł śledzić kolejnych etapów jego destrukcji. Nad ich przestrzeganiem czuwają policjanci. Oficjalny powód to względy bezpieczeństwa. Zakaz obejmuje również krzyż, obelisk i wieńce upamiętniające ofiary tragedii sprzed roku. W czym takie zdjęcia zagrażają Moskwie?

Jak informuje w swoim tekście red. Piotr Falkowski, w Smoleńsku wszędzie leży jeszcze śnieg. Pokryta śniegiem jest też plandeka prowizorycznie narzucona na pocięty w pierwszych dniach po katastrofie i dodatkowo zdewastowany przez warunki atmosferyczne wrak Tu-154M. Ale tego nie zobaczymy:

Przemianowani w tym miesiącu na policjantów milicjanci mają stare mundury i napisy na radiowozach. Nawyki też mają dawne. Kiedy podjeżdżamy do miejsca katastrofy polskiego rządowego samolotu na Siewiernym, zaraz zatrzymuje nas dwójka funkcjonariuszy. - Tu nie wolno wjeżdżać, teren wojskowy - słyszymy.
Nasz rosyjski kierowca chyba nasłuchał się prezydenta, bo nie ustępuje. Tłumaczy, że do ustawionego przy miejscu tragedii 10 kwietnia krzyża i obelisku prowadzi publiczna droga i nie ma na niej żadnych informacji o braku wjazdu. Pilnujący placu mundurowi mają oczywiście inne zdanie. Władza ma przecież zawsze rację. Na aparat fotograficzny też patrzą podejrzliwie.O dziwo, miejsce, które było pokazywane miliony razy w mediach całego świata, jest teraz przede wszystkim zamkniętym obiektem wojskowym i o zdjęciach nie ma mowy. Nawet krzyża, świeczek i wieńców.

Dziennikarze "ND" podsumowują, że zupełnie inaczej było jeszcze latem, a nawet w październiku. Wtedy chętniej rozmawiano z obcokrajowcami, ludzie wręcz wyrywali się, żeby opowiadać o swoich wspomnieniach, w instytucjach można było zasięgnąć informacji o ich pracy w dniu katastrofy i później. Nawet milicjanci pilnujący placu przy lotnisku zachowywali się inaczej. Widać było, że raczej chcą pomóc przyjeżdżającym grupom, czuli się trochę gospodarzami i przewodnikami.

Co się zmieniło? Co teraz chcą ukryć przed naszymi oczyma?

Jest odpowiedź parlamentarnego zespołu smoleńskiego na ostatnią konferencję rządowego. Gdyby uznać za wiarygodne dane prezentowane przez członków komisji, to samolot w pewnym momencie musiałby lecieć z połową skrzydła w ziemi.
Tak przynamiej wynika z tabeli wysokości prezentowanej ostatnio przez zespół Laska na dwóch konferencjach jako odczyt z rejestratora polskiej firmy ATM.
Według niego, ok. 700 metrów przed początkiem pasa samolot miał się znajdować na wysokości 8 metrów nad poziomem tegoż pasa, co oznacza położenie 6-8 nad ziemią. Jednak raporty MAK i komisji Jerzego Millera zgodnie podają, że w tym momencie maszyna była przechylona w lewo ponad 60 stopni. Ale odległość od osi maszyny do końcówki skrzydła wynosi prawie 19 metrów.
Jeśli odejmie się od tego urwane (w niejasnych okolicznościach – oficjalne komisje twierdzą, że podczas uderzenia w brzozę) 6 metrów, i tak zostaje 13 metrów konstrukcji obrócone pod kątem ponad 60 st. względem poziomu, które nie mieszczą się nad ziemią. Z prostych obliczeń wynika, że oś samolotu musiałaby znajdować się przynajmniej 12 metrów nad ziemią, by skrzydło (częściowo obcięte) nie zahaczyło o grunt.
Okazuje się jednak, że podana wysokość nie pochodzi tak naprawdę ani z rejestratora ATM, ani nie była podstawą obliczeń samej komisji Millera. Załącznik nr 4 do raportu („Geometria zderzenia”) podaje w tym miejscu wysokość 19 metrów nad ziemią. Komisja dość dowolnie traktuje dane. Wysokości i przechylenia w ostatniej fazie lotu zostały odtworzone nie tyle w oparciu o zapis rejestratora, ile o kąty odczytane z amatorskich zdjęć mieszkańca Smoleńska Siergieja Amielina.
Rosjanin wykonał też fotografie ścięć drzew w okolicy bliższej radiolatarni, ulicy Kutuzowa i miejsca katastrofy ze wszystkimi znajdującymi się między nimi zaroślami. Jednak trudno traktować te obrazy jako wiarygodny dowód. Amielin nie zapisał, skąd wykonał jaką fotografię ani pod jakim kątem był jego aparat, ani jakie zastosował parametry fotograficzne. Tym niemniej jego pierwsze hipotezy dotyczące przebiegu katastrofy w zasadzie w całości potwierdza raport MAK, a potem Millera.
MAK podaje w swoim raporcie, że zapisy wszystkich rosyjskich skrzynek kończą się w tym samym momencie. Okazuje się, że to nieprawda (wg. dr Kazimierza Nowaczyka).
W znacznie lepszym stanie była taśma rejestratora eksploatacyjnego KBN-1-1 i to jego zawartość MAK uznał za bardziej wiarygodną niż zawierający masę przekłamań MŁP-14-5. Jednak zapis KBN-1-1 urywa się stosunkowo wcześnie i do uzupełnienia brakujących lub pominiętych danych ATM można użyć tylko tego najmniej wiarygodnego materiału z MŁP-14-5.
Nowaczyk wskazuje na związek tych faktów z domniemanymi manipulacjami obu komisji. Zauważa, że utracone pół sekundy w zapisie ATM przypada w pobliżu punktu TAWS nr 38, czyli w miejscu, które zespół parlamentarny uważa za początek destrukcji samolotu w powietrzu.
Z przyjęcia przez oficjalne komisje takich, a nie innych danych bazowych wynikają dość absurdalne zachowania parametrów wysokości i przechylenia samolotu. Nowaczyk wskazuje np., że przechylenie maszyny zwiększa się (wykonuje ona półbeczkę), ale w pewnym momencie zatrzymuje się, po czym znowu zaczyna się obracać.
To – w ocenie Nowaczyka – powód, dla którego warto przyjrzeć się dokładniej danym amerykańskich urządzeń TAWS i FMS. Te ostatnie zapisały w okolicach krytycznego punktu TAWS wysokość ok. 38 metrów i wznoszenie z prędkością 2 m/s, dopiero potem następuje nagła zmiana kursu i samolot zaczyna spadać. Zespół Laska podkreśla, że TAWS i FMS zapisały zbyt mało danych, by wiarygodnie odtworzyć trajektorię i pozycje maszyny, do tego są to dane niezbyt dokładne (oparte na pomiarach satelitarnych).
Nowaczyk ma inne zdanie. Uważa, że obraz przebiegu lotu utrwalony przez amerykańskie komputery jest w przeciwieństwie do prezentowanego przez komisję Millera spójny; poza tym FMS utrwala w porównaniu z innymi urządzeniami najpóźniejszą fazę lotu.
Pytania pod adresem ekspertów zespołu parlamentarnego sformułował w piątek Michał Setlak z czasopisma „Przegląd Lotniczy”. Zajmuje się opisem katastrof lotniczych i ich badania, blisko współpracuje z Państwową Komisją Badania Wypadków Lotniczych, której obecnym przewodniczącym jest Maciej Lasek.
W swoich artykułach twardo broni raportu komisji Millera i krytykuje zespół Antoniego Macierewicza. Setlak wypadł jednak dość blado, jego uwagi były ogólnikowe, a po wysłuchaniu godzinnej prezentacji Nowaczyka, pełnej map, tabel i wykresów, zapytał o dowody twierdzeń zespołu.

Z "Rzepy" 19/06/2013:
"Śledztwo trwa. Zakończy się umorzeniem. Z powodu śmierci sprawców!" - napisał na Twitterze mec. Rafał Rogalski, komentując śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej.
Po rozwiązaniu współpracy z Jarosławem Kaczyńskim i Prawem i Sprawiedliwością mecenas Rafał Rogalski publicznie krytykuje postępowanie Antoniego Macierewicza i prowadzonego przez niego zespołu w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Wieczorami udziela się na Twitterze, m.in. odpowiada na pytania. Wczoraj stwierdził, że śledztwo zakończy się umorzeniem z powodu śmierci sprawców.
Prokuratura nie udzielała jeszcze podobnych informacji, dlatego zapytaliśmy mecenasa, czy zna sprawców, czy są to jego domniemania. "Odsyłam do raportu KM (Komisji Millera - red.). Prokuratura wojskowa będzie miała w kontekście personalnym analogiczne ustalenia" - odpowiedział.
Dopytywany o przesłanki takiego przekonania, stwierdził, że "jak się prowadzi sprawę, zwłaszcza 3 lata, to 'widać' jakie będzie zakończenie w oparciu o już dostępne wiarygodne dowody". "Jak lekarz leczy pacjenta to jest w stanie określić prognozę [pozytywną, negatywną, prawdopodobieństwo i stopień tegoż]" - wyjaśniał.
Raport Komisji Millera wskazuje szereg przyczyn katastrofy smoleńskiej i wielu winnych tej tragedii. W dokumencie nie pojawiają się jednak żadne nazwiska. Przypomnijmy, że wśród winnych katastrofy eksperci z komisji Millera wskazali m.in. załogę samolotu, ministerstwo obrony narodowej, dowództwo 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, Biuro Ochrony Rządu, kancelarie premiera i prezydenta oraz rosyjskich kontrolerów lotu i ich przełożonych. Na pokładzie tupolewa zginęła załoga, reszta wciąż żyje.
Z tego względu postanowiliśmy uściślić pytanie i zapytać o kim dokładnie myślał mec. Rogalski, twierdząc, że sprawcy już nie żyją. "Bezpośrednio odpowiedzialni za katastrofę zginęli na pokładzie.Pozostaje współodpowiedzialność Rosjan.Reszta żyjących to płotki" - odpowiedział były pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego. Na koniec dodał, że jego zdaniem "katastrofa z 10 kwietnia 2010 roku obnaża przede wszystkim nonszalancję pilotów, ignorowanie procedur i braki w ich wyszkoleniu".






zdjecie
M.Marek/Nasz Dziennik
Środa, 2 października 2013
Z inż. pil. Glennem Jørgensenem rozmawia Piotr Falkowski

Jeden z członków specjalnego zespołu rządowego w Polsce sprawdził, że nie jest Pan członkiem duńskiej komisji państwowej badającej katastrofy lotnicze.

– Ależ to prawda, nigdy nie byłem członkiem Rady Badania Wypadków – Havarikommissionen. I nigdy tak nie twierdziłem.

Chodzi o to, że w Polsce trwa dyskusja na temat tego, kto może wypowiadać się na temat katastrofy.

– To interesujące, jak niektórzy ludzie myślą o przechwytywaniu gracza przeciwnej drużyny zamiast piłki. Często mamy do czynienia z taką sytuacją, gdy pojawia się polityka. Prawa fizyki są takie same bez względu na to, czy ja – inżynier albo prof. Binienda – naukowiec jesteśmy członkami polskiej rządowej komisji, czy nie. Takie same albo podobne obliczenia mogli i powinni zrobić też Rosjanie, żeby pokazać związek scenariusza, który forsują, z powszechnymi prawami fizyki. Tam są ludzie, którzy z pewnością mają odpowiednie doświadczenie, choćby eksperci zakładów lotniczych Aviakor w Samarze. Jakoś tego aspektu nikt nie bierze pod uwagę. Ciekawe dlaczego. Ja uważam, że każdy, komu zależy na prawdzie, powinien raczej szukać tego, co istotne, zamiast strzelać do posłańca.

Czytał Pan raport MAK?

– Tak, bardzo dokładnie.

Z jakich jeszcze źródeł Pan korzystał, przecież zapis parametrów lotu nie został nigdzie opublikowany.

– Wykorzystywałem parametry lotu z wykresów w raporcie MAK. Dla moich potrzeb są one wystarczająco dokładne. Później zapoznałem się jeszcze z odczytem komputera pokładowego, który jest dostępny w języku angielskim. Wykorzystałem tylko zapisaną w nim pozycję GPS miejsca zatrzymania tego komputera. Poza tym kupiłem zdjęcia satelitarne firmy GeoEye z 11 kwietnia 2010 roku.

Dlaczego skupia się Pan na wykresie przyspieszenia pionowego?

– Tu znajdują się dwa „piki” tego wykresu. Pierwszy odpowiada miejscu, gdzie samolot miał według MAK zderzyć się z brzozą. Ale po nim następuje drugi „pik”, jeszcze większy. Znajdują się one w odległości odpowiadającej 47 metrom lotu. Jeśli się ogląda otoczenie tego miejsca, to nie widać niczego, co mogłoby takie zaburzenie spowodować. Ujemna wartość tych nagłych skoków przyspieszenia pionowego wskazuje na krótkotrwały zanik siły nośnej. Tak jakby samolot w tym momencie przez chwilę swobodnie opadał. MAK nie wyjaśnia tego drugiego skoku przyspieszenia, bo pierwsze tłumaczy, jak wiadomo, uderzeniem w brzozę. Wychodząc od wykresu przyspieszenia pionowego, można zaprezentować dwa scenariusze rekonstrukcji mechaniki lotu samolotu przed uderzeniem w ziemię. Pierwszy zakłada utratę 6 m lewego skrzydła w miejscu, w którym nastąpił pierwszy skok przyspieszenia, a drugi jest jego modyfikacją.

To zacznijmy od pierwszego.

– Rozważamy sytuację aerodynamiczną samolotu bez 6 metrów skrzydła. Znam zapisaną przez TAWS pozycję samolotu w pewnym punkcie przed brzozą oraz pozycję w momencie zatrzymania FMS (i dokładną wysokość w tym miejscu wynoszącą 15 m), wreszcie pozycję zakończenia lotu w miejscu katastrofy (z wysokością zero). Znam z raportu MAK prędkość poziomą, czyli prędkość samolotu. Ponadto z wykresu przyspieszenia pionowego wiem (przez zwykłe całkowanie), jak zmieniała się prędkość pionowa maszyny, mogę więc odtworzyć także prędkość pionową w okolicach brzozy. To są dane wyjściowe. Następnie prowadzę obliczenia aerodynamiczne w oparciu o znany ciężar samolotu i powierzchnię skrzydeł oraz ciąg silników, które są w zasadzie stałe. Oczywiście od powierzchni lewego skrzydła odejmuję 13 mkw. odpowiadające oderwanemu kawałkowi.

Co to za obliczenia?

– Proszę zobaczyć, to są równania różniczkowe oparte na drugiej zasadzie dynamiki Newtona i prawach aerodynamiki. Opisują ruch samolotu. Od strony matematycznej nie ma w nich niczego niezwykłego. Rozwiązałem je numerycznie przy warunkach początkowych, takich jak wymieniłem.

A co z danymi o konstrukcji samolotu?

– Potrzebne są tylko momenty bezwładności. Uzyskałem je, przeskalowując znane wartości momentów bardzo podobnego samolotu Boeing 727.

I jaki jest wynik?

– To pokazują te wykresy uzyskanych jako rozwiązanie równań funkcji. Proszę zobaczyć dwa: przechylenia i wysokości jako funkcji odległości od brzozy. Po pierwsze, nastąpi tylko 5 proc. utraty siły nośnej, w efekcie przechylenie samolotu owszem wzrasta, ale w miejscu katastrofy osiąga 30 st., podczas gdy według MAK rośnie bardzo szybko aż do przewrotu, czyli maszyna wykonuje półbeczkę. Natomiast wysokość w moim rozwiązaniu rośnie i 370 metrów za brzozą samolot nie uderza w ziemię, ale jest już na wysokości 40 metrów. Poza tym trajektoria – według moich obliczeń – powinna przebiegać nieco inaczej, niż to odtworzył MAK, maszyna przeleci około 30 m na północ od miejsca katastrofy.

Ale do katastrofy doszło. A to znaczy, że Pana obliczenia muszą zawierać błąd.

– Opierając się na danych wejściowych z raportu MAK, dochodzi się do wielkiej sprzeczności.

Sporządził Pan analizę błędów? Przecież wszystkie dane wejściowe są nieprecyzyjne.

– Tak, mam analizę wrażliwości rozwiązania na warunki początkowe. Ale nawet jeśli moje wyniki są obarczone dwukrotnym błędem, to i tak wnioski są istotnie różne od danych MAK.

I to skłoniło Pana do rozważenia drugiego scenariusza?

– Właśnie. Przyjmuję w nim wszystkie dane takie jak w pierwszym scenariuszu, ale dodaję drugą utratę fragmentu skrzydła, o kolejne 6 m długości, co odpowiada 26-28 mkw. powierzchni nośnej.

I jakie są wnioski?

– Tym razem wygląda na to, że dane wyliczone zgadzają się z podanymi w raporcie. Proszę zobaczyć, że linia wykresu przechylenia przechodzi przez punkty, które pochodzą z raportu MAK. Przechylenie osiąga na koniec 130 stopni.

Według MAK, to było 150 stopni.

– Owszem, ale to nie jest znacząca różnica. Tak samo wysokość dokładnie odpowiada parametrom lotu, które zaprezentowała oficjalna komisja, oraz miejscu zamrożenia pamięci FMS.
W scenariuszu nr 2 maszyna ostatecznie uderza w ziemię. A więc mam pewną wartość wysokości w tym miejscu, to jest zero. Mogę zatem, znając ten punkt i różnice wysokości na całej trajektorii, niejako cofnąć się do poprzednich punktów i sprawdzić, jaka była tam wysokość bezwzględna. Otóż, gdy cofniemy się w ten sposób do brzozy, okaże się, że wysokość wynosi co najmniej 11 m, czyli zamiast drzewa, którego się spodziewałem, mam punkt powyżej niego. Dwa razy wyżej niż twierdzi MAK.

Jakie jeszcze przesłanki mogą przemawiać za scenariuszem nr 2?

– Przede wszystkim ślady na ziemi widoczne na zdjęciach satelitarnych. W chwili uderzenia w ziemię zetknęły się z nią końcówka lewego skrzydła i część ogona. Nie mógł to być lewy ster wysokości, bo oderwał się wcześniej, tylko jego pozostałość, statecznik lub środkowy silnik. W każdym razie, znając wymiary konstrukcji samolotu i jego konfigurację w momencie uderzenia w ziemię, możemy obliczyć, gdzie powinny zaczynać się ich ślady na ziemi. Rzeczywiście na zdjęciach satelitarnych są widoczne dwie bruzdy w odległości około 12 m od siebie. Rozważmy trójkąt z trzech punktów: końcówki lewego skrzydła, ogona i rzutu końcówki lewego skrzydła na ślad pochodzący od uderzenia w ziemię ogona. Uzyskamy trójkąt prostokątny. Rzecz w tym, że jest on zupełnie inny niż trójkąt skonstruowany ze śladu uderzenia skrzydła na ziemi, śladu uderzenia ogona w ziemię i identycznie jak wcześniej skonstruowanego trzeciego punktu. Natomiast przyjmując skrzydło krótsze o kolejne 6 m i konfigurację samolotu taką, jak w moim scenariuszu nr 2, otrzymujemy dokładnie przystające dwa trójkąty, czyli ślady na ziemi dokładnie odpowiadają obliczeniom. Kolejny argument. Na zdjęciu szczątków samolotu już ułożonych na placu także wyraźnie brakuje części konstrukcji lewego skrzydła. Jest sześciometrowa końcówka, ale pozostałe elementy nie układają się w całe skrzydło. MAK w żaden sposób tego nie wyjaśnia, a mówię o fotografii z jego raportu. To wydaje się nieracjonalne. Jest jeszcze jedna wskazówka. Otóż w pewnym momencie następuje dość zagadkowa rozbieżność odchyleń dwóch sterów wysokości, które powinny być przez cały czas identyczne. Stało się to dokładnie w momencie, gdy spodziewam się odpadnięcia drugiej części lewego skrzydła. Myślę, że ono mogło, odlatując, uderzyć w ten ster i go odchylić. W ogóle dziwne jest to, że można znaleźć tyle niewytłumaczalnych zachowań samolotu widocznych na wykresach w raporcie MAK i nikt nie wyjaśnia, w jaki sposób do nich doszło.

Jaka mogła być przyczyna tego drugiego oderwania kawałka skrzydła?

– Nie wiem. Podobnie jak nie wiem, co spowodowało drugi skok przyspieszenia pionowego. Nie wiem, co spowodowało zamrożenie pamięci FMS, gdy samolot był jeszcze w powietrzu i wszystkie główne systemy normalnie działały. Wyjaśnienia wymaga też utrata fragmentu ogona (lewego steru wysokości). To, jak miałby on lecieć, jest dla mnie bardzo dziwne.

To spostrzeżenia inżyniera, ale jest Pan też pilotem. Co z tej perspektywy najbardziej Pana zastanawia?

– My, piloci, wiemy, jak ważne jest, by robić to, co się do nas mówi. Próbowałem to panu zademonstrować w czasie lotu nad Kopenhagą w korespondencji radiowej. To dotyczy też próby odejścia na drugi krąg. Nie przekonują mnie twierdzenia, jakoby piloci Tu-154M nie chcieli wcale odchodzić, chociaż tak mówiono, ani że przeszkadzał im pilot automatyczny. W zapisie czarnej skrzynki widać wyraźnie, że wszystkie trzy kanały autopilota były zwolnione – choć nie jednocześnie – i nie miały już istotnego wpływu na lot i trajektorię.

Czy zgodziłby się Pan przekazać swoje obliczenia polskiej prokuraturze? Działa przy niej zespół biegłych, którzy mają wydać kompleksową opinię.

– Owszem. Tak jak zgodziłem się zaprezentować moje wyniki na posiedzeniu zespołu parlamentarnego, tak mogę je udostępnić polskim władzom i złożyć zeznania. Ale byłoby lepiej, gdyby to się odbyło po wykonaniu symulacji przez Instytut Techniki Cieplnej i Mechaniki Płynów na DTU. To jest instytucja, która ma nie tylko większe możliwości, ale i autorytet.



Piątek, 11 października 2013 (02:05)

Z prof. Wiesławem Biniendą z Uniwersytetu w Akron, ekspertem Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku, rozmawia Piotr Falkowski

 Podobno w jednej ze swoich prezentacji zamieścił Pan komputerowo zmodyfikowane zdjęcia skrzydeł tupolewa, zespół Laska zapowiedział, że złoży w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury. W jego oświadczeniu mowa jest o sfałszowaniu kluczowego dowodu zespołu parlamentarnego.

– Przede wszystkim to nie jest żaden kluczowy dowód. Te fotografie stanowiły wyłącznie uzupełnienie i dodatkową ilustrację dla zasadniczego wyniku mojej pracy, która polegała na komputerowej symulacji uderzenia skrzydła samolotu w brzozę. Co do zdjęć, to chciałbym zwrócić uwagę, że pod każdym jest wyraźnie podane źródło. Wszystkie fotografie skrzydeł pochodzą z raportu MAK. Pokazałem też wizualizację, którą dostarczył mi inż. Marek Dąbrowski. Na niej rzeczywiście komputerowo przesunięto odłamaną część skrzydła i przyłożono do pozostałego fragmentu. Wyraźnie powiedziałem, że jest to rekonstrukcja, więc nie wiem, jak można mówić o fałszerstwie.

Trwa kampania podważania Pana autorytetu po artykule w „Gazecie Wyborczej” i ujawnieniu zeznań Pana i dwóch innych współpracowników zespołu parlamentarnego. Nie ma Pan poczucia nadużycia zaufania i dobrej woli?

– Oczywiście, że prokuratura nadużyła mojego zaufania. Mogłem nie przyjmować wezwania do stawienia się do prokuratury. Była to wyłącznie moja dobra wola, że to wezwanie przyjąłem. Wiedziałem bowiem, że jeśli tego wezwania nie przyjmę, to zostanie rozpętana kampania propagandowa, że uciekam przed prokuraturą, gdyż kłamię. Zdawałem sobie sprawę, że prokuratura będzie manipulować moimi zeznaniami, ale nie przypuszczałem, że aż to takiego stopnia. Przykładowo, żaden cytat wyrwany z kontekstu, którym „Gazeta Wyborcza” starała się nas zdyskredytować w swym słynnym paszkwilu, nie pochodzi z moich zeznań. W tym szale medialnej nienawiści do niezależnych ekspertów inspirowanej z ośrodków prokuratury nie chodzi przecież ani o nasze badania, ani o nasze zeznania, ani o nasze kompetencje. Chodzi wyłącznie o zabicie niezależnego głosu sprzeciwu wobec absurdów zawartych w raportach MAK i Millera. Dyskredytowani jesteśmy wszyscy hurtowo za to, że nie akceptujemy oficjalnego kłamstwa smoleńskiego.

Czy z perspektywy czasu nie wydaje się Panu, że pytania prokuratora były tendencyjne i już wtedy planowano wykorzystanie Pana zeznań poza śledztwem?

– Tak.

Przekazał Pan prokuraturze pliki z symulacją, o których mowa w zeznaniach?

– Poinformowałem prokuraturę, że na przekazanie plików komputerowych potrzebna jest zgoda mojej uczelni i NASA. Należy więc wystąpić do tych instytucji drogą formalną.

Jedną z kwestii, którą zaczęły eksponować nieprzychylne Panu media, jest finansowanie Pana badań. Docierają od czasu do czasu jakieś oświadczenia Pana uniwersytetu w tej sprawie, które chyba nie są dobrze rozumiane, a na dodatek manipuluje się nimi jak ostatnio w TVN24. Wyjaśnijmy to dokładnie.

– Przed TVN24 kilka miesięcy temu również „Newsweek Polska” zasypał administrację mojego uniwersytetu pytaniami i też dostał wyjaśnienie od rzecznika. Otóż połowę etatowego czasu pracy każdy profesor musi poświęcać na dydaktykę, a drugą połowę na badania naukowe. Uczelnia płaci oczywiście pensję, a więc można powiedzieć, że finansuje badania naukowe, ale nie finansuje żadnego z konkretnych projektów bezpośrednio. Profesorowie mogą ubiegać się o granty od różnych instytucji i firm.
W USA jest wolność badań naukowych i każdy naukowiec może się zajmować tematami, których wyniki jest w stanie publikować w formie artykułów naukowych i prezentować na konferencjach. Praca profesora musi być zgodna z misją uczelni, która mianowicie polega na prowadzeniu badań naukowych, nauczaniu studentów i promowaniu ich na stopnie naukowe. Ja to wszystko robię. Przypadek katastrofy smoleńskiej może być jak najbardziej tematem pracy naukowej. Wyniki tej pracy prezentowałem wielokrotnie na różnych konferencjach i wraz ze studentami opublikowałem artykuł naukowy na ten temat w międzynarodowym piśmie technicznym.
Nikt mi nie może zabronić zajmować się tym tematem, gdyż leży on w zakresie mojej specjalizacji zawodowej. Ja sam ponoszę odpowiedzialność za dobór tematów. Od tego zależy moja pozycja i prestiż. Dodatkowo zabezpieczeniem mojej swobody akademickiej jest to, że mam pozycję tzw. tenure. Jest to gwarancja, że nie zostanę usunięty z powodu przekonań politycznych czy zainteresowań. Stworzono ją z myślą o humanistach, na przykład politologach, i nigdy nie przypuszczałem, że mi, inżynierowi, może się taka ochrona przydać.

Jak Pan ocenia te dwa lata pracy nad przyczynami katastrofy?

– Niestety negatywnie. Nie byłem na to przygotowany. Jestem naiwnym naukowcem, odizolowanym od świata polityki. Wydawało mi się, że, gdy zaproponuję alternatywną metodę weryfikacji istotnych faktów przy pomocy narzędzi – mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością – najlepszych na świecie, których jestem współtwórcą, to spotka się to z pozytywnym odbiorem. Stało się inaczej. Została uruchomiona cała akcja szkalowania i opluwania mnie. Najpierw sam dostawałem nieprzyjemne e-maile i telefony, teraz skupiono się na moich współpracownikach i przełożonych, wszędzie, gdzie tylko byłem lub jestem zaangażowany. Są oni dosłownie bombardowani e-mailami, które mają charakter zwykłych donosów. Chodzi o to, żeby uznano, że zajmuję się sprawami politycznymi, czymś podejrzanym, i żebym miał z tego powodu kłopoty.

Nie obawia się Pan, że zaszkodzi to Panu w karierze w USA?

– Na szczęście moja pozycja jest bardzo mocna. Przede wszystkim moja praca przyniosła uczelni 8 mln USD z zewnątrz, co jest rekordową wielkością funduszy, jakie uzyskuje jeden naukowiec. Od 2000 r. jestem dziekanem (department chair) i udaje mi się wykonywać tę funkcję administracyjną z powodzeniem, godząc ją z aktywną pracą naukową. Kiedy zaczynałem kierowanie wydziałem, było na nim 200 studentów i 12 profesorów. Teraz jest 450 studentów i 19 profesorów. To konkretne mierniki mojego sukcesu. Oczywiście najważniejsze są wskaźniki dotyczące moich publikacji naukowych, liczba wypromowanych magistrów i doktorów. Kieruję też od trzech lat czasopismem naukowym „Journal of Aerospace Engineering”. Od tego czasu tak zwiększyła się ilość przysyłanych i przyjmowanych artykułów, że wydawca podjął decyzję o zwiększeniu liczby stron oraz częstotliwości pisma z kwartalnika na dwumiesięcznik. Ostatnio wydaliśmy numer specjalny z okazji 70-lecia Centrum Badań NASA Glenn w Cleveland.
Napisali go sami kierownicy z NASA Glenn, którzy podsumowują 70 lat działalności swoich działów i dzielą się wizją dalszego rozwoju tego ośrodka badawczo-naukowego. To oznacza potencjalną ogromną ilość cytowań tego numeru. Jakoś NASA nie przestraszyła się skierowanej przeciwko mnie kampanii oszczerstw i zdecydowała powierzyć mojemu czasopismu swój jubileuszowy koronny produkt. Taka też była moja strategia wzmocnienia pisma, którą udało się zrealizować. Mówię o tych wszystkich sukcesach, gdyż gdyby nie one, na pewno kampania szkalowania mnie osiągnęłaby zamierzony efekt. Ale na szczęście te e-maile trafiają do ludzi, którzy mnie od wielu lat znają i wiedzą, co naprawdę robię i kim jestem. Na swoją reputację ciężko pracowałem wiele lat i dlatego nie jest mnie tak łatwo zniszczyć.

– Rozumiem, ale nigdy nie było to moim celem i niezbyt mi cała ta sytuacja odpowiada. Staram się trzymać z dala od polityki, nie wypowiadam się na temat partii politycznych, wyborów itp. Nie mam wpływu na to, jaką etykietę mi się w Polsce przylepia. To, że mieszkam, tak jak większość współpracowników zespołu parlamentarnego, za granicą, ma znaczenie, gdyż my nie jesteśmy tak zaangażowani w sprawy wewnętrzne w Polsce, także w spory polityczne krajowe. Najczęściej nie mamy dostępu na bieżąco do krajowych mediów, nie czujemy takiej presji społeczno-politycznej jak ludzie w kraju, a przez to możemy prowadzić nasze analizy spokojniej, skupiając się na kwestiach technicznych. Mówi się, że jestem „pisiorem”.
To naprawdę śmieszne. Powiem tylko tyle, że większość pracy przy tych symulacjach wykonywali moi doktoranci i studenci. To są Amerykanie, Chińczycy czy Hindusi. Oni nie tylko nie głosują na PiS, ale wielu nie wie nawet, gdzie leży Polska. Gdziekolwiek mówię o swoich ustaleniach na temat katastrofy w gronie naukowców, nie natrafia to na żaden sprzeciw czy uwagi. Dla nich wpisuje się to w cały nurt podobnych wyników, na przykład prac profesora Roberta Bocchieri na temat testu samolotu Constellation opublikowanych w 2012 roku.

"
Motyw
Rosyjscy przywódcy mieli powody, by nie kochać Lecha Kaczyńskiego. 15 listopada 2006 roku prezydent Kaczyński zaproponował Unii Europejskiej, by wprowadziła sankcje przeciwko Rosji w odpowiedzi na zakaz importu polskich produktów do Rosji . Polska nałożyła weto na decyzje rozpoczęcia negocjacji miedzy UE i Rosją. Podczas rosyjsko-gruzińskiej wojny w 2008 roku prezydent Kaczyński poparł Gruzję i stał się orędownikiem sprawy gruzińskiej w świecie, wspierał przystąpienie Gruzji do NATO. To za prezydentury Lecha Kaczyńskiego zapadła decyzja o rozmieszczeniu amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej na terytorium RP. Polska proponowała też alternatywne drogi pozyskania zasobów energetycznych i uniezależnienie się europy od dostaw rosyjskiego gazu. Warto dodać tutaj, że 3 dni wcześniej Tusk z Putinem urządzili konferencję, na której to ten drugi zapewnił, że Polska ma zagwarantowane dostawy gazu do 2037 roku. W tym samym okresie światowe media doniosły o ogromnych złożach gazu łupkowego w Polsce, które rząd chciał sprzedać amerykanom po znacznie obniżonej wartości. Lech Kaczyński groził premierowi postawieniem go przed trybunałem stanu, gdyby podpisał umowę tak bardzo godzącą w interesy naszego państwa. Tutaj widać dość poważny powód do niepokoju Kremla. Zabijając naszego prezydenta i prawicową elitę, która była blisko niego, pozbył się ludzi, którzy byli wstanie najgłośniej krzyczeć do opinii publicznej, aby nie podejmować kroków godzących w nasze interesy. Zauważmy, że Lech Kaczyński za bardzo chciał być niezależnym politykiem i dążył do uniezależnienia się od wpływów wschodniego sąsiada, za bardzo starał się hamować imperialne zapędy Putina, za dużo mieszał na arenie międzynarodowej, tworzył wspólnotę państw bloku wschodniego i zbyt gorliwie namawiał do obrony wobec poczynań Kremla (słynne jego zdanie, że „dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę”). Za bardzo obsadzał strategiczne stanowiska ludźmi, którzy pomagali mu w tych dążeniach. Byli to ludzie, którzy rozpracowywali wrogą agenturę, obce wpływy, mieli dostęp do tajnych danych, zastrzeżonego zbioru dokumentów w IPN, dążyli do niezależnej polityki finansowej, energetycznej i . To za jego kadencji i podczas rządów Jarosława Kaczyńskiego (który też miał lecieć tym samolotem) rozwiązano WSI, oraz utworzono i upubliczniono raport weryfikacji tych służb podporządkowanych rosyjskim wpływom. Innym motywem może być „uświadamianie” zachodu. Może Putin chciał pokazać światu, że Lech Kaczyński wstawiał się za Gruzją i „zginął nieszczęśliwie” w straszliwym wypadku. Opinia publiczna uwierzyłaby w to, ale nie koniecznie politycy, którzy znają trochę lepiej te realia, mają dostęp do służb wywiadu. Może chodziło o dostęp do kodów NATO, może o osłabienie prawicy (to z nią najciężej jest nawiązać współpracę). Jak pamiętamy, to nasz Prezydent i jego otoczenie domagało się odtajnienia przez Rosję akt katyńskich. To on wystąpił z sprzeciwem wobec rurociągu bałtyckiego Rosja-Niemcy. W tym samolocie była cała śmietanka, cała elita wysokich stanowisk z propolskim nastawieniem, prowadząca niezależną politykę, mająca duże wpływy, dużą wiedzę, odwrócona od Rosji, zwrócona ku NATO, całą mocą broniąca naszych narodowych interesów. Jak widzimy możliwości jest dużo i na dobrą sprawę nie musiało chodzić o jeden motyw, ale nawet o kilka.

6. Smoleńskie kłamstwo WSI
Raport rosyjskiej komisji, która winą za katastrofę w Smoleńsku obarcza polskich pilotów, poprzedziła akcja medialna w Polsce, podobna do tej sprzed prowokacji wobec Komisji Weryfikacyjnej WSI.

Cały wysiłek rosyjskiego śledztwa skierowano na udowodnienie, że za katastrofę odpowiada załoga, a nie jest ona wynikiem błędnego naprowadzenia samolotu i być może eksplozji, które rosyjska komisja i prokuratura chcą ukryć. Nawet tego nie badano. Przerażające jest to, że polskie media, poza wyjątkami, przeszły do porządku dziennego nad tymi kłamstwami smoleńskimi. A od narodowej tragedii, niebywałej w historii Polski, mija zaledwie półtora miesiąca.
Gdzie są asy śledcze?
Tak zwane media opiniotwórcze nie zajmują się tropieniem prawdy o katastrofie, lecz tym, by rosyjska wersja katastrofy stała się obowiązującą. Gdzie są te dziennikarskie asy śledcze, laureaci nagrody Grand Press i innych prestiżowych wyróżnień, którzy dotarliby do świadków katastrofy, pracowników lotniska w Smoleńsku. Którzy szukaliby śladów na miejscu tragedii, dociskali Rosjan i rząd Tuska w sprawie powołania międzynarodowej komisji śledczej z udziałem przedstawicieli NATO, zadawali pytania w sprawie podejrzanego palenia ubrań ofiar z nakazu rosyjskiej prokuratury, nieprzeprowadzenia sekcji zwłok, niezbadania szczątków Tu-154, którzy rozwialiby wątpliwości – czy doszło na pokładzie do eksplozji? Którzy nieustępliwie, tak jak potrafili nieraz, wytykaliby Rosjanom zawłaszczenie śledztwa, w tym czarnych skrzynek polskiego samolotu rządowego, a także wytknęli ewidentne kłamstwa? Którzy na konferencji MAK w Moskwie zapytaliby szefową komisji Tatianę Anodinę o prowadzącego to śledztwo w Rosji prokuratora Jurija Czajkę, który zajmował się śledztwami m.in. w sprawie Chodorkowskiego, Politkowskiej czy Litwinienki? Skoro nie dostrzegł związku miedzy tymi zgonami, czy mógł dostrzec, że polski Tu-154 rozbił się nie z winy polskiego pilota?
Polskich redakcji, które potrafiły wydawać krocie na wielomiesięczne niebezpieczne misje dziennikarzy w Iraku, Afganistanie, wysłały korespondentów po tragedii World Trade Center, nie stać było na wielokrotnie skromniejsze wydatki dla śledczych, których wysłałyby do Smoleńska, by przeprowadzili własne śledztwo, choćby po to, by wykluczyć tzw. teorie spiskowe.
Tak działają służby
Przed ogłoszeniem przez rosyjską komisję lotniczą wstępnego raportu pojawiły się w polskich mediach przecieki (kontrolowane) od rosyjskiego prokuratora ośmieszające polskich pilotów. „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł Rosyjscy eksperci: pilot szukał ziemi wzrokiem. „Polska. The Times” – wypowiedź płk. Piotra Łukaszewicza, według którego pilota Tu-154 zmyliło nietypowe ukształtowanie terenu – dolina przed pasem startowym. A „Rzeczpospolita” – artykuł Pawła Reszki, też wpisujący się w rosyjskie tezy („doświadczenie pilotów nie rzuca na kolana”). Tak powstawał medialny obraz pilotów Tu-154 jako niedouczonych, niedoświadczonych „kamikadze”. Zastanawiające, że niedouczeni są akurat ci, którzy pilotują samoloty z bardzo ważnymi osobami w państwie na pokładzie (casę pod Mirosławcem, Tu-154M do Smoleńska). Wraz z atakami naszych mediów na polskich pilotów pojawiła się też informacja, że analizą poziomu stresu załogi Tu-154 zajmie się psycholog z Polski, który specjalnie w tym celu poleciał do Moskwy odsłuchać rozmowy z kokpitu. Jego opinia rozstrzygnie, czy były „naciski” na pilotów, choć wcześniej oficjalnie podano, że ich nie było.
Można podejrzewać, że opublikowanie artykułów obciążających pilotów i wypowiedzi tzw. ekspertów nie obyło się bez czyjejś inspiracji. To typowe działanie służb z układu postsowieckiego. Podobna akcja medialna miała miejsce przed wszczęciem śledztwa w sprawie rzekomego handlu Aneksem WSI przez członków Komisji Weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza, oskarżenia o łapówkarstwo Romualda Szeremietiewa, gdy był wiceministrem MON za czasów, kiedy kierował resortem Bronisław Komorowski, czy prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego, gdy układ potrzebował pretekstu, by zdjąć go ze stanowiska. Doniesienia medialne miały przygotować „odpowiedni” grunt i wyrobić w społeczeństwie opinię – wygodną dla służb i kierowanych przez nie marionetek.
27 kwietnia w dzienniku „Fakt” ukazał się artykuł Winni jednak piloci” Musimy poznać prawdę o tej tragedii!, w którym wypowiadają się m.in. Andrzej Kiński z „Nowej Techniki Wojskowej” i Tomasz Hypki ze „Skrzydlatej Polski”.
Według Kińskiego atak lub zamach to „hipotezy z kosmosu!”. – Mnie hipotezy dotyczące zamachu, ataku elektromagnetycznego, nie interesują – stwierdził Kiński, który jest wymieniony w aneksie nr 16 Raportu o WSI wśród osób „współpracujących niejawnie z żołnierzami WSI w zakresie działań wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych RP” jako współpracownik o pseudonimie „Skryba”.
Podczas prac Komisji Weryfikacyjnej ujawniono wiele przypadków wywierania przez żołnierzy WSI wpływu na środowisko dziennikarzy. Oficerowie WSI podejmowali wobec dziennikarzy działania inspirujące, których zasadniczym celem było kreowanie określonego obrazu danego zdarzenia bądź zjawiska.
Według Raportu, Andrzej Kiński monitorował środowisko dziennikarskie. Na łamach miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa” zamieszczał materiały prasowe, mające charakter lobbingu związanego z kontraktem na kołowe transportery opancerzone (KTO) „Rosomak”, podkreślał tylko pozytywne wyniki testów na KTO, nie uwzględniał wad technicznych sprzętu. Dziś podkreśla tezy w sprawie katastrofy smoleńskiej uwalniające Rosjan ad hoc od podejrzeń o dokonanie zamachu.
Także inny wymieniony w raporcie WSI dziennikarz Grzegorz Hołdanowicz, redaktor naczelny miesięcznika branżowego „Raport”, zajmującego się problemami wojskowości i obronności, wymieniony w aneksie nr 16 – stwierdził: „błędne podanie parametrów ciśnienia mogłoby zakłócić działanie systemu TAWS” („Nasz Dziennik”, 26.04.2010). Hołdanowicz jest kojarzony z pseudonimem „Dromader”. Według Raportu o WSI „Dromader”, podobnie jak Skryba, w tekstach publikowanych w prasie wojskowej angażował się w promowanie oferty firmy Patria Vehicles na KTO.
Naciskali „niemądrzy” politycy
Kolejny ekspert – Tomasz Hypki – w ww. artykule w „Fakcie” stwierdził: – Przyczyną katastrofy była wina załogi i jej przeszkolenie. W takich warunkach atmosferycznych nie powinni w ogóle podchodzić do lądowania.
W piśmie „Raport” Tomasz Hypki opublikował artykuł Na zachodzie bez zmian. W Polsce wraca stare”, w którym napisał m.in.: -Niewiele brakowało, by rząd PiS zniszczył Bumar, delegując do jego władz niekompetentne osoby z klucza partyjnego i niszcząc jego otoczenie, w tym struktury MON i służby specjalne (…). Co gorsza, wyciekały z niego ważne dane i dokumenty. Członkowie zarządu otwarcie przekazywali informacje zatrudnionym w mediach kolegom. Według Hypkiego winnym złej sytuacji Bumaru było PiS. „Teraz zaś to Bumar jest celem. Atakują go wynajęci dziennikarze pod najbardziej absurdalnymi pretekstami” – pisał we wspomnianym artykule. Hypki zapomniał, że Tomasz Szatkowski, który był z nadania PiS w Bumarze, jako jedyny miał odwagę złożyć zawiadomienie do prokuratury o nieprawidłowościach mających miejsce w tym koncernie. Hypki nie chciał też pamiętać o bananowych interesach ludzi z WSI w Bumarze na nielegalnym handlu bronią, sprzedawaniu jej terrorystom, skandalicznym braku zabezpieczenia i kradzieży elementów Tafiosa (unikalnej polskiej technologii wojskowej do wykrywania skażeń, którą próbowali wywieźć za granicę, bez wiedzy autorów konstruktorów i MON, ludzie związani z WSI i Bumarem).
Dziś Hypki, pełniący funkcję sekretarza Krajowej Rady Lotnictwa, wpisuje się w chór Tatiany Anodiny, przewodniczącej MAK [Międzynarodowego Komitetu Lotniczego ]. W wypowiedzi dla Wirtualnej Polski Hypki mówi: „Dopóki nie zmądrzeją politycy odpowiedzialni za swoje zachowania na pokładzie tych samolotów, trzeba pilotów po prostu przed nimi chronić”. Hypki już wie, że pilotów zmusił do lądowania „niemądry” prezydent lub ktoś z jego „niemądrego” otoczenia. Uwierzył sugestiom członków rosyjskiej komisji z polskimi atrapami w tle.
Konferencja MAK rozpoczęła się od stwierdzenia, że polska załoga nie trenowała na symulatorze i miała niewiele wylatanych godzin na Tu-154. Przekaz był oczywisty. Przewodnicząca Anodina przyczyniła się do wzmocnienia teorii ekspertów z kręgu WSI, promowanych przez niektórych dziennikarzy w różnych mediach. Stwierdziła, że według zapisów czarnych skrzynek, w kabinie pilotów słychać było dwa dodatkowe głosy. Natychmiast ten news podano na samej górze portalu Gazeta.pl.
Skłonności niektórych mediów do wpisywania się w teorie bliskie rosyjskiej komisji zauważył bloger z salonu24.pl, Free Your Mind. Warto zacytować jego kilka spostrzeżeń. -Nie sądziłem, że „Rzeczpospolita” dołączy się do lansowania rosyjskiej wersji tego, co się wydarzyło 10 kwietnia. P. Reszka (ten od sprawy rzekomego handlowania aneksem do raportu o likwidacji WSI, demistyfikowania „pisowskiego” SKW, tropienia „przestępstw” Macierewicza etc.) na temat domniemanych przyczyn katastrofy smoleńskiej, ale i wczytuje się w nią z uwagą posowiecka komisja zajmująca się katastrofami lotniczymi (MAK), która swoją wersję wydarzeń najwyraźniej na tym artykule oparła. (…) W przyjazny dialog wchodzą ze sobą sojusznicze służby, no bo nie podejrzewam, by Reszka z czapki wziął te dane, którymi sypie w swoim śledczym artykule, tylko raczej jakiś poczciwiec w mundurze najpewniej jeszcze ludowego wojska polskiego, podzielił się bezcenną wiedzą. Ta wiedza bywa bezcenna zwłaszcza wtedy, gdy pochodzi ze sprawdzonych, sowieckich źródeł, wtedy bowiem, gdy zostanie upubliczniona, inne sowieckie instytucje mogą się na nią powoływać na zasadzie klasycznego, sowieckiego błędnego koła, które nigdy, ale to nigdy nie prowadzi do prawdy. (…) Zastanawia mnie, jak wielką determinację w uwiarygodnienie rosyjskich kłamstw wkładają ludzie piszący po polsku do polskich mediów”.
Cechą charakterystyczną tej kampanii medialnej jest pojawianie się opinii „ekspertów”, „przecieków” ze śledztwa i innych informacji, które mają utrudnić zbudowanie logicznej i spójnej prawdy o katastrofie. Wpisały się one jak ulał w ustalenia MAK. Jak widać niektórzy dziennikarze i agenci wpływu w niektórych mediach byli dobrze poinformowani.
Tylko patrzeć, jak – przypadkiem w ostatnim tygodniu kampanii prezydenckiej – w niektórych polskich mediach pojawią się newsy, że komisja rosyjska opublikuje lada chwila komunikat, że już nie ma przeszkód „etycznych” (które według MAK istnieją obecnie), by podać do wiadomości publicznej, kto wdarł się do kabiny i rozkazał niedouczonym i niedoświadczonym pilotom lądować. Okaże się ani chybi, że to Lech Kaczyński albo ktoś z najbliższych mu osób.
Co komisja przemilczała
Komisja skupiła się na nagonce na polskich pilotów, lecz ani słowa nie powiedziała na konferencji o wynikach przesłuchań kontrolerów z wieży w Smoleńsku, braku oświetlenia pasa startowego i drogi przed pasem, ani o zagadkowym rozkawałkowaniu samolotu lecącego kilka metrów nad ziemią z minimalną prędkością . Wykluczyła zamach terrorystyczny oraz awarię silnika.
Niestety, na konferencji nie padło pytanie, na jakiej podstawie komisja to wykluczyła. Gdyby konferencja, szczególnie ważna dla polskich mediów, odbyła się – jak należało oczekiwać – w Polsce i gdyby o niej poinformowano redakcje polskie (nie tylko wybrane), ważne pytania na pewno by padły. Ale być może chodziło właśnie o to, bo nie padły, dlatego zorganizowano to właśnie tak? Żaden z dziennikarzy nie zapytał, czy były robione analizy chromatografem i spektrometrem na obecność substancji śladowych materiałów wybuchowych, przewodnicząca Anodina też nie zająknęła się na ten temat ani słowem. Podobnie przemilczała, że samolot do piątej sekundy przed tragedią leciał według wskazań autopilota (wspomniano o tym mimochodem w materiałach dla dziennikarzy, uznając za wątek mało istotny, by o nim mówić, zwłaszcza że mogłoby paść jakieś niewygodne pytanie). Można domyśleć się, dlaczego przemilczano tę kwestię – bo wskazuje na atak satelitarny meaconingiem.
Jak przekonywano na konferencji, lotnisko w Smoleńsku było dobrze przygotowane na przyjęcie prezydenckiego tupolewa, a jego załoga dostała wszystkie niezbędne wytyczne. Z ustaleń członków komisji wynika też, że piloci mieli informację na temat sytuacji meteorologicznej na lotnisku, czyli gęstej mgły. Ale nie powiedziano, dlaczego nie zamknięto lotniska i dlaczego wieża nie zabroniła lądowania polskiemu samolotowi, skoro chwilę wcześniej zabroniła lądować samolotowi Ił-76.
Ciekawe, że rosyjska strona sama przyznała wcześniej, że podczas wizyty Putina i Tuska w Katyniu 7 kwietnia ściągnięto na smoleńskie lotnisko system nawigacji ILS ułatwiający lądowania w nawet bardzo trudnych warunkach, a potem go usunięto. Tymczasem na konferencji, gdy zapytał o to dziennikarz BBC, Anodina przerwała Edmundowi Klichowi, który chciał odpowiadać, słowami „Ja odpowiem, pan Klich może mówić później” i stwierdziła, że sprzęt jest taki sam, nic nie zostało zabrane.
Kłamstwo szyte grubymi nićmi
Skoro wszystko jest jasne – zawinił pilot Protasiuk i prezydent Kaczyński, który go zmusił do lądowania – dlaczego rodziny ofiar nakłaniano do podpisania zgody na zniszczenie ubrań, teren katastrofy zrównano spychaczami, złożono wniosek do sądu wojskowego w Warszawie o zniszczenie rzeczy osobistych ofiar w trosce o rzekomą „epidemię” (czyżby zamierzano rozrzucić te rzeczy w przedszkolach, na dworcach, supermarketach itp.?), polskich lekarzy i obserwatorów wyłączono z uczestnictwa w sekcjach zwłok, zadbano, by przysłanych z Moskwy trumien nie otwierać, wycięto drzewa na miejscu katastrofy? Teraz do kompletu – jak można sądzić – w rosyjskiej hucie zostanie przetopiony wrak prezydenckiego Tu-154. Na naszych oczach niszczy się dowody, zaciera ślady i na to przyzwala polski rząd z Donaldem Tuskiem na czele, a śledczy opowiadają bajki o złym szkoleniu pilotów, rzekomo niebezpiecznych telefonach komórkowych itp. historyjki."

[Dodane 27sierpnia 2013: Jak podał właśnie tygodnik „Sieci”, we krwi ofiar wykryto ponadnormatywne stężenie tlenku węgla:
„Przeprowadzili je sami Rosjanie w pierwszych dniach po katastrofie na zlecenie polskich medyków sądowych. Chodzi o stężenie hemoglobiny tlenkowęglowej (COHb). Jej poziom jest badany m.in. u osób zmarłych w wyniku zaczadzenia niesprawnym piecykiem gazowym czy pożaru. Pozwala zweryfikować np., czy ofiara żyła w momencie wybuchu ognia (zdarzają sięprzypadki podpalenia w celu zatarcia śladów np. zabójstwa). Może też odgrywać ważną rolę w dochodzeniu przyczyn zagadkowych katastrof lotniczych. Jak w Smoleńsku. 

Naturalne stężenie karboksyhemoglobiny w organizmie nie przekracza 2-3 proc., u palaczy – nawet 12 proc.
Tymczasem trzy osoby, o których pisze „Sieci” (bez ujawniania nazwisk) były niepalące, a poziom hemoglobiny tlenkowęglowej wyniósł u nich 6 proc., 12 proc. oraz 16 proc.Czwarta – gen. Andrzej Błasik (protokół z badań jego krwi był upubliczniony przez MAK) – palił, więc w jego przypadku stężenie na poziomie 7,7 proc. nie dziwi.
W jaki sposób mogło dojść do związania się hemoglobiny z tlenkiem węgla w stężeniu na poziomie nawet 16 proc.?
Zdaniem dr Grażyny Przybylskiej-Wendt, ekspert medycyny sądowej cytowanej przez „Sieci” stężenie COHb musiało być „przyżyciowe”, co oznacza, że jeszcze przed śmiercią ofiary zaczerpnęły powietrza zawierającego tlenek węgla.
Tygodnik przywołuje też badania polskich naukowców z dwóch uniwersytetów medycznych wykluczające możliwość przeniknięcia CO do krwi w wyniku przebywania ciała w ogniu.”]

W każdym normalnym śledztwie dużej katastrofy lotniczej dokonuje się po pierwsze jak najdokładniejszej dokumentacji dowodów rzeczowych—tzn. robi się tysiące zdjęć, żeby zabezpieczyć/udowodnić dokładne położenie tak szczątek samolotu jak i ofiar. 

W tym samym czasie dokonuje się dokładnych sekcji zwłok wszystkich ofiar wypadku (następne tysiące zdjęć, pobranie i zachowanie próbek tkanek, np. płuc, mózgu, itd.). 

Następnie zabezpiecza się wrak i przewozi (bez niszczenia go!) do hangaru, gdzie dokonuje się trójwymiarowej rekonstrukcji. Wygląda ona na przykład tak, jak rekonstrukcja wraku Boeinga 747 lotu TWA 800, który wybuchł na wysokości około 4.6 kilometrów nad oceanem 12 minut po starcie z Nowego Jorku 17 lipca 1996 roku. Prawie milion części (stanowiących ok. 95% samolotu, czego nie widać na zał. zdjęciu) zostało wydobytych z ok. 100 kilometrów kwadratowych dna oceanu, i złożonych w poniższej rekonstrukcji:




http://en.wikipedia.org/wiki/TWA_Flight_800

poniżej również docu-drama National Geographic o locie TWA 800:

https://www.youtube.com/watch?v=sB1dUfVfoG4

Dla porównania rekonstrukcja polskiego rządowego TU-154M:



Tak, panie i panowie. Ta „rekonstrukcja” świadczy właśnie o stanie polskiego państwa. Znaczymy właśnie tyle, że Rosjanie zrekonstruowali samolot którym leciało dwóch polskich prezydentów i najważniejsze osoby w naszym państwie—jako kupę śmieci. Podczas tej farsy, nasz premier Tusk i minister spraw zagranicznych Sikorski śpiewają zresztą peany na cześć wspaniałej współpracy z Rosjanami.


Ciekawe notabene, że lot TWA 800, który wybuchł na wysokości czterech i pół kilometra, wydaje się być o wiele lepiej zachowany i mieć o wiele MNIEJ brakujących części, niż wrak Tupolewa, który spadł z... kilkunastu metrów—i to nad ziemią, nie nad oceanem, tzn. nie musiano szukać tych części łodziami podwodnymi! 

Brak komentarzy: