wtorek, 5 listopada 2013

Smoleńsk 2010


Paradoksalnie, to nie prawa strona sceny politycznej, utożsamiana z romantyczną koncepcją Polski, posługuje się uczuciami w badaniu przyczyn katastrofy, a obecnie już bez wahania określając ja zamachem, ale lewa strona czyli rządowa, naginając fakty do danych. Romantyczni patrioci wola naukę, ale nie naukę jakaś taką sowiecką, z zawracaniem biegów rzek, wyrywaniem muchom odnóży, ale po po prostu naukę, badanie, doświadczenie, eksperymenty.

Katyń był wynikiem błędów politycznych ekipy rządzącej Polską po śmierci Marszałka, Smoleńsk też jest skutkiem błędu Lecha Kaczyńskiego, który zaryzykował podroż na terytorium wrogiego mu osobiści i jego wizji politycznej państwa - państwa będącego bezpośrednim spadkobiercą imperium zła.
Błąd popełniony, efekty tragiczne. Poddawanie się wojskom radzieckim, kiedy wiadomo było od 1921 roku, co dzieje się za granicą wschodnią Rzeczpospolitej, było straszliwym błędem. Potem, uwięzionym żołnierzom pozostawało albo się zbuntować i wyrwać się z niewoli, choćby tylko części, albo czekać na uwolnienie poprzez jakąś wymianę z Rzeszą Niemiecką, wykupienie z niewoli przez Rząd Polski lub głównego sojusznika Wielką Brytanię. Wybrali to drugie, bowiem będąc już w niewoli kierownictwo obozów zadbało o mamienie ich złudnymi nadziejami.
Smoleńsk to błąd taktyczny Prezydenta Kaczyńskiego i generałów, podobny miejscami do tych błędów jakie popełniali dowódcy AK idąc na negocjacje z sowietami bez zabezpieczenia odwodów, lub wręcz w ogóle idąc na jakiekolwiek rozmowy.
Okazało się, że pan Prezydent teoretycznie niepodległego i suwerennego państwa nie może nikomu ufać, musi wszystko sprawdzać a jego generałowie popadają w jakąś beztroskę, nie czytają sygnałów wysyłanych przecież tak wyraźnie ze strony rządowej - atmosfera medialna wokół wizyty smoleńskiej Prezydenta zaplanowanej na 10 kwietnia i rozdzielenie wizyt premiera i śp.Prezydenta.
Nasze społeczeństwo  - duża jego część - i emigracja, zwłaszcza amerykańska, kanadyjska i australijska ma świadomość konieczności rozliczenia za Smoleńsk, rozliczenia nie tylko politycznego ale i karnego, dlatego też poparcie dla PiS tak wzrosło, bowiem wielu oponentów tej partii zdaje sobie sprawę, że pewne kwestie muszą zejść na plan dalszy, muszą poczekać, a bez zwycięstwa tej partii nie dojdzie do ukarania winnych zdrady narodowej.
Ale co z Katyniem, czy tylko Moskwę mamy podszczypywać w kwestii tej zbrodni. Co z rozliczeniem historycznym wobec rządzących Polską we wrześniu 1939 roku, co z rządem emigracyjnym, który nie upomniał się o swoich oficerów, co wreszcie z dowództwem, z Śmigłym Rydzem? Dlaczego ten bufon ma skwery swojego imienia w Warszawie, ulice w Polsce, czy za triumfalny wjazd do niebronionego Kijowa, albo za wprowadzanie w błąd rządu, ministra Becka odnośnie stanu armii, za bladną koncepcję obrony na Zachodzie, za fatalne decyzje na Wschodzie, wreszcie za haniebną ucieczkę z kraju kiedy jego żołnierze jeszcze walczyli mężnie?
Rozliczenie historyczne jest równie ważne jak polityczne.

20/07/2014
Zestrzelenie malezyjskiego samolotu nad zajętymi przez separatystów terenami wschodniej Ukrainy było szokiem dla świata zachodniego. Niestety takim szokiem nie była katastrofa prezydenckiego Tupolewa. Tak jak w przypadku tragedii smoleńskiej natychmiast uznano, że to był wypadek lotniczy, błyskawicznie orzeczono o winie samego prezydenta Kaczyńskiego, załogi, pijanego generała Błasika, tak w przypadku katastrofy malezyjskich linii lotniczych, z 298 osobami na pokładzie - a większość z nich to mieszkańcy Zachodu, głównie Holandii - błyskawicznie uznano, ze to było zestrzelenie i że dokonali tego separatyści rosyjscy z rosyjskiej broni.
Oczywiście reakcja z roku 2010 była błędna, ta z 2014 właściwa.


Mija rok od publikacji, która mogła dać nowy impuls sprawie smoleńskiej. 30 października 2012 roku Cezary Gmyz napisał tekst, który powinien postawić cały kraj na nogi, dając nowy obszar badawczy i nowe ustalenia do weryfikacji. I rzeczywiście artykuł o trotylu na Tu-154M postawił na nogi wielu. Niestety okazało się, że wstali oni jedynie po to, by utrącić sprawę. Okazało się, że ci, którzy prawdy się boją lub ich ona nie interesuje, są silniejsi i są w stanie ukręcił łeb nawet tak szokującym doniesieniom jak badania biegłych prokuratury dotyczące materiałów wybuchowych.

Reakcja na doniesienia dotyczące m.in. trotylu była błyskawiczna. I zaczęła się z inspiracji Grzegorz Hajdarowicza. Nocne konsultacje z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem przygotowały grunt pod szeroko zakrojoną akcję wyjaśniania, że w Smoleńsku nic specjalnego się nie wydarzyło. W kampanię tę włączyły się media, władza, a nawet prokuratorzy wojskowi. Fala matactwa ruszyła. Jak na widelcu zobaczyliśmy, w jakim stanie jest polska demokracja. Media konsultujące się z rządem, prokuratura kłamiąca w sposób niespotykany, media uznające, że tematu nie ma. Przykry był to dzień dla polskiej debaty publicznej.

Ten, kto miał jakieś wątpliwości na czym zależy polskiej prokuraturze w sprawie smoleńskiej, po 30 października 2012 roku nie mógł mieć już żadnych złudzeń. Wojskowi tłumacząc, że w Smoleńsku detektory mogły wykryć pastę do butów, wędlinę czy mundur polowy, pokazali jak bardzo zależy im na weryfikacji doniesień opisanych przez "Rzeczpospolitą". Przyłożyli się do tego tak mocno, że do dziś o smoleńskich próbkach wciąż nic nie wiadomo.

Właściwie wszystkie pytania, jakie zadawano rok temu, i dziś są aktualne. Prokuratorzy nie przedstawili jeszcze całościowych wyników próbek pobranych przez polskich ekspertów w Smoleńsku, a także tych zabezpieczonych w czasie ekshumacji ofiar tragedii smoleńskiej. Do dziś nie wiadomo, dlaczego szczególnie tych ostatnich próbek nie przebadano, a wyników nie ujawniono. Zamiast rzetelnych wyjaśnień w tej sprawie mamy w przekazie polskiej prokuratury chocholi taniec. Najpierw tłumaczono nam, że mamy czekać na całościowe badania wszystkich próbek, potem zmieniono zdanie, uznając, że jednak niektóre próbki nie są ważne.

Reakcja na tekst o trotylu była jak papierek lakmusowy. Pokazała, komu na czym zależy. Okazało się, że szczególnie silna jest ta strona, która na prawdę nie jest wyczulona. W wyniku gierek polityczno-medialnych potencjalny przełom w sprawie smoleńskiej został zamieniony w kolejny etap wojny polsko-polskiej. I okazało się, że pole działań wojennych jest coraz szersze. Zajmuje już niemal całą przestrzeń publiczną w Polsce. Dziś nie ma w niej miejsca nienaznaczonego wojną o prawdę smoleńską. W tej wojnie każda bitwa jest znacząca, co pokazuje również sprawa okładki tygodnika "wSieci" i zdjęcie publikowane przez tygodnik.

Dziś widać wyraźnie, że w wojnie o Smoleńsk władza, prokuratura i znacząca część mediów jest po tej samej stronie. Po stronie, której zadaniem jest utrącenie każdej sprawy i zbicie każdego argumentu. To, co stało się w Smoleńsku, nie jest dla nich interesujące. Tak samo jak do dziś nie jest interesujące, co właściwie wykryto w Smoleńsku, czy na wraku można znaleźć jakieś środki wybuchowe. Tego nikt nie sprawdził, bo nikt nie chce wiedzieć. Wiedza była przecież groźna.

Radosław Sikorski w rozmowie z Polskim Radiem kilka dni temu kolejny raz przytoczył słowa jednego z rosyjskich dyplomatów, który miał ponoć tłumaczyć, że Rosja boi się oddać Polsce wrak tupolewa, "ponieważ Antoni Macierewicz może na nim znaleźć ślady bomby atomowej". To typowa brudna zagrywka obecnej władzy, która w sposób tchórzliwy stara się przenosić własne błędy i zaniedbania na innych. Przerzucanie odpowiedzialności jest w centrum działań i troski rządzących.
Jednak nie ma żadnej wątpliwości: to właśnie władze Polski, politycy są odpowiedzialni za smoleńską niewiedzę i matactwa. To przez nich możliwa jest sytuacja, w której przez rok od doniesień o trotylu na wraku tupolewa, nie wiemy wiele więcej niż napisał red. Gmyz. No może poza tym, że władzom, prokuraturze i mediom na prawdzie nie zależy. Prokuratura wie, że pewnych pytań nie warto zadawać, niektórych spraw nie warto drążyć. W końcu władza, jak widać na okładce "wSieci", miała w Smoleńsku jakieś powody do zadowolenia...


opublikowano: 29 października, 22:02 | ostatnia zmiana: 30 października, 11:23

Fot. wPolityce.pl
W żaden sposób nie dowie się biedny widz z telewizji TVN cóż takiego mają do powiedzenia Polakom eksperci współpracujący z Parlamentarnym Zespołem badającym katastrofę lotniczą z 10 kwietnia 2010 roku w której zginęła polska elita. Jeśli już ekspertom włączą mikrofon to po to by z półtoragodzinnych wykładów wybrać kilka sekund kiedy akurat wyglądają na kretynów. Z wszelkimi standardami informacyjnymi nie ma to nic wspólnego. Są to raczej wściekłe, budujące niechęć, grające na emocjach zjadliwe felietony. Kiedy więc "Fakty" zmienią nazwę na "NIEFAKTY"? Powinny jak najszybciej.
Dobrym przykładem takiej postawy jest działalność niejakiego Jakuba Sobieniowskiego, który nawet nie udaje, że chce nam cokolwiek - poza swoją niechęcią do ekspertów - opowiedzieć. Nawet kiedy kamera TVN odwiedza uniwersytet amerykański na którym wykłada prof. Chris Cieszewski i filmuje jego zdjęcie w gronie najważniejszych wykładowców University of Georgia, to i tak przekaz jest taki, że to rzekomo kompletnie niewiarygodny facet,a  uczelnia się od niego odcina. Itp, itd.
Jednak jak wiadomo nie od dziś, nienawiść odbiera rozum. Szukając sposobów pognębienia tych Polaków, którzy nie chcą pogodzić się ze sfałszowaniem śledztwa w sprawie narodowej tragedii, Sobieniowski zachwala robotę propagandową Macieja Laska i sięga po następującą analogię:
To oczywiście nie przekona tych najbardziej wierzących w zamach. W końcu 6 procent Amerykanów w dziewięć lat po ataku na Nowy Jork wierzyło, że samoloty w ogóle nie uderzyły w budynki WTC, że te obrazy były mistyfikacją.
W amerykańskich sondażach też padały pytania o różne teorie, tam nazywane wprost: konspiracyjnymi. Dziewięć lat po terrorystycznym ataku na Nowy Jork aż 15 procent Amerykanów było przekonanych, że budynki WTC runęły w wyniku kontrolowanego wyburzenia.
A przecież tam żaden liczący się polityk nie oskarżył prezydenta o przeprowadzenie zamachu, a żadna licząca się partia nie uczyniła ze spiskowej teorii narzędzia politycznej walki.
Tyle Sobieniowski. Zabawny. Bo zapomniał dodać, że tam, w USA, natychmiast po tragedii podjęto poważne śledztwo w którym założono od razu najgorszy scenariusz - że to terrorystyczny atak na Amerykę. Nie wspomniał, że dziewięć lat po atakach na WTC amerykańskie wojska przejęły kontrolę nad krajem uznanym za agresora. NIe przypomniał wreszcie, że amerykański szef rządu nie spiskował z Talibami by pognębić prezydenta - konkurenta w kraju, nie uśmiechał się do człowieka na którym ciąży podejrzenie iż mógł mieć w tragedii interes, nie weselił się gdy wynoszono trumny, nie ogłaszał, że na tej krwi wyrośnie pojednanie amerykańsko-talibskie. Nikt nie mógł zarzucić rządowi Stanów Zjednoczonych, że nie zrobił wszystkiego by ustalić i ukarać sprawców. U nas w tym kierunku nie zrobiono nic, a tych, którzy się domagają prawdy, zwalcza się zaciekle.
Jeśli bowiem pójdziemy tropem rozważań Sobieniowskiego iż Smoleńsk przypomina atak na WTC, to szybko dojdziemy do pytania: gdzie są nasi Talibowie? Gdzie są sprawcy zamachu/katastrofy 10/04/10? Co w celu ich wykrycia zrobiły polskie władze?
Analogia jest więc trafna, tyle, że to Sobieniowski i cały TVN są zwolennikami teorii spiskowej, która głosi, że samolot z narodową elitą sam spadł w rosyjskie bagno. Co więcej, wielka, rozpędzona maszyna uderzyła w drzewko, natychmiast wykonała beczkę na wysokości kilku metrów, a po uderzeniu z taką siłą z ziemią nie powstał żaden lej. Ot, sowieckie cuda.
Gdyby ukochani przywódcy Sobieniowskiego rządzili w Ameryce to pewni przekonywaliby, że terrorystyczny atak na WTC to wymysł wariatów, a samoloty uderzyły w nowojorskie wieże bo piloci byli źle wyszkoleni, na pilotów naciskali pasażerowie, a poza tym wszystkie maszyny zawadziły o drzewa Central Park.
Szkoda gadać. To co wyrabiają to czysta, medialna przemoc. Bardzo w swojej istocie podobna do tego co robiono w PRL wobec rodzin katyńskich i opozycji.

"Medrzec" Michnik o Antonim Macierewiczu:

"Znam go od wielu lat, studiowaliśmy razem. Antek był inny, był człowiekiem o skrajnie lewicowych poglądach. On ma jakąś rodzinną traumę, tragedia jego ojca, który był ofiarą stalinizmu... być może stąd się bierze jego zawziętość i przekonanie o własnej misji, że jest odkupicielem tej prawdziwej, realnej Polski, którą definiuje jako katolickie państwo narodu polskiego..."

Może brat A. Michnika, Stefan pomógł ojcu pana Macierewicza w tej trumie? Stalinowski oprawca, sędzia w sowieckich sądach, skazał wielu polskich patriotów, potem nawiał do Szwecji - niby to uciekając przed polskim "antysemityzmem". Obrzydliwa rodzinka, tfu.
 

Wojciech Reszczyński

"To tak jakby w sprawie o morderstwo śledczy (czy sprawca?) wymył podłogę i meble z krwi, a wszystko to w trosce o śledztwo


 
 

Nie miejmy złudzeń. Po oświadczeniu prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, że wrak tupolewa został wyczyszczony i wymyty przez Rosjan „z dobrej woli”, szanse na obiektywne zbadanie przyczyn smoleńskiego zamachu są znikome.
„To był zamach”, skandował kilkudziesięciotysięczny tłum w czasie obchodów drugiej rocznicy tragedii na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Był to krzyk rozpaczy, a zarazem dramatyczny komentarz do beznadziejności i bezsilności polskiego śledztwa. Andrzej Seremet zostanie zapamiętany tak samo jak jego młodszy rangą kolega, który nie wyraził zgody na udział prof. Michaela Badena w sekcji zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego, tłumacząc jego żonie, że Rosja to przecież „mocarstwo”.
Mycie i czyszczenie wraku samolotu, który jest jednym z najważniejszych dowodów rzeczowych w śledztwie, przejdzie do historii światowej kryminalistyki, a już na pewno zapisze się jako pierwszy w historii katastrof lotniczych przypadek śledztwa bez udziału strony pokrzywdzonej. To tak jakby w sprawie o morderstwo śledczy (czy sprawca?) wymył podłogę, ściany, meble z krwi, umył narzędzie zbrodni, a wszystko to „z dobrej woli”, czyli w trosce o śledztwo.
Co prawda Andrzej Seremet zapowiedział, że zwróci się do rosyjskiego komitetu śledczego o wyjaśnienie przyczyn takiego działania (który to już raz?), ale równocześnie zapewnił, że wrak został już wcześniej przez polskich śledczych „dokładnie przebadany”.

Nieważne, gdzie one są [dowody rzeczowe - przyp. WR], ważne, jak były badane
- powiedział. Na ten pozornie tylko usypiający tekst prokuratora (który to już z kolei?) natychmiast zareagował poseł Antoni Macierewicz. Przypomniał, jak to jesienią ub. roku prokuratura informowała, że nie pobrała żadnych próbek umożliwiających profesjonalne badanie samolotu.
Tymczasem toczy się - rozpoczęte w grudniu ub. roku, po emisji w TVP filmu Anity Gargas pokazującego, w jaki sposób Rosjanie tną wrak i wybijają szyby samolotu - śledztwo cywilnej prokuratury okręgowej w Warszawie w sprawie udziału osób trzecich w katastrofie. Wiadomo, że pod tym określeniem kryje się zamach, słowo wyklęte przez funkcjonariuszy i główne media III RP. Oficjalnie śledztwo toczy się, ale w praktyce jest zawieszone do czasu uzyskania odpowiedzi z prokuratury wojskowej, która z kolei czeka na opinię biegłych, czy cięcie wraku, jego ewidentna defragmentacja, może utrudniać prowadzenie śledztwa.
W międzyczasie Rosjanie odpowiedzieli polskim śledczym, że o żadnym niszczeniu nie może być mowy, chodziło im bowiem tylko o ułatwienie transportu szczątków samolotu z miejsca katastrofy do miejsca składowania. Zatem było to, idąc tokiem myślenia polskiego prokuratora generalnego, ewidentne działanie „z dobrej woli”.
Ponoć od sierpnia ub. roku toczy się jeszcze jedno śledztwo, w sprawie „całościowej ekspertyzy stanu technicznego” tupolewa. Powołani przez prokuraturę wojskową biegli (czy ci sami, którzy nie przebadali do końca wraku?) mają wydać opinię, która, jak zapewnia prokurator kpt. Marcin Maksjan, „może mieć decydujące znaczenie dla merytorycznego rozstrzygnięcia śledztwa”, tyle tylko że, „termin wydania tej opinii jest trudny do ustalenia”.
Po tym, jak umyto wrak samolotu, polscy biegli, jeżeli zechcą jeszcze raz zbadać jego szczątki, będą mogli jedynie zbadać skład środka chemicznego użytego do mycia. Może dowiemy się, jakie miał właściwości, co miał wyczyścić i na ile był skuteczny. Wspomniany prokurator, jak pisze „Gazeta Polska”, dopytywany, czy mycie samolotu nie jest przestępstwem zacierania śladów, odpowiedział z rozbrajającą szczerością, że wojskowa prokuratura nie jest właściwa do ścigania ludzi, którzy na terenie swojego państwa dopuścili się czynu zabronionego na szkodę Polski.
I ta ostatnia wypowiedź mogłaby już zakończyć mój felieton o tej beznadziejnej sprawie, jaką jest polskie śledztwo smoleńskie powierzone Rosjanom przez rząd Tuska. Mogłaby też być ostatnim podsumowaniem tego nieudolnego czy raczej udawanego polskiego śledztwa.
Kiedy analizujemy źródła smoleńskiej tragedii, przypominamy zwykle szczegóły organizacji dwóch uroczystości w Katyniu: rządowej, uświetnionej obecnością Putina i „turystycznej” z udziałem polskiej delegacji z prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Ale warto także pamiętać, że na dwa tygodnie przed tragedią smoleńską weszła w życie ustawa o rozdzieleniu urzędu ministra sprawiedliwości od prokuratora generalnego, ustawa „oczko w głowie” Platformy Obywatelskiej, w efekcie której rząd, jak Piłat, umył ręce od całej prokuratury, w tym od jej międzynarodowych śledztw. Prokuratura zaś, jako „niezależna”, związana ustaleniami rządowej komisji Millera, wzięła na siebie całe odium śledztwa smoleńskiego."



fot. smolenskzespol.sejm.gov.pl
"Pancerna brzoza, powołana do medialnego życia przez Siergieja Amielina 13 kwietnia 2010 roku, odegrała kluczową rolę w tworzeniu nieprawdziwej historii ostatnich sekund lotu TU 154 M numer 101, którą twórczo rozwinęły raporty MAK i komisji Millera. Po ponad trzech latach od tamtych tragicznych wydarzeń, dzięki żmudnej pracy wielu naukowców związanych z Zespołem Parlamentarnym A. Macierewicza, można powiedzieć z całą pewnością, że brzoza nie tylko nie była w stanie, jak podają oficjalne raporty, oderwać skrzydła samolotu, ale przede wszystkim to, że  nie odegrała absolutnie  żadnej roli w całym dramacie. Okazuje się, że poważne kłopoty polskiego samolotu nie zaczęły się w chwili rzekomego uderzenia w brzozę, ale co najmniej 50 metrów przed nią.
Do takich właśnie wniosków doszedł doktor Kazimierz Nowaczyk,  który podjął się analizy danych zapisanych przez skrzynkę parametrów lotu ATM QAR. Chcąc poznać odpowiedź na pytania związane z ostatnimi sekundami lotu tupolewa, dokonał synchronizacji zdarzeń poprzedzających zamrożenie pamięci komputerów pokładowych FMS,  przyjmując  za biegłymi ATM (naukowcy biorący udział w I Konferencji Smoleńskiej otrzymali od PW ekspertyzę ATM),  że w tym miejscu, gdzie został zamrożony FMS drugiego pilota, doszło także do przerwania pracy przez rejestratory parametrów lotu (FDR). Zestawił dane zapisane przez ATM QAR i odniósł je do obliczonej przez biegłych w kolejnych sekundach odległości samolotu od progu pasa. Należy podkreślić, że to, co zrobił, nie jest przekształceniem danych ATM, lecz jedynie ich zestawieniem. Zatem wnioski, które  wynikają z tych danych, powinny także być znane śledczym, którzy dysponują identycznym materiałem źródłowym, a zatem należałoby się spodziewać, iż wykonano także jego stosowne analizy.
Jaki obraz ostatniej fazy lotu TU 154 M wyłonił się po zsynchronizowaniu danych z rejestratorów Tupolewa z obliczeniami biegłych Prokuratury Wojskowej oraz zapisami rejestratora dźwięku (CVR)?
Okazało się, że już około 125 metrów przed pancerną brzozą, czyli jakieś 980 metrów od progu pasa, CVR zaczął zapisywać dźwięk „odgłosów przemieszczających się przedmiotów”, a, co warto podkreślić, działo się to w miejscu, gdzie nie rosną żadne drzewa. Powstaje więc pytanie o przyczynę powstania tego typu dźwięków, dających dość wyraźny efekt akustyczny wewnątrz kadłuba. Czy były to efekty jednej z kilku mniejszych eksplozji, których celem miało być obezwładnienie polskiego samolotu, czy też przyczyną owych dziwnych dźwięków była jakaś poważna awaria? Być może właśnie w tym momencie pasażerowie zorientowali się, że z samolotem dzieje się coś niepokojącego i dlatego też wielu z nich postanowiło uruchomić telefony. W październiku 2010 roku Prokuratura Wojskowa przekazała niezwykle interesującą informację dotyczącą telefonów należących do członków delegacji. Otóż w chwili katastrofy na pokładzie Tupolewa było włączonych co najmniej 19 telefonów, które, co warto podkreślić, zalogowały się do rosyjskiej sieci. Z kolei z innych źródeł wiadomo, że niektórzy pasażerowie usiłowali dodzwonić się do swoich bliskich, by przekazać im relację z, jak można przypuszczać, dramatycznych wydarzeń, które działy się w samolocie.
Wszyscy pamiętamy przejmująca relację żony ś.p posła Deptuły, która otrzymała na swoją skrzynkę głosową ostatnią wiadomość od męża:
Między godziną 9 a 9.30 na mój telefon przyszła poczta głosowa, na której było zarejestrowane nagranie głosu mojego męża, który krzyczał: "Asia, Asia". W tle słychać było trzaski, a właściwie to głos mojego męża był w tle. Słychać było też głosy ludzi, jakby głos tłumu. Nie rozpoznałam słów, był to krzyk ludzi. Nagranie trwało 2-3 sekundy. Trzaski były krótkie, ostre dźwięki. Tak jakby łamał się wafel lub plastik plus dźwięk przypominający hałas wiatru w słuchawce telefonu.
Czy opisany przez analizujących nagrania z kokpitu ekspertów IES dźwięk „odgłosów przemieszczających się przedmiotów” mógł być tym samym, który słyszała w nagraniu z telefonu swojego męża wdowa po pośle PSL, a który scharakteryzowała słowami „krótkie trzaski, ostre dźwięki, jakby łamał się plastik”?
Wydaje się to bardzo prawdopodobne, choć dzisiaj prawie niemożliwe do udowodnienia w sytuacji, kiedy nagranie zostało wykasowanie w nie do końca zrozumiałych okolicznościach.
Inną dość tajemniczą sprawą, która w kontekście ustaleń doktora Nowaczyka nabiera szczególnego znaczenia, było wykasowanie przez rosyjskie służby zdjęć z aparatów ofiar katastrofy smoleńskiej, z których część była wykonywana na pokładzie TU 154 M.
Czego tak gorączkowo szukali rosyjscy funkcjonariusze w aparatach należących do polskich delegatów? Czyżby sceny, jakie uwiecznili pasażerowie TU 154 M, były na tyle niewygodne i kłócące się z oficjalną wersją, że konieczne było ich wykasowanie? Trudno bowiem znaleźć inne wytłumaczenie dla takich działań niż konieczność pozbycia się dowodów pokazujących inny przebieg katastrofy smoleńskiej.
Pierwsze kłopoty polskiego samolotu, których skutkiem, jak można przypuszczać, był „odgłos przemieszczających się przedmiotów”, stanowiły zaledwie preludium tego, co miało wkrótce nastąpić.
Jak wynika z zapisów ATM QAR około 50 metrów przed brzozą doszło do gwałtownej zmiany przeciążenia pionowego z 1,38 g do 0,88 g, zobrazowanej na wykresie w postaci wyraźnego „tąpnięcia”. Siła, jaka w tym momencie zadziałała na samolot, była na tyle duża, że spowodowała błyskawiczną reakcję,  zapewne mocno zaskoczonego pilota, który usiłował wyprowadzić maszynę z opresji poprzez przechylenie wolantu w prawo. W tym momencie zaczęła się prawdziwa walka na śmierć i życie, którą polscy piloci mogli wygrać, gdyby przeciwnik nie okazał się tak bezwzględnie przebiegły.
Oto realizowany przez polską załogę plan odejścia na drugi krąg został gwałtownie przerwany przez nieznanego pochodzenia siłę, która wywołała efekt, dający się porównać ze zrzuceniem na samolot kilkudziesięciu ton. Destrukcyjna energia zadziałała na kadłub z lewej strony i  najprawdopodobniej poważnie uszkodziła  lewe skrzydło, co wywołało u pilota naturalny odruch zmierzający do wyprowadzenia samolotu „na prostą” z narastającego przechyłu w lewo. Kolejne sekundy były jeszcze bardziej dramatyczne. Pada przekleństwo ze strony całkowicie zaskoczonego sytuacją człowieka, który w tych ułamkach sekund dzielących go od tragedii, usiłował ratować siebie i ludzi z nim lecących.  Niemal w tym samym momencie z samolotem zaczyna dziać się coś bardzo dziwnego, czego nie można w żaden sposób wytłumaczyć. Oto autopilot samoczynnie obraca ster kierunku. Co mogło spowodować takie zachowanie autopilota? Wydaje się najbardziej prawdopodobne, że przyczyną tak niezrozumiałej reakcji układu ABSU było niezarejestrowane przez skrzynki parametrów lotu (FDR) wydarzenie, jak na przykład gwałtowny spadek siły nośnej związany z uszkodzeniami poszycia samolotu lub nagła różnica ciśnień zewnętrznych, wywołana np. eksplozją, do której doszło poza kadłubem. Powodem reakcji ABSU mogły być też siły, których skutek działania (widoczna zmiana przeciążeń poziomych) pojawi się po kolejnej 0,5 sekundy zapisu. Niezrozumiałe jest, że osobliwe zachowanie ABSU jeszcze przed brzozą w żaden sposób nie zainteresowało ani członków komisji MAK, ani komisji Millera. Pojawiające się anomalie w obu zapisywanych przeciążeniach (pionowym i poprzecznym), świadczą o tym, że w okolicach tego miejsca mógł nastąpić wybuch w skrzydle, powodując uszkodzenie jego wewnętrznej części, a tym samym częściową utratę siły nośnej. Za takim scenariuszem przemawiają pierwsze odłamki, również w kolorze czerwonym, znajdowane później w okolicach brzozy lub pomiędzy jej gałęziami, które komisja Millera błędnie przypisała zjawisku zderzenia się skrzydła samolotu z drzewem. Jednak obecność drzazgi na złamanej brzozie całkowicie przeczy takiemu przebiegowi wypadków. Końcówka lewego skrzydła nie mogła bowiem oderwać się dopiero 1,5 sekundy po kolizji, w sytuacji, gdy brzoza ma przełom drzazgowy!
Po minięciu brzozy, w odległości około 70 metrów przed TAWS#38 pojawia się kolejna zupełnie niezrozumiała reakcja samolotu, a właściwie jej brak. Pilot gwałtownie wciska prawy pedał do maksymalnych wartości, a mimo to ster kierunku w ogóle nie reaguje na tak zadaną komendę, co może sugerować awarię ciągu sterowania gdzieś pomiędzy pedałami a sterem (w kadłubie lub stateczniku), choć Załącznik 2 do raportu Millera stwierdza, że wychylenia steru kierunku były zgodne z ruchami pedałów. Jak się okazuje takie stwierdzenie nie polega na prawdzie. W kolejnych sekundach po raz kolejny dochodzi do skokowych zmian wartości przeciążenia pionowego, które mogą świadczyć o silnych drganiach konstrukcji samolotu spowodowanych na przykład eksplozją. W wyniku zmian przeciążenia połączonych z dużą utratą siły nośnej, musiało dojść do dalszego niszczenia poszycia lewego skrzydła, w efekcie czego skrzydło oderwało się  w swojej końcowej części, którą znaleziono na północ od autokomisu, zaś środkowa część uległa takiemu zniszczeniu, że nie generowała już siły nośnej, przyspieszając obrót samolotu w lewo.
W okolicach tego miejsca pojawiły się też problemy z instalacją elektryczną ( np. odłączanie od sieci pokładowych kolejnych generatorów prądu czy przerwany komunikat PULL… systemu TAWS w głośniku załogi, połączony z jednosekundową przerwą rejestracji aktywności systemu TAWS przez ATM QAR). Warto sobie uświadomić i mocno to podkreślić, że opisane wyżej nienormalne zachowania samolotu miały miejsce w chwili, kiedy samolot jeszcze nie uderzył w ziemię i według członków komisji KBWLLP miał być całkowicie sprawny, a jedynym uszkodzeniem miała być oderwana końcówka lewego skrzydła.
Drugi akt dramatu rozpoczął się w punkcie oznaczonym, jako TAWS#38, w odległości około 705 metrów od progu pasa. Zapis ten został pominięty w raporcie Millera. Nie tylko nie dokonano analizy zarejestrowanych w tym miejscu parametrów lotu, ale w ogóle nie wyjaśniono powodów usunięcia tego punktu z odtworzonej trajektorii lotu. Co się wówczas działo z samolotem?
Doszło do gwałtownej zmiany przeciążenia poprzecznego, co spowodowało, że pasażerowie zaczęli krzyczeć, zapewne widząc, że ich położenie staje się z sekundy na sekundę coraz bardziej beznadziejne. Pilot wcisnął lewy pedał, a przelatując nad ulicą Kutuzowa obrócił wolant w prawo. Niektórzy świadkowie widzieli w tym miejscu snop iskier ciągnących się za samolotem, doszło tez do uszkodzenia lewego steru wysokości, zaś wibracje w lewym silniku zaczęły gwałtownie rosnąć przy jednocześnie spadającym ciągu tegoż. Krzyk w kabinie trwał nieprzerwanie od punktu TAWS#38 aż do końca  nagrania, a więc do momentu  ustania zasilania, co według oficjalnych danych (zarówno MAK jak i ekspertów z firmy ATM) stało się jeszcze w powietrzu (wg MAK na wysokości około 15 metrów nad ziemią), w chwili, gdy komputery pokładowe (FMS) uległy tzw. „zamrożeniu”.
W tym miejscu, zgodnie z tym, co stwierdził w swoim raporcie doktor inżynier Grzegorz Szuladziński, doszło do wybuchu w kadłubie, a samolot uległ rozczłonkowaniu. Oderwała się część ogonowa z wręgą ogniową, burty części kabiny pasażerskiej zostały wywinięte na zewnątrz, zaś przednia część z kabiną pilotów oddzieliła się od reszty i upadła w pozycji normalnej. Samolot de facto przestał istnieć, jako konstrukcja mierząca blisko 50 metrów długości i 40 metrów rozpiętości, zamieniając się w tysiące drobnych fragmentów (odłamki) noszących charakterystycznych ślady zniszczenia na skutek ciśnienia wewnętrznego, o czym mówił na październikowej konferencji profesor Andrzej Ziółkowski.  Naukowiec stwierdził wówczas, że „Wiele zniekształceń metalowych elementów wraku samolotu Tu-154 odpowiada zniekształceniom prezentowanym w literaturze, jako typowe zniekształcenia powstające na elementach metalowych w przypadku eksplozji”.
Trudno uwierzyć w to, że żaden z badających katastrofę smoleńską ekspertów, wchodzących w skład komisji Millera, nie zauważył tak wielu śladów wskazujących na możliwość eksplozji wewnątrz kadłuba, wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Ciężko też zrozumieć, dlaczego oficjalne komisje pominęły tak wiele istotnych danych, które pokazywały, że z samolotem, już co najmniej kilkadziesiąt metrów przed pancerną brzozą, działo się coś niedobrego, co dało efekt w postaci dziwnych odgłosów nagranych przez CVR, a także niewytłumaczalnych w normalnym locie zachowań poszczególnych urządzeń samolotu zarejestrowanych przez skrzynkę parametrów lotu."




Dodano: 17.11.2013
Nie wierzę w zamach - niezalezna.pl
Samuel Pereira

"Podczas lektury tekstu Rafała Ziemkiewicza „Czy PiS przegra Smoleńsk” w tygodniku „Do Rzeczy” przecierałem oczy ze zdumienia. Wytrawny publicysta uległ narracji salonu i uznał, że osoby mówiące o zamachu w Smoleńsku są kimś w rodzaju sekciarzy, a ich poglądy oparte są na wierze.

Rafał Ziemkiewicz zaczyna swój tekst od dość szczegółowego i rzetelnego przedstawienia katalogu błędów, zaniechań i skrajnych kompromitacji polskiego rządu, których ten dopuścił się w czasie wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. Ten wątek nie jest głównym tematem tekstu (taka lista z pewnością kiedyś przyda się prokuratorom i komisji śledczej), niemniej jednak wymaga ode mnie kilku drobnych sprostowań i uzupełnień.

Ziemkiewicz myli się, przypisując prokuratorom wojskowym „nieoceniony upór”, jaki ci rzekomo mieli prezentować w toku prowadzenia śledztwa smoleńskiego. Nie ma tu mowy o jakiejkolwiek ich zasłudze, bowiem wszystkie podjęte przez nich kroki, które wykraczały poza absolutne minimum, były wynikiem nacisków rodzin ofiar katastrofy – w tym dzielnych wdów i sierot – oraz części opinii publicznej i niektórych mediów. Sami prokuratorzy najchętniej szybko by umorzyli śledztwo i rozeszli się do domów, tak jak to uczynili członkowie komisji Millera.

Autor nieprecyzyjnie pisze, że w rozmowie prezydenta Dmitrija Miedwiediewa z premierem Donaldem Tuskiem padła propozycja powołania międzynarodowej komisji. Otóż Rosjanie byli konsekwentnie przeciw takiej możliwości, tłumacząc, że nie ma potrzeby angażowania strony trzeciej, skoro współpraca polsko-rosyjska układa się świetnie (co zresztą sami Polacy skupieni wokół Tuska przyznawali). Propozycja Miedwiediewa zaś dotyczyła wspólnego – na zasadach partnerskich – śledztwa polskich i rosyjskich prokuratorów. Tusk tę propozycję odrzucił, a do przyjęcia konwencji chicagowskiej przekonał go prawdopodobnie sam Władimir Putin pod słynnym niebieskim namiotem w Smoleńsku. To właśnie to miejsce, gdzie zrobiono słynne zdjęcie roześmianych przywódców.

Warto też doprecyzować, że politykiem, który bezpośrednio przyczynił się do braku międzynarodowego śledztwa, jest także ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz, która na międzyrządowym polsko-rosyjskim spotkaniu 13 kwietnia 2010 r. reprezentowała nasz kraj. To wtedy w Moskwie pani Kopacz jako konstytucyjny minister nie sprzeciwiła się, gdy szefowa MAK-u Tatiana Anodina odrzuciła pomoc oferowaną przez międzynarodowych ekspertów. Skądinąd fakt, że o tego rodzaju sprawach decydowała minister zdrowia, wiele mówi o stosunku polskich władz do sprawy wyjaśniania katastrofy.

Wyznanie niewiary

Gdyby niedociągnięcia tekstu Rafała Ziemkiewicza ograniczały się tylko do nieścisłości wyżej wymienionych, z pewnością niniejsza polemika nie byłaby warta napisania. Problem jednak w tym, że po wyliczeniu przewin rządu Donalda Tuska w sprawie Smoleńska autor we wnioskach przechodzi do stwierdzenia, że najlepszym obrońcą winnych staje się… opozycja, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Jakie jest uzasadnienie tej karkołomnej tezy? Otóż dowiadujemy się, że PiS stosuje zamachowy szantaż. „Osią medialnego przekazu opozycji staje się sekciarskie testowanie potencjalnych sojuszników z wiary w zamach” – twierdzi Ziemkiewicz.

W tym jednym twierdzeniu, które dobrze oddaje główne przesłanie artykułu, są dwie tezy, z którymi się nie zgadzam. Nie jest prawdą, że Jarosław Kaczyński razem z Antonim Macierewiczem „testują sojuszników”, grając Smoleńskiem. Podobnie nieprawdziwe – a nawet kuriozalne - jest stwierdzenie, że w ogóle istnieje coś takiego jak smoleńska „wiara”.

Pierwsza teza przede wszystkim nie ma podstaw w stanie faktycznym. Nie znamy żadnych działań czy wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza, które by sugerowały, że tragiczny temat smoleński jest dla nich przedmiotem jakiejkolwiek „gry”. Nie przedstawił na to dowodów również Rafał Ziemkiewicz, co moim zdaniem powinien zrobić, jeśli stawia tak ciężki zarzut. Każdy obserwator życia publicznego ma świadomość, że Smoleńsk jest dla brata zmarłego prezydenta – co zrozumiałe – niezwykle osobistym i ważnym tematem. Jednak od twierdzenia, że Kaczyński tej sprawy nie odpuści i zrobi, co w jego mocy, by wyjaśnić wszystkie okoliczności śmierci brata i ukarać winnych, do twierdzenia, że wykorzystuje ją cynicznie dla własnych zysków politycznych, droga jest daleka. A Ziemkiewicz tej drogi nie przeszedł, dlatego też jego zarzut należy uznać za bezpodstawny.

Druga teza o „wierze” jest niestety skutkiem bardzo szkodliwej i jednocześnie niezwykle intensywnej kampanii społecznej. Już od ponad trzech lat jesteśmy nieustannie bombardowani propagandą, której treścią jest przekaz głoszący, że dociekliwość w sprawie Smoleńska to niemalże zbrodnia stanu, a wszystkie fakty w tej sprawie są znane i zostały wyłuszczone w raporcie Millera. Nie twierdzę, że Ziemkiewicz uległ akurat tej części propagandy. Jednak jej kolejnym elementem jest sugerowanie, że teoria zamachu jest fantazją rodem z political fiction, a nasza epistemologiczna relacja do niej wynika wyłącznie z wiary, a nigdy z wiedzy. Po lekturze „Czy PiS przegra Smoleńsk” odnoszę niestety wrażenie, że właśnie tej części propagandy dał się uwieść autor.

„Czy wierzysz w zamach?” – to pytanie tysiące razy pojawiające się w sondażach, nieustannie stawiane politykom, dziennikarzom, aktorom, piosenkarzom i Bóg wie komu jeszcze – zaczęło wreszcie zbierać swój propagandowy plon. W umysły obserwatorów sceny politycznej wdarł się wirus epistemologicznej manipulacji. Już nie mówimy o wiedzy na temat zamachu, o faktach – dziś modna stała się wiara. Bierzemy udział w castingu do nowego związku wyznaniowego. Ziemkiewicz odmawia udziału w tym castingu, mówiąc „nie wierzę!”, i jednocześnie oskarża: „wierzą oni!”. Tym samym mimochodem ulega propagandowej manipulacji i daje sobie narzucić salonową narrację.

Skoro dał się na to nabrać tak inteligentny publicysta jak Rafał Ziemkiewicz, nie dziwi, że tak wielu Polaków zostało uwiedzionych w ten sposób przez rząd i „zaprzyjaźnione media”. Trzeba jednak mieć świadomość, że ów podział na „wierzących” i „niewierzących” jest sztuczny, nieprawdziwy. Został wylansowany przez „Krytykę Polityczną” – a konkretnie przez Cezarego Michalskiego – w ramach opowieści o „herezji smoleńskiej”. Szybko przejął go rządowy propagandysta Igor Ostachowicz i zaszczepił jego ideę premierowi Tuskowi. I dalej poszło już gładko po telewizyjnych kablach.

W rzeczywistości nowe informacje związane ze Smoleńskiem – np. te świadczące o wybuchach jako przyczynie katastrofy – nie mają związku z wiarą, ale są wynikiem naukowego warsztatu. To dlatego właśnie doszło do tak ostrej nagonki na ekspertów, którzy za pomocą intelektualnych i inżynierskich narzędzi naukowych podważyli rządową wersję zdarzeń. Nie pasowali do obrazka pt. „Wyznawcy”. Nikt nawet nie chciał wchodzić z nimi w poważną polemikę, bo przecież „jak walnęło, to się urwało” – jak to określił Edmund Klich. Cel był jeden: wykpić. Oszołomy raz wsadzone do klatki mają tam cicho i grzecznie siedzieć. Nie zrozumiał tej taktyki prof. Michał Kleiber, snując wizje konferencji naukowej nt. Smoleńska, ale szybko i skutecznie wybito mu ten pomysł z głowy. Debatuje się przecież z Moniką Olejnik, a nie z jakimś pozarządowym naukowcem.

Nie zarzucam autorowi artykułu złych intencji, ale z perspektywy oceny praktycznej publikacja Ziemkiewicza szkodzi zarówno sprawie wyjaśniania katastrofy, jak i polsko-polskiemu pojednaniu. Nic tak nie pogłębia przepaści między Polakami, jak podtrzymywanie tezy o „wierze” smoleńskiej. Tezy, która – według zasady „dziel i rządź” – chroni władze w Polsce i w Rosji przed odpowiedzialnością."


zdjecie
M.Borawski
Środa, 8 stycznia 2014 (02:20)
Prokuratura nie chce ujawnić, kto jest autorem zawierającej błędy opinii teledetekcyjnej dotyczącej smoleńskiej brzozy.
Ekspertyzę na zamówienie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie przygotowała Służba Wywiadu Wojskowego. Biegli uznali w niej, że wbrew twierdzeniom prof. Chrisa Cieszewskiego smoleńska brzoza została złamana pomiędzy 5 a 12 kwietnia 2010 roku. Nie wykluczono, że stało się to na skutek kontaktu z samolotem.
Dokument, bez podpisów autorów, za to zawierający błędne opisy fotografii, a także niewłaściwe zdjęcia, został opublikowany tuż przed Bożym Narodzeniem. Tydzień później prokuratura postanowiła, że SWW będzie musiała wyjaśnić wątpliwości związane z opinią.
Z pewnością jednak śledczy nie ujawnią autorów opracowania. WPO powołuje się tu na zapewnienie ochrony danych identyfikujących funkcjonariuszy SWW. Jak ustaliliśmy, nazwisko autora znajduje się w dokumencie WPO oznaczonym klauzulą „ściśle tajne”.
Prokuratura wojskowa nie wypowiada się też jednoznacznie, czy zebrany dotąd materiał dotyczący czasu złamania brzozy zamyka tę kwestię. – Przypomnę, że poza ostatnią opinią Służby Wywiadu Wojskowego Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie dysponuje ekspertyzą teledetekcyjną wykonaną przez firmę SmallGIS, protokołami przesłuchania dwóch naocznych świadków uderzenia samolotu Tu-154M nr 101 skrzydłem w brzozę, co skutkować miało jej złamaniem oraz obszerną dokumentacją fotograficzną – informuje ppłk Janusz Wójcik, p.o. rzecznik prasowy NPW. Jak dodaje, do tematu „z pewnością odniesie się też zespół biegłych, który prokuratura powołała do wydania opinii kompleksowej dotyczącej przyczyn, okoliczności i przebiegu katastrofy samolotu Tu-154M nr 101”.
NPW nie chce też odpowiedzieć, czy materiał SWW będzie konfrontowany z wynikami niezależnych badań, sugerując jedynie, że WPO nie informuje „o swoich zamierzeniach procesowych przed ich realizacją”.

Kiedy dźwięki z jaka?

Prokuratura wojskowa poinformowała nas za to, że biegli z Pracowni Analizy Mowy i Nagrań Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie zapewnili, iż opinie dotyczące kopii nagrań urządzeń obiektywnej kontroli pracy Grupy Kierowania Lotami lotniska Smoleńsk Północny oraz kopii nagrania pokładowego rejestratora dźwięku z samolotu Jak-40 zostaną przygotowane do końca I kwartału 2014 roku.
– Długotrwałość sporządzania opinii wynika ze skomplikowanej materii, czasochłonności oraz z dążenia biegłych do rzetelnego wykonania zleconej ekspertyzy – podkreśla ppłk Wójcik w odpowiedzi na pytania „Naszego Dziennika”.
Prokuratura podaje również, że trwa analiza wyników badań próbek pobranych z wraku Tu-154M, które trafiły do WPO 27 grudnia 2013 roku. Po zakończeniu tych prac śledczy mają przedstawić opinii publicznej informacje podsumowujące badania. Jak nas zapewniono, będą one zawierały także dane dotyczące próbek pobranych z ciał ofiar katastrofy.
Marcin Austyn
Nasz Dziennik

Dodałem 08/01/14, 

Deputowany do Dumy Państwowej Rosji z ramienia kierowanej przez prezydenta Władimira Putina i premiera Dmitrija Miedwiediewa partii Jedna Rosja Aleksandr Sidiakin zażądał skontrolowania Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) pod kątem jego bezstronności.
W ocenie Sidiakina, dysponując szerokimi uprawnieniami, Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, faktycznie nie jest przez nikogo kontrolowany i wykonuje niejasne zadania. Deputowany zapowiedział, że na podstawie rezultatów kontroli MAK przygotuje projekt zmian w Kodeksie Powietrznym FR.
Parlamentarzysta wysłał w tej sprawie list do ministra transportu Federacji Rosyjskiej Maksima Sokołowa, o którym poinformował dziennik "Izwiestija". Inicjatywa ta jest konsekwencją niedawnej katastrofy samolotu Boeing 737-500 w Kazaniu.
W listopadzie 2013 roku podczas lądowania na lotnisku w Kazaniu - stolicy Tatarstanu, republiki wchodzącej w skład FR, rozbił się Boeing 737-500 należący do linii lotniczych Tatarstan. Zginęli wszyscy na pokładzie - 44 pasażerów i 6 członków załogi.
Według wstępnych ustaleń przyczyną katastrofy były błędy w pilotażu. Komitet Śledczy FR oświadczył, że są powody, by sądzić, że kapitan Boeinga 737-500 mógł otrzymać licencję w ośrodku szkoleniowym, który później zamknięto jako działający nielegalnie.
Zdaniem niektórych ekspertów maszyna ta w ogóle nie powinna była być dopuszczona do eksploatacji. Rozbity Boeing 737-500 był użytkowany od ponad 23 lat, w tym w Afryce i Ameryce Południowej. W grudniu 2001 roku samolot ten uległ już wypadkowi na lotnisku w Belo Horizonte w Brazylii, a w listopadzie 2012 roku lądowała awaryjnie w Kazaniu.
Inicjatywa rosyjskiego deputowanego jest ważna również ze względu na badanie tragedii smoleńskiej. Za przyczyny tej tragedii MAK uznał – jak dziś wiadomo bezpodstawnie, po badzo stronniczym śledztwie - m.in. błędy w pilotażu, zły dobór załogi, złamanie przepisów lotniczych, obecność osób postronnych w kabinie pilotów, zlekceważenie ostrzeżeń, braki w wyszkoleniu załogi i złą organizację lotu. Żadne z wytkniętych uchybień nie obciąża strony rosyjskiej. Zdaniem polskich ekspertów, część ze wskazanych przez MAK przyczyn katastrofy smoleńskiej nie ma potwierdzenia w faktach. Przy okazji tego śledztwa wielokrotnie zaznaczano, że MAK działa w sytuacji rażącego konfliktu interesów.
Międzypaństwowy Komitet Lotniczy ze swej strony podkreśla, że ICAO jest pełna uznania dla niego za "efektywną, wysoce profesjonalną działalność w interesach międzynarodowego lotnictwa cywilnego".
"Izwiestija" przypomniały jednak, że niezmienną przewodniczącą MAK jest Tatjana Anodina, "której syn oraz synowa są głównymi udziałowcami (rosyjskich linii lotniczych) Transaero i która sama kontroluje 3 proc. akcji tej spółki".
Anodina niejednokrotnie komentowała katastrofy lotnicze posługując się hipotezami i domysłami. Dla przykładu, poinformowała o domniemanych postronnych osobach w kabinie rozbitego samolotu prezydenta Polski (Lecha) Kaczyńskiego
- podaje rosyjska gazeta.

Brak komentarzy: