niedziela, 29 grudnia 2013

Swobody obywatelskie


http://www.senat.gov.pl/gfx/senat/pl/senatopracowania/25/plik/ot-607.pdf


http://www.sejm.gov.pl/prawo/konst/polski/kon1.htm

 
Państwo chce molestować dzieci?
Na początku kilka pytań zasadniczych: czy dzieci należą jeszcze do swych rodziców? Czy mogą oni decydować o losie swych dzieci? Czy państwo ma prawo wkraczać coraz bardziej w życie prywatne, wpływać na podstawowe relacje rodzinne, zmieniać przekonania i mentalność obywateli, nawet jeśli ma to odbywać się pod szczytnymi hasłami wychowania i „obyczajowej modernizacji”? Zresztą akurat wtedy, gdy samo pozbywa się odpowiedzialności za wiele innych dziedzinach życia publicznego, kompromitując się jako władza zatroskana tylko o to, by utrzymać władzę.
Czy państwo może brać udział w rewolucji seksualnej?
Zamiast rzetelnego i uczciwego programu nauczania szkolnego z porządnym kursem kultury, literatury, historii ojczystej i języka polskiego, państwo proponuje przyspieszoną edukację seksualną najlepiej, według wzorców zachodnich, od najwcześniejszych lat. Wiadomo, że robi to pod wpływem nacisku środowisk chcących nas uszczęśliwić nową rewolucją obyczajową importowaną z UE, ale czy to teraz nasze największy brak i zmartwienie. Czy ta nowa edukacja seksualna, podawana w obowiązkowym już pakiecie ideologicznym Gender i LGBT, która ma chyba dokonać rzeczywiście najnowocześniejszej, iście kopernikańskiej rewolucji antropologicznej: stworzyć mitycznego androgyna, człowieka męskodamskiego w jednej osobie. To chyba byłby też najzabawniejsza rewolucja, bo wynikająca z pomyłki językowej, semantycznej, z niezrozumieniu abstrakcyjnego pojęcia „człowiek”, rewolucja raczej karnawałowa, gdyby nie jej ponure konsekwencje. Bo co do tego mają dzieci, dlaczego to one mają być przedmiotem tej zabawy, dlaczego mają to znosić i odpowiadać za niezawinione tego skutki. Oczywiście wiadomo, że wszyscy rewolucjoniści chcą kształtować i wychowywać „nowego człowieka” od najmłodszych lat, gdy jest on jeszcze czystą, niezapisaną kartą, gdy jest podatny na wszelkie wpływy. Tak, ale dlaczego mamy się na to zgadzać, gdy znamy już ich skutki. Słychać też często, że wczesna edukacja seksualna uchroni dzieci i młodzież przed rozmaitymi niebezpieczeństwami, w tym pedofilią. Ale to przecież ideologia Gender plus LGBT przysparza tych nowych niebezpieczeństw, powoduje raczej taki zamęt, że trudno będzie się przed nimi ustrzec. Czy ta nowa edukacja seksualna ma być ochroną przed tymi niebezpieczeństwami, zwłaszcza przed pedofilią, czy wprost przeciwnie, będzie ją jakoś przesłaniać, przykrywać, a z drugiej strony ją umożliwiać, do niej prowokować. Czy to nie leczenie dżumy cholerą? Jeśli nie znamy pewnej odpowiedzi na te pytania, najlepiej zaniechać takich prób i programów edukacyjnych, bo są one zbyt wielkim ryzykiem dla obiektów tych eksperymentów, żywych, przyjmujących wszystko z naiwnością, łatwowiernych dzieci.
Zresztą ta rewolucja seksualna, którą opisała w godnej polecenia książce niemiecka socjolog Gabriele Kuby „Globalna rewolucja seksualna” z jakże trafnym podtytułem „Likwidacja wolności w imię wolności”, musi się skończyć i to raczej groteskowo: ludzie przez tysiąclecia radzili sobie bez edukacji seksualnej i ludzkość jakoś nie wymarła. Gdyby miała zwyciężyć ta rewolucja z coraz bardziej postępowymi jej innowacjami (seksualnymi), to ta nowoczesna, uświadomiona, oświecona (po Oświeceniu) ludzkość mogłaby się szybko skończyć po prostu z braku następców. Świadczy ona na pewno o jakiejś głębokiej, wewnętrznej zapaści cywilizacji Zachodu.
Czy można poświęcić dzieci dla bożka seksu?
Mimo to, nie powinien tu działać fatalizm standardów globalnych czy dyrektyw UE, lecz własny rozum. Rodzimi reformatorzy, powinni najpierw zauważyć skutki owych reform na Zachodzie, a dopiero później mechanicznie wprowadzać je lub naśladować podobne standardy unijne. Wiele krajów wycofuje się z natrętnej seksedukacji, choć są oczywiście inne, które je na siłę nadal forsują. Czy nie lepiej jednak nauczyć się na cudzych, zwłaszcza skandynawskich i niemieckich błędach, skoro są już znane, niż brnąć we własne. Czy urzędnicy państwowi nie boją się odpowiedzialności za niepewną, ryzykowną reformę. Kto ma ją wykonywać, praktykować na dzieciach? Nauczyciele, specjalni instruktorzy edukacji seksualnej, nieznani wykonawcy? Czy ci, co chcą decydować o  życiu innych, nie boją się odpowiedzialności za naruszenie ich integralnej psychiki i tożsamości. To rzeczywiście diabelska pokusa manipulowania i kształtowania niedojrzałych, niewinnych umysłów i dusz. Bo czy w dobrej wierze? Kto może zaręczyć, że ta seksualna operacja przyniesie dobro, a nie zło, a jeśli cokolwiek przyniesie, to może odwrotne skutki? Czy rodzice mogą zgodzić się na oddanie własnych dzieci w cudze ręce, nie wiedząc dokąd to zaprowadzi? Dlaczego ta edukacja seksualna ma być takim uszczęśliwiającym  dobrodziejstwem, że musimy się na nią zgadzać nawet z jej niepożądanymi skutkami. Dlaczego dziś dorośli zapatrzeni bałwochwalczo w bożka seksu chcą nim koniecznie uszczęśliwić Bogu ducha winne dzieci? Dlaczego odbiera się im dzieciństwo i chce wtłoczyć jak najszybciej w tryby życia dorosłych? Jeśli istniejący już program szkolny „wychowania do życia w rodzinie” zamieni się w łopatologiczny projekt nie tyle edukacji, co praktyki seksualnej, to nie będzie to żadne wychowanie, a poradnictwo seksualne dla nieletnich, dokonywane wbrew rodzinie, albo też będzie to przygotowanie do życia w  pseudorodzinie „patchworkowej”. Taka edukacja seksualna, wprowadzana w pakiecie Gender i LGBT jest właśnie ideologią rozbijająca rodzinę i podstawowe więzi międzyludzkie, naruszająca rozwój wewnętrzny ku wyższym, nie tylko jednostkowym, egocentrycznym uczuciom. Ideologia ta, wynosząca właśnie seks i seksualność człowieka ponad wszystkie inne dziedziny życia ludzkiego, nie pozwala na ten rozwój, który się często osobno głosi: na empatię, wrażliwość na inność i cudze cierpienia, nie mówiąc już miłości pozaseksualnej, choćby dziecięcej czy rodzicielskiej. Ideologia ta, mająca oczywiście swoich poprzedników, uczyniła z seksu idola swoich czasów, bałwochwalczo czci go jako sacrum i tabu, obalając wszystko dookoła. Odbije się to z czasem nie na dorosłych, którzy to projektują lub tolerują, lecz na tych, którzy pozostaną w tych trybach, nie tylko ideologii, ale i machiny państwowej, od najmłodszych lat, bezbronni, nieświadomi rzeczy, przyjmujący wszystko jako oczywiste. Dopiero w przyszłych pokoleniach będzie można odkryć nieznane dzisiaj skutki tej ideologii i jej praktyki, straty w psychice i tożsamości, nieodwracalne zmiany w stosunkach społecznych. Jeśli nie mamy wiedzy, co do przyszłych skutków takiej edukacji seksualnej, lepiej jej nie podejmować. Nie wolno dokonywać eksperymentów na żywym ciele, na życiu wielu, nie własnych przecież, lecz cudzych dzieci. To nie jest zabawa. Jeśli procedura takiego wychowania zostanie wprowadzana przez machinę biurokratycznego państwa, nie będzie jej łatwo zatrzymać i odwrócić szkód, a jak wiadomo, zbiorowa odpowiedzialność urzędnicza i państwowa nie jest żadną odpowiedzialnością. Ewentualne ofiary eksperymentów zostaną pozostawione sobie i swoim (wtedy) rodzinom.
Skutki interwencji państwa w życie prywatne i rodzinne możemy już zaobserwować przy okazji działania ustawy o „przemocy w rodzinie”. Oczywiście, trzeba zapobiegać takiej przemocy, ale najpierw trzeba zaobserwować, jak się jej przeciwdziała, jaki jest mechanizm jej wykrywania i ścigania przez urzędy państwowe. Prócz pomocy socjalnej i materialnej, to często metoda „wylewania dziecka z kąpielą”, odbierania dzieci rodzinie i przekazywania ich do domów dziecka. Taka decyzja osierocenia dziecka to skrajna ostateczność po wyczerpaniu wszelkich innych środków naprawczych. Czy instytucje państwa i jej funkcjonariusze mogą być w ogóle do tego powołani , czy mogą podjąć się takiej odpowiedzialności? Przeszkodą jest już sam tryb postępowania: urzędnik państwowy jest zobowiązany do przestrzegania ustawowej procedury, dobro dziecka siłą rzeczy schodzi na plan dalszy. I przecież często słyszymy o absurdalnych przypadkach odbierania dzieci rodzicom nie za przemoc, bicie dzieci, lecz za klapsa, ale też za biedę czy niedostatek, za gorsze warunki mieszkaniowe, a nawet ostatnio pojawiła się groźba odebrania dziecka za to, że było zbyt otyłe. Takie możliwości represji, bo tak to trzeba nazwać, daje ustawa wkraczająca bezpardonowo w sfery, w które państwo może ingerować tylko w ostateczności przy wielu, także sądowych zabezpieczeniach. W tej chwili wygląda to tak, że można profilaktycznie odebrać dziecko rodzicom, dopóki sprawa się nie wyjaśni, nie zapadnie wyrok sadowy. Nie przeraża to, że jest to rodzaj państwowego kidnapingu w majestacie prawa, nie bierze się pod uwagę tego, że oderwanie od rodziny i pobyt w domu dziecka już jest niezawinioną niczym karą dla samego dziecka, przynosząca nieodwracalne skutki psychiczne.
Państwo w ten sposób tworzy prawa i stosuje praktykę, zagrażającą obywatelom od najmłodszych lat, kształtując ich, wychowując, ale w niepewności i podległości. Jest to potężna siła, oddana często w ręce nieświadomych lub nie mających nadmiaru dobrej woli wykonawców, co nie może dawać dobrych wyników, bo znikają one siłą rzeczy w samoczynnie później działającej machinie biurokracji państwowej, przed którą pojedynczy obywatel nie ma właściwie obrony. Ustawy tworzone w dobrych intencjach w działaniu przynoszą często odwrotne i groźne skutki. Przygotowywana obecnie ustawa o „mowie nienawiści” to cały pakiet, pełnych hipokryzji, cenzuralnych przepisów, które akurat będę przeciwne głoszonym skądinąd hasłom „wolności słowa i przekonań”, będą „likwidacją wolności w imię wolności”. Wpisany znów w tę ustawę pakiet ideologiczny Gender i LGBT, swoistej seksualizacji całego społeczeństwa, świadczy o niepowadze państwa, o tym, że zamiast sprawami ważnymi dla wszystkich obywateli, zajmuje się ono marginaliami, którymi z powodzeniem dawały sobie dawniej radę obyczaj i kultura, że chce drobiazgowymi przepisami regulować życie obywateli, przy jednoczesnym braku poważniejszej odpowiedzialności urzędników egzekwujących te prawa i przepisy, ich niskiej empatii i świadomości swej roli, nikłej zdolności przewidywania skutków swych działań.
Czyje państwo?
Ruch obrony 6-latków, który zebrał prawie milion głosów w celu przeprowadzenia obywatelskiego referendum, powinien teraz rozwinąć się w ruch odbudowy fundamentów wychowawczych: potwierdzenia prawa rodziców do własnych dzieci, co nie jest wcale tak oczywiste wobec zakusów instytucji i ustaw, ugruntowania czy też wzmocnienia tej świadomości rodziców, że to oni decydują o losach swych pociech, a nie urzędnicy, psycholodzy, także nauczyciele, a zwłaszcza jacyś seksedukatorzy. To przede wszystkim rodzice mają decydować, kiedy posłać swoje dziecko do szkoły (albo nie posłać, bo istnieje jeszcze możliwość edukacji domowej), to oni muszą mieć wgląd w programy nauczania, a zwłaszcza w przedmioty wychowawcze, w których przemyca się różne wątpliwe ideologie, jakich państwo neutralne światopoglądowo nie powinno w ogóle dopuszczać. A zwłaszcza to rodzice muszą decydować w tak delikatnej sprawie, jak edukacja seksualna ich dzieci. Wiąże się to zarazem z pewnym zobowiązaniem rodzicielskim, z podjęciem pełniejszej niż dotychczas odpowiedzialności za swoje dzieci. Trzeba ją po prostu wziąć na siebie, nie można jej z siebie zdjąć i przenieść, przekazać jakiejś instytucji choćby najbardziej opiekuńczego państwa, która za nas dziecko wykształci, wychowa i wykieruje na człowieka. To jest po prostu niemożliwe. Instytucje państwowe nie są w stanie, nie mogą spełniać takiej roli wychowawczej z racji, o których była mowa, i nie trzeba od nich tego oczekiwać. Także szkoła może wychowywać tylko w stopniu minimalnym i to raczej poprzez autorytet dobrych nauczycieli, a nie jakiś system wychowawczy. Powinna skupić się na nauczaniu określonych przedmiotów, rzetelnych, sensownych programach i na takim egzekwowaniu zdobytej wiedzy, które sprzyjałoby samodzielnemu rozwojowi umysłowemu ucznia, a nie jak w obecnym systemie polegającym na abstrakcyjnych testach, które mają tylko załatwić dobrą statystykę wykształcenia.
Jak dotąd, obywatele, w tym rodzice, mają mały wpływ na politykę i kształt państwa nazwanego III Rzeczpospolitą. Oczekuje się od nich jedynie spełnienia wyborczego obowiązku co cztery lata, a później można ich już zwodzić i oszukiwać. Nie mają wpływu protesty i projekty obywatelskie, można je zlekceważyć, pominąć, odrzucić. Ten rodzaj państwa nie różni się wiele od PRL, jest w dużym stopniu tamtego kontynuacją. Czy to nowe państwo, które powstawało po 1989 roku, można nazwać Rzeczpospolitą, obywatelskim państwem wspólnego dobra, skoro okazało się ono tylko postkomunistyczną oligarchią rządzącą resztą społeczeństwa.
Przesada?
Można przecież powiedzieć, że jest demokracja, wolne wybory, wolność słowa itp. Tak, ale czy nie czujemy, że taka polityka już się wyczerpała, że to tylko jakaś fasada, pozory rządów i zasad władzy. Bo proszę sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: kto jest suwerenem, podmiotem władzy, w imieniu którego się rządzi, czyje interesy się reprezentuje i wypełnia. Czy tym podmiotem jest społeczeństwo, naród, obywatele, czy też władza, która gra tylko o dalszą władzę, lekceważąc tych, którzy ją dopiero wybrali, choć nie powie wprost: tak wybraliście, więc teraz to znoście, takie są reguły gry, nazywane przez nich demokracją. Otóż nie, to jest nieuczciwa gra, to jest fałszywe rozumienie polityki, to pomyłka i przekręt nie naprawiony od czasów PRL. Na tym nie zbuduje się żadnego porządnego, uczciwego i silnego wspólnymi racjami państwa. Nadal, niestety, pozostaje aktualne wezwanie dawnego Polaka sprzed pół tysiąca lat: „De republica emendanda”…


"Konstytucja marcowa
(Konstytucja marcowa 1921, Ustawa z dnia 17 marca 1921 r. – Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej (Dz. U. z 1921 r. Nr 44, poz. 267) - została opublikowana 1 czerwca 1921, lecz wiele z jej postanowień weszło w życie dopiero w 1922r.  Obowiązywała do 23 kwietnia 1935. Składała się z siedmiu rozdziałów.)
w rozdziale piątym zawierała wolności i prawa obywatelskie. Miały one dość liberalny charakter. Wolności przysługujące obywatelom państwa ustawa zasadnicza wymienia w następujących grupach: wolności polityczne, obywatelskie, wolnościowe i społeczne. Obowiązki obywatela według konstytucji były następujące:
  • szanowanie i przestrzeganie zasad konstytucji oraz innych aktów prawnych
  • służba wojskowa
  • ponoszenie ciężarów publicznych i świadczeń na rzecz państwa
Obywatel miał prawo do korzystania z biernego i czynnego prawa wyborczego. Mógł brać udział (po spełnieniu określonych kryteriów wiekowych) w wyborach parlamentarnych, samorządowych, mógł piastować urzędy oraz publiczne stanowiska. Wśród praw obywatelskich konstytucja wymienia równość wobec prawa, prawo do ochrony życia. Przyznano im również prawo do odszkodowania w drodze postępowania sądowego z tytułu bezpodstawnego postępowania organów władzy państwowej. Ograniczenie praw obywatelskich mogło nastąpić jedynie w drodze uchwalenia ustawy. Konstytucja ponadto był gwarantem wolności słowa, sumienia, wyznania, pracy, nauki, zamieszkania oraz pobytu na terytorium państwa. Obywatel miał prawo do przemieszczania się, do tworzenia zgromadzeń, zawiązywania stowarzyszeń i związków. Konstytucja zapewniła grupową ochronę mniejszości narodowych i etnicznych, zamieszkujących obszar III RP. Uznano także za nienaruszalną własność prywatną. Ustawa zasadnicza brała pod ochronę pracę, która zgodnie z zapisem miała być głównym źródłem bogactwa Rzeczypospolitej. Prawo do szczególnej ochrony przysługiwało kobietom oraz osobom nieletnim. Zakazane zostało wykonywanie pracy przez osoby, które nie ukończyły 15 roku życia. Wprowadzono ochronę macierzyństwa, a także bezpłatność nauczania we wszystkich szkołach państwowych i samorządowych."


Demonstracje publiczne

"Odnosząc się do incydentów, mających miejsce podczas Marszu Niepodległości premier powiedział, że "permanentne nadużywanie wolności obywatelskich" powinno skłonić do zastanowienia się nad wprowadzeniem przepisów ograniczających swobody, a w zamian dających większe poczucie bezpieczeństwa.

- Ktoś kto zakrywa twarz w czasie manifestacji lub w czasie meczu piłkarskiego zakrywa ją prawie zawsze dlatego, że ma złe intencje z punktu widzenia polskiego prawa. Jest to chęć ukrycia swojego wizerunku w związku z planowanym wykroczeniem - przekonywał Tusk. Powiedział, że debata z udziałem konstytucjonalistów na temat ograniczenia wolności osobistej jest wobec tego zasadna.
Stwierdził też, że ułatwiłoby to pracę przede wszystkim sądom, natomiast dla policji niewiele by zmieniło.
- Nie uważam, aby delegalizacja kominiarek na manifestacjach radykalnie osłabiła skłonność do agresji i radykalnie ułatwiła pracę policji. Uważam, że to jest złudzenie. Jedyne, co moglibyśmy uzyskać to, w niektórych przypadkach, ułatwienie pracy sądom. Mówię tutaj o identyfikacji, ewentualnie o szybszym, prewencyjnym eliminowaniu osobników, którzy mają zasłonięte twarze, bo samo zasłonięcie twarzy, jeśli będzie nielegalne, umożliwi policji szybsze działanie. - powiedział premier.
Dodał, że "jeżeli ktoś będzie chciał popełnić przestępstwo w czasie zgromadzenia, to i tak to zrobi". Szef rządu zaznaczył, że najbardziej agresywne manifestacje to te, które są nielegalne, a ci, którzy decydują się na agresję na ulicach nie przejmują się kwestią legalności.
Premier stwierdził, że nie istnieją w państwie demokratycznym przepisy, które definitywnie załatwią problem łamania prawa podczas zgromadzeń publicznych. - To widać szczególnie na stadionach. Zasłanianie twarzy poprzez rozciagnięcie tzw. sektorówki jest zakazane i jest nagminne. Policja zawsze zadaje dramatyczne pytanie: czy jak ktoś rozciąga sektorówkę, to czy mają wjechać w sektor gdzie siedzi osiem tysięcy nabuzowanych ludzi i mają zacząć ich pałować? - pytał premier."


Sobota, 28 grudnia 2013 (02:00)

Represjonowani przez komunistów apelują o umorzenie sprawy kibiców Górnika Wałbrzych oskarżonych o znieważenie rosyjskiego ambasadora.
Wałbrzyska prokuratura szuka współwinnych próby rozwinięcia transparentu „Za Wilno, za Katyń, Grodno, za Lwów zapłaci czerwona hołota”. O umorzenie sprawy apelują byli opozycjoniści.
Prokuratura rejonowa, która prowadzi śledztwo w sprawie próby obrazy rosyjskiego ambasadora, nie próżnuje. Nie tylko nie umorzyła postępowania, ale za wszelką cenę chce doprowadzić do postawienia przed sądem uczestników i współwinnych akcji rozwieszenia transparentu.
Policja przesłuchała do tej pory ponad dwudziestu członków klubu kibica Górnika Wałbrzych. Z ich relacji wynika, że byli pytani, „kto ich do tego namawiał”. Co ciekawe, funkcjonariusze nie formułowali dokładnie, do czego mieli być namawiani.
Chodziło oczywiście w domyśle o współudział w przygotowaniu akcji rozwinięcia banneru z antysowieckim tekstem będącym cytatem z pieśni śpiewanej przez działaczy opozycji antykomunistycznej. Policja chciała się też dowiedzieć, kto organizował spotkanie, czy ktoś ich podwoził, czy znali treść banneru, który miał być rozwinięty na placu Magistrackim podczas wizyty ambasadora Rosji w Wałbrzychu.
– Prokuratura nadal prowadzi postępowanie przygotowawcze. Dotąd przesłuchano już ponad 20 młodych ludzi związanych z Górnikiem Wałbrzych. Policja dokładnie przepytywała ich na okoliczność przygotowania transparentu, planów odnośnie do wizyty ambasadora – relacjonuje mec. Piotr Sosiński, który monitoruje sprawę.
Sprawa odbiła się głośnym echem. W rocznicę stanu wojennego po Mszy św. za Ojczyznę sprawowanej w kościele św. Aniołów Stróżów w Wałbrzychu pod tablicą upamiętniającą ofiary stanu wojennego szef wałbrzyskiego NSZZ „Solidarność” Radosław Mechliński odczytał list w obronie swobód obywatelskich.
Podpisali się pod nim działacze dawnej opozycji, ludzie autentycznie represjonowani przez władze komunistyczne. Jest wśród nich m.in. Ignacy Sarnecki, który jako młody chłopak, żołnierz Armii Krajowej, już po zakończeniu wojny został ugodzony kulą wystrzeloną w jego kierunku przez funkcjonariusza UB, która tkwi do dzisiaj w jego klatce piersiowej. Aresztowany, po krótkim leczeniu został osądzony za działalność niepodległościową. Dostał wyrok śmierci zamieniony na długoletnie więzienie.
List podpisał też Jacek Pilichowski, w latach 1977-1980 współpracownik KSS „KOR”. W latach 1979-1980 redaktor „Robotnika”, współpracownik Niezależnej Oficyny Wydawniczej oraz kolporter i informator „Biuletynu Dolnośląskiego”. Jeden z sygnatariuszy Karty Praw Robotniczych. W styczniu 1980 r. uczestnik prac Komisji Helsińskiej przy opracowywaniu tzw. Raportu Madryckiego, dokumentu na temat łamania praw człowieka i obywatela. W czasie stanu wojennego internowany, więziony, w końcu zmuszony do emigracji.
Pod listem znajdziemy też nazwiska działaczy pierwszej „Solidarności” i więźniów politycznych: Zbigniewa Senkowskiego, Józefa Zalasa, Jerzego Langera i Idziego Gagatka. 

Sygnatariusze apelują do wałbrzyskiej prokuratury o umorzenie śledztwa, a do organów ścigania o zajęcie się ważniejszymi problemami, jak choćby przestępstwami zagrażającymi bezpieczeństwu obywateli.

„Jako osoby represjonowane przed 1989 rokiem jesteśmy szczególnie wrażliwi na wszelkie próby ograniczania swobód obywatelskich” – tłumaczą byli opozycjoniści. W ich ocenie, działania prokuratury to przejaw powrotu praktyk pamiętających czasy PRL.
„Jesteśmy przekonani, że wolność słowa jest jednym z fundamentów demokratycznego państwa prawnego i jedną z podstawowych swobód obywatelskich zachodniego kręgu cywilizacyjnego, gwarantowaną stosowanymi zapisami konstytucji” – piszą w liście otwartym.
Próba pociągnięcia do odpowiedzialności za rozwinięcie transparentu z antykomunistyczną i antysowiecką treścią to – zdaniem sygnatariuszy listu – złamanie konstytucyjnych praw obywateli i próba karania za poglądy.
Przypomnijmy, że sprawa dotyczy wizyty ambasadora Federacji Rosyjskiej 25 i 26 listopada w Wałbrzychu. Aleksandr Aleksiejew przyjechał uroczyście otworzyć odnowiony cmentarz sowieckich żołnierzy. Przed ratuszem trzech mężczyzn próbowało rozwinąć transparent z napisem „Za Wilno, za Katyń, Grodno, za Lwów zapłaci czerwona hołota”, wtedy zatrzymała ich policja. Prokuratura zarzuca im, że wspólnie i w porozumieniu usiłowali nawoływać do nienawiści na tle różnic narodowościowych oraz próbowali publicznie znieważyć obywateli Federacji Rosyjskiej z uwagi na przynależność narodowościową.

Maciej Walaszczyk


Nasz Dziennik


Kibice Lazio Rzym nie mają dobrych wspomnień z wizyty w Polsce.



Kibice Lazio Rzym nie mają dobrych wspomnień z wizyty w Polsce. Fot. Calciocatania/Flicrk tinyurl.com/q9ftqwb / CC-BY-ND tinyurl.com/nodu4




Wszystko zaczęło się w miniony czwartek, tuż przed meczem Legia-Lazio. Około godziny 16 policja zatrzymała w centrum Warszawy 150 włoskich kibiców, którzy mieli obrzucić funkcjonariuszy kamieniami i butelkami. W incydencie nikt nie ucierpiał, uszkodzone zostały za to cztery policyjne radiowozy. – Poleciały kamienie, butelki, część kibiców założyła kominiarki, zachowywała się agresywnie. Ta grupa osób została przez policjantów zatrzymana – tłumaczy Andrzej Browarek, rzecznik Komendy Stołecznej Policji.

Włosi protestują
Włosi w sprawie zatrzymania rodzimych kibiców nie pozostali obojętni. W minioną sobotę około 70 osób uczestniczyło w pikiecie przed ambasadą RP w Rzymie, zorganizowanej w obronie fanów klubu Lazio. W dzielnicy Parioli zgromadzili się kibice oraz rodziny zatrzymanych w Polsce. Włoskie media poinformowały, że wokół całej sprawy rozgorzała spora dyskusja.

Podkreślono, że wydarzenia te zaczynają mieć znamiona kwestii politycznej i sporu dyplomatycznego. Rzymskie ugrupowanie "Bracia Włoch" złożyło interpelację dotyczącą kibiców i zażądało informacji włoskiego rządu na ten temat. Politycy domagają się wyjaśnień na jakiej podstawie przedłużył się czas przetrzymywania włoskich obywateli w Polsce. Ich zdaniem doszło bowiem do naruszenia prawa międzynarodowego. 

Większość kibiców uwolniono, ukarano ich tylko grzywnami. Przed polskim sądem ma stanąć 22 z nich. W niedzielę wieczorem szefowa włoskiej dyplomacji, Emma Bonino, wyraziła opinię, że konieczne jest sprawdzenie wszelkich okoliczności, które doprowadziły do zatrzymania włoskich kibiców i podjęcia decyzji o postawieniu niektórych z nich przed sądem. Bonino w oświadczeniu napisała, że personel włoskiej ambasady w Warszawie dokonał "nadzwyczajnego wysiłku", doprowadzając do zwolnienia ponad stu osób, które przetrzymywano w różnych komisariatach policji. 

Swoją wersję wydarzeń przedstawiają także włoskie media. Niespokojnie miało być już w przeddzień meczu, kiedy zatrzymano grupę kilkunastu włoskich kibiców, którzy awanturowali się przed jednym z warszawskich hoteli. – O świcie ze środy na czwartek, niewielka grupa rzymskich kibiców wracających do hotelu, została zaatakowana przez fanów Legii – napisało o zajściu "Corriere della Sera". 

– Policja zdecydowała się zatrzymać wtedy 17 włoskich kibiców, którzy w efekcie zostali zmuszeni do opuszczenia kraju z zakazem uczestnictwa w meczu – relacjonował włoski dziennik. W pokojach hotelowych zamieszkiwanych przez "laziali" miały bowiem znajdować się torby z ostrymi narzędziami takimi jak noże czy kastety. 

Nigdy nie wrócę do Polski
Włoscy kibice na temat zajść przed meczem mają jednak zupełnie odmienne zdanie. W wywiadzie dla "Corriere dello Sport" o swoich przeżyciach i zatrzymaniu przez policję opowiedział jeden z "laziali". – Około 16 wyruszyliśmy w stronę stadionu, było nas 200. Wszyscy wiedzieli, że spotkamy się w Hard Rock Cafe, by potem udać się na stadion. Nie znaliśmy drogi, policja przemieszczała się za nami. To był pokojowy przemarsz – relacjonował kibic włoskiej drużyny piłkarskiej.

– Przeszliśmy na nogach 100 metrów, nie więcej. Polscy policjanci byli nerwowi, przyczepili się do kibiców, wyglądali groźnie. Zaczęła się przepychanka, ludzie zaczęli biec przestraszeni. Były tam całe rodziny, normalni ludzie, dzieci. Ja zacząłem biec jak wszyscy, ze strachu. Z furgonetek policyjnych i samochodów wybiegali policjanci w cywilu, mieli ze sobą pałki teleskopowe. Rzucili nas na ziemię, na kolana i skuli. Nikt z nas nie zrobił nic złego (…) Podnosili nas jednego po drugim i przeszukiwali. Zabrali wszystko, także telefony. Kręcili nasze twarze kamerami. Aresztowano wszystkich, nawet małżeństwa, ludzi po czterdziestce. Nasz kolega, 18-latek, ciągle jeszcze siedzi w areszcie. Uciekł mu samolot, nie ma bagaży. To jest absurd – mówił włoski kibic. 


Następnie zabrano nas na posterunek. Było nas dwunastu, w jednej sali. Zabierali nas po jednym, co 10 minut. Najpierw test alkomatem, potem rozebrali nas i fotografowali. Trwało to do 3 w nocy, potem w końcu trafiłem do celi. Nie było materaców do spania, jedynie drewniana deska i poduszka. O 6 nas zbudzili, zabrali poduszki, podali śniadanie: dwie kromki chleba z ketchupem i kawałek schabu. Nie dali nam do picia nawet wody. Gdy chciałem iść do ubikacji, musiałem zadzwonić dzwonkiem. Przyszli godzinę po tym, jak zadzwoniłem.

fragment wypowiedzi dla "Corierre dello Sport"

Kibic opowiada, że polscy policjanci nie mówili po angielsku. Krzyczeli, gdy obcokrajowcy mówili, że nie rozumieją co mówią. Po nieprzyjemnej pobudce w celi zatrzymanych przewieziono do sądu. – Była nas trójka. Ja, sędzia i tłumaczka. Nie byli mili. Musiałem powiedzieć, że jestem winny naruszenia porządku publicznego, taki był sens tego procesu. Mówili mi, że nie można biegać i krzyczeć w Warszawie – opowiada. 

Winnego brak?
Sędzia miał mu mówić, że wyjdzie na wolność, jak przyzna się do winy. W przeciwnym razie odbyłby się normalny proces, a kibice musieliby przyjechać do Polski. – Przyznałem się do winy i wyszedłem z sali nie czekając nawet na odczytanie wyroku. Nigdy nie wrócę do Polski. Potraktowano nas jak bandytów, a u nas, w Rzymie, kibice Legii we wrześniu robili co chcieli – skonkludował włoski kibic. 
Relacja zatrzymanego, opublikowana w "Corriere dello Sport", nie jest jedyna. Zarówno Polacy, jak i Włosi piszą o nieodpowiednim zachowaniu policji i niesprawiedliwym traktowaniu włoskich kibiców. – Widziałem to z okna. Wrzuciłem zdjęcia na "kontakt24", to prawda. Nikt tam z policją się nie przepychał. Po prostu szła większa grupka ludzi, nagle zaczęły zjeżdżać się radiowozy na sygnałach i policjanci w białych kaskach. Było ich mnóstwo, to musiała być akcja zorganizowana policji – napisał jeden ze świadków wydarzenia.





środa, 25 grudnia 2013

Boże Narodzenie

 
Sandro Botticelli Mistyczne Boże Narodzenie
Święto Bożego Narodzenia tkwi tak głęboko w tradycji i obyczajach chrześcijańskich, że z trudem przyjmujemy do wiadomości, iż jego data nie ma najmniejszego oparcia w Biblii. Dwaj ewangeliści, Mateusz i Łukasz, nie dostarczają nam najmniejszej wskazówki, która pozwoliłaby umieścić przyjście na świat Chrystusa w konkretnym dniu konkretnego miesiąca. Dlaczego więc obchodzimy je akurat 25 grudnia?  
 Chrześcijanie pierwszego pokolenia, a w ślad za nimi ewangeliści, w ogóle nie interesowali się chronologią życia Zbawiciela. Nie wiemy, w którym roku się urodził, nie wiemy, ile lat żył, ani jak datować jego śmierć. Precyzyjnie możemy określić jedynie rok, w którym zaczął swą kaznodziejską działalność po przyjęciu chrztu z rąk Jana Chrzciciela - nastąpiło to w 15 roku panowania cesarza Tyberiusza, czyli między 1 września 27 a 1 października 28 roku n.e. (Ewangelia św. Łukasza 3,1). Tradycja przechowana w kręgu uczniów Chrystusa i ich wychowanków nie zawierała informacji pozwalających na datowanie rozmaitych epizodów z życia Mistrza. Jeśli data chrztu przetrwała, to dlatego, że Jan Chrzciciel był postacią uwikłaną w wydarzenia polityczne Palestyny, stąd Łukasz Ewangelista mógł znaleźć o nim wiadomości w tekstach niechrześcijańskich. Brak zainteresowania szczegółami natury chronologicznej żywotu Chrystusa nie jest trudny do wyjaśnienia: w oczach pierwszego pokolenia jego wyznawców były to fakty bez znaczenia, naprawdę ważna była śmierć Chrystusa, jego Zmartwychwstanie i wynikająca z nich obietnica zbawienia. Z tej perspektywy nawet data roczna kresu życia Pana nie była istotna, można ją było spokojnie ignorować. 
   Dopiero na przełomie II-III wieku owe szczegóły bez znaczenia stały się ważne dla wielu chrześcijan, zresztą nie od razu dla wszystkich. Klemens Aleksandryjski (ok. 140-ok. 215), jeden z najwybitniejszych pisarzy chrześcijańskich swoich czasów, wspomina o różnych propozycjach precyzyjnego określenia daty Bożego Narodzenia, które miało przypadać 18 lub 19 kwietnia, 29 maja lub 17 listopada. Niestety, nie wiemy, na jakiej podstawie proponowano akurat te daty. Klemens nie wskazał też, którą należy preferować. Próby osadzania w czasie wydarzeń z życia Chrystusa nie wynikały li tylko z ludzkiej ciekawości: chodziło przede wszystkim o ustalenie kalendarza świąt wspólnoty chrześcijańskiej pragnącej czcić kolejne wydarzenia biblijne. Święta zaś muszą mieć swoje daty dzienne i miesięczne.


 Zwiastowanie wg Bartolome Murilo

    Gdy Biblia nie pomagała ludziom poszukujących precyzyjnych informacji o najważniejszych datach życia Chrystusa, próbowano je ustalić w inny sposób. U podstaw różnych zabiegów chronologicznych legło przekonanie, że najważniejsze fakty z życia Zbawiciela nie mogły się zdarzyć w dniach dowolnych, przypadkowych. Poszukiwano więc dat o wartościach symbolicznych. Tak zrodził się pomysł, że Zwiastowanie (a więc Poczęcie) przypadło na ten sam dzień, w którym po latach Chrystus został zamęczony. Dla obliczenia daty jego narodzin miało to znaczenie kapitalne: dodając dziewięć miesięcy (czas ciąży) do daty Zwiastowania uzyskiwano przynajmniej przybliżoną datę przyjścia na świat. Pod jednym warunkiem - trzeba było ustalić dzienną i miesięczną datę śmierci Chrystusa, a nie był to zabieg prosty. 
   Punktem wyjścia wszelkich obliczeń była informacja podana przez św. Marka i św. Jana, że męka Pańska przypadła w piątek. Co do reszty ewangeliści nie byli zgodni. Wedle Jana był to dzień Przygotowania Paschy, kiedy w świątyni zabijano baranki na ucztę paschalną - 14 miesiąca żydowskiego nisan. Pascha, wedle Jana, przypadała więc na 15, a nie 14 nisan. Natomiast Marek, Mateusz i Łukasz są przekonani, że Ostatnia Wieczerza miała miejsce po zachodzie słońca, czyli już podczas Paschy (doba w kalendarzu żydowskim zaczyna się od zachodu słońca), podobnie proces i egzekucja. Bibliści współcześni idą zazwyczaj za świadectwem Jana, gdyż trudno przypuścić, by od schwytania Chrystusa przez pachołków do Jego śmierci zdążono przeprowadzić pełną procedurę w dniu świątecznym. W okresie namiestnictwa Poncjusza Piłata (lata 26-36 n.e.) 14 nisan przypadał w piątek w roku 27, 30 i 33. Możemy od razu wykluczyć rok 27 (za wcześnie), zastanawiając się co wybrać: 7 kwietnia 30 roku czy 3 kwietnia 33 roku. Obie daty są możliwe, choć wydaje się, że bardziej prawdopodobna jest ta pierwsza, gdyż druga jest trochę za późna. Starożytni chrześcijanie mieli jednak inne propozycje: 21, 23, 25 marca, 9, 13 bądź 19 kwietnia (nie jest dla nas jasne, na czym te propozycje opierali).

   Największym powodzeniem cieszyła się data 25 marca, choć z pewnością była nietrafna. W okresie, na który przypada koniec życia Chrystusa, ani razu Pascha obchodzona w piątek nie przypadła na 25 marca. Trudno przypuścić, aby chrześcijańscy uczeni oddający się z taką gorliwością obliczeniom dat Paschy tego nie zauważyli! Ale potrzeby mistycznej symboliki były silniejsze. Data 25 marca miała wielki atut - tego dnia przypada wszak wiosenne przesilenie Słońca! Właśnie z racji astronomicznego waloru data ta była od dawna wskazywana przez uczonych żydowskich jako data stworzenia świata (byłoby absurdem sądzić, że Bóg stwarzając świat, nie nakazał ciałom niebieskim rozpocząć ruch od początku cyklu).
   Wybór 25 marca dawał przepiękną serię zbieżnych dat: powstanie wszechświata, wcielenie Chrystusa i jego śmierć. Dziewięć miesięcy liczonych od 25 marca wskazuje nam datę 25 grudnia jako datę narodzenia Pana. A była to także data astronomicznie i symbolicznie nieobojętna: w tym dniu przypada zimowe przesilenie Słońca, co tłumaczy, że w kultach solarnych na różne sposoby uroczyście obchodzono ten dzień. Wiemy, że czczono wówczas narodziny Mitry, a także narodziny wielkiego bóstwa słonecznego Sol Invictus (Słońca Niezwyciężonego), którego gorliwym czcicielem był cesarz Aurelian (270-275). Na jego polecenie 25 grudnia ustanowiono oficjalnym świętem.

 
Grota Narodzenia Pańskiego w Betlejem
   Aurelian dążył do uczynienia z Sol Invictus najważniejszego bóstwa państwa rzymskiego i powołał do życia nowe kolegium kapłańskie, którego członkowie nosili tytuł pontifices Solis, paralelny do tytułu pontifeksów Jowisza. Wyniesienie Słońca Niezwyciężonego nie wiązało się bynajmniej z podjęciem jakichkolwiek kroków przeciwko religii tradycyjnej, a zwłaszcza nie naruszało centralnej w niej pozycji Jowisza Kapitolińskiego. W ówczesnej religii pogańskiej kwitł swoisty monoteizm, współistniejący z kultem politeistycznym: istniało tylko jedno wielkie bóstwo, a inni bogowie jawili się jako jego imiona, wcielenia - postacie, które należało czcić wedle obyczajów przodków.

   Chrześcijanie mogli spokojnie wykorzystać to święto mimo jego pogańskiej przeszłości, gdyż Chrystus był określany mianem Słońca Sprawiedliwości. Zgodnie z proroctwem Malachiasza (V wiek p.n.e.), interpretowanym jako zapowiedź przyjścia Chrystusa: "Bo oto nadchodzi dzień palący jak piec, a wszyscy pyszni i wszyscy wyrządzający krzywdę będą słomą, więc spali ich ten nadchodzący dzień, mówi Pan Zastępów, tak że nie pozostawi po nich ani korzenia ani gałązki. A dla was, czczących moje imię, wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego skrzydłach. Wyjdziecie swobodnie i będziecie podskakiwać jak tuczone cielęta" (3, 19-20).

   Dość często historycy późnej starożytności podejrzewają ludzi kierujących gminami chrześcijańskimi o chęć zastąpienia, a przynajmniej przysłonięcia tego popularnego i ważnego święta pogańskiego. Znamy przykłady, kiedy utworzenie święta chrześcijańskiego miało na celu zwalczanie religii pogańskiej, której wyznawcom odbierano okazję do organizowania świątecznych obchodów. Jednak Boże Narodzenie nie zostało umieszczone 25 grudnia z takich powodów. Zbieganie się w czasie święta słonecznego z końcem ciąży Marii, wyliczonym dzięki przyjęciu daty poczęcia, posiadającej także walor astronomiczny (pierwsza wiosenna pełnia Księżyca), musiało być w oczach tych, którzy owe kalkulacje czynili, silnym dowodem na rzecz prawdziwości uzyskanych wyników. Zwróćmy też uwagę, że chrześcijanie nie przejmowali się pogańską przeszłością święta, nie mieli antypogańskiej obsesji, nie obawiali się "skażenia" własnego święta przez pogańskie zaszłości. W późniejszych czasach pamięć o tym, że kiedyś w tym dniu święcono narodziny Mitry czy Niezwyciężonego Słońca, uległa zatarciu, ale nie był to efekt świadomych działań chrześcijan, a po prostu zanik pamięci o pogańskim kulcie.

  
Tak wygląda dziś kraj, w którym urodził się Jezus z Nazaretu
25 grudnia na Zachodzie i 6 stycznia na Wschodzie.

   25 grudnia nie był jedyną datą narodzin Chrystusa, jaką proponowano w późnej starożytności. Drugą, konkurencyjną, był 6 stycznia, święto o bardzo powikłanej i nie do końca znanej historii. Wiemy, że po raz pierwszy ta data pojawiła się w środowisku sekty gnostyckiej zwolenników Bazylidesa (działał w Aleksandrii w latach 120-145) jako data chrztu Chrystusa. Znacznie później, w nieznanych okolicznościach, zaakceptowała ją znaczna część kościołów (przede wszystkim na Wschodzie) także jako datę Epifanii, czyli objawienia boskiej natury Chrystusa (to właśnie w czasie chrztu odezwał się głos z niebios: "Tyś jest syn mój umiłowany, w Tobie mam upodobanie" - Ewangelia św. Marka (1,11). Święto miało skomplikowane dzieje: dodano do niego inne ważne wydarzenia z dziejów Zbawiciela: pokłon Magów, pojawienie się Gwiazdy Betlejemskiej, a także, co dla nas istotne, Boże Narodzenie. 6 stycznia zyskał na popularności dopiero w IV wieku na Wschodzie, a później na Zachodzie.

   Zwyczaj uroczystego święcenia 25 grudnia jako dnia narodzin Jezusa powstał w Rzymie u schyłku III lub na początku IV wieku. Jego pierwsze świadectwo znajdziemy w zbiorze dokumentów zwanym Chronografem z 354 roku, a dokładniej we wchodzącym w jego skład i powstałym ok. 336 roku kalendarzu liturgicznym. Recepcja święta poza Rzymem przypada na drugą połowę IV wieku: wiemy, że w Kapadocji, krainie w Azji Mniejszej, obchodzono je jeszcze przed 380 rokiem. W 380 roku Grzegorz z Nazjanzu odprawił uroczyste nabożeństwo w Konstantynopolu, a w 386 roku Jan Chryzostom - w Antiochii. Ale w Egipcie u schyłku IV wieku ciągle jeszcze umieszczano Boże Narodzenie 6 stycznia. Data 25 grudnia zostanie przyjęta w Aleksandrii dopiero w 432 roku, w Jerozolimie jeszcze później - w 439 roku. Afrykański pisarz Optat z Mileve (zmarł ok. 400 roku) wspomina o wspólnym święcie 25 grudnia na pamiątkę pokłonu Magów i Rzezi Niewiniątek. Z tej wyliczanki wynika, że Kościół w początkach V wieku zachował lokalne odmienności liturgicznego kalendarza. Nie na długo: Boże Narodzenie jeszcze w V wieku stało się jednym z najważniejszych świąt chrześcijańskiego świata, usuwając w cień (choć nie wszędzie) święto 6 stycznia. 


zdjecie


Wtorek, 24 grudnia 2013 (ND) 

Niech to będzie niczym film o dawnych wiekach. W czasie zimowym, kiedy wieje mroźny północny wiatr akwilon – czyli w porze roku, o której sarmacki wieszcz Kasper Miaskowski rymował:
Gdy ostrym Akwilonem ścinają się wody,
Że rzeki i jeziora śklane zwiążą lody:
Gdy bydło z gołych lasów do obory pędzi,
A śnieg biały upadnie głębiej
niż na piędzi… …ludzie świeccy nie próżnują: Kto myśliwy,
po śniegu zwierza z charty tropi,
Nasz starzec
przy kominie grzanki w piwie topi… …jak pisał inny sarmacki wieszcz Wacław Potocki. Ale nie próżnują też sarmackie panny siostry za klasztorną kratą. Wstają przed świtem, by zaśpiewać: Hejnał siostry moje świta,
Pan Jezus do nas zawita,
Jeśli go przyjmiemy, pyta. Idą do chóru, modlą się, medytują, śpiewają swoje „Godziny” i wracają do klasztoru. Jest ich – co za traf! – ewangeliczny tuzin. A że rozedniało na dobre, zacierają drobne ręce i biorą się do pracy. Jest może połowa osiemnastego wieku, dzień tuż przed Wigilią… a może i Wigilia. Marta i Klara kucharzą, prasowanie przypadło Eufrozynie i Marynie, praniem zajmuje się Frozyna, Beata zamiata, Jadwiga dogląda obórki. Młoda siostra Anna usługuje zaś najstarszej, zniedołężniałej Agacie. Matka przełożona dozoruje. Pozostałe – biorą pióra w dłonie.

Kolęd zakonnych pisanie circa AD 1750

Teraz Wiktoryja, która jest kantorką klasztoru, komponuje muzykę; inne – Februchna, Maryna, Krystyna i Róża, którym nie naznaczono na dziś cięższych zadań – jedynie piszą albo przepisują słowa kolęd. Zadanie takie bywa prawdziwą pracą, ale bywa i świątecznym wytchnieniem. Jeszcze jako nowicjuszki siostry musiały obowiązkowo spisywać swoje medytacje; czasem i w formie udatnych, rymowanych strof.
Niektóre nie porzuciły już potem pióra – i po złożeniu ślubów nadal rymują. Każda przecież stara się skompletować dla siebie własny śpiewnik, żeby w swojej celi móc się „świątobliwie weselić albo sobie nieco wytchnąć… śpiewać pieśni duchowne albo psalmy”.
Zresztą wedle ustaw zakonnych pannom siostrom w dzień świąteczny wolno „obracać czas naznaczony do roboty na pisanie, czytanie, składanie pieśni duchownych i tym podobne rzeczy; to się rozumie dla tych, które by do tego miały chęć i talent”. Więc raz z talentu i chęci, raz z obowiązku, a raz dla nabożeństwa, czy osobistego, czy też wspólnego, panieńskie pióra zapełniają karty równymi, kształtnymi literami i – niekiedy – rzędami pięciolinii. I tak oto z myślą o narodzinach upragnionego Dzieciątka siostra Marynka skomponowała:
O, perło niebieska, słodka Maryja,
Toć już Twój Synaczek rączki rozwija…
Wzrastajże, mrugajże świata zbawienie,
Azaś w sercach wzniecaj czyste płomienie,
Niech będzie z nich Bogu całopalenie. Amen. Druga siostra, Beata, znana z tego, że jej długie nogi szybko ją po klasztorze niosły – pisząc, przechodzi od anielskiej chyżości do kontemplacji:
Biegnę z rana zmordowana,
Betlejem pokaż mi Pana.
Jest w stajence przy Panience,
Święte go piastują ręce. Trzecia siostra, Anna, która ledwie co złożyła śluby i w głębi ducha nadal czuje się nowicjuszką – spostrzega, że jej wolna wola wciąż pozostaje swawolna. Matka przełożona strofuje ją, że przypomina wołki z klasztornej obórki, którym siostra Jadwiga aż nazbyt pozwala hasać. Więc siostra Anna komponuje ku własnej przestrodze „Wołki duchowne”: Woły moje, woły moje,
Wszystkie wnętrzne siły,
Nie chodźcie tam, nie chodźcie tam,
Kędyście błądziły.
Trzeba w insze lasy,
Z naturą w zapasy. „Z naturą w zapasy”. No tak, panny pochodzące ze szlacheckich rodów muszą zmagać się w klasztorze z własną szlachecką „naturą”, trzymać z dala od „dworu” i „pysznego humoru” (bo pycha, jak wiadomo, to źródło wszelkich innych grzechów). Anna pisze wprost: „nie chodźcie za wrota,/ gdzie niemiła cnota”. I tak, po kolei idąc, dla każdej panny znajdzie się jakaś odpowiednia kolęda. Kucharzące Klara i Beata, które teraz kucharzą, ale które kuchni bodaj nie lubiły („woły moje… nie chodźcie do kuchnie… gdzie co złego cuchnie...”), otrzymały od siostry Teofili kolędę taką: Pomaga Bóg, bodajś zdrowa
Kuchareczko Jezusowa.
Gotujże Mu dobrze… Niechże, powiada siostra Teofila, nasze Jezusowe Kuchareczki gotują dla nas jakby dla Jezusa, serwując Mu to jedynie, co Jego „Matusia kazała” i co sam Jezusek „akceptuje”. Akceptuje zaś „Dobrą wolę i pragnienie/ Kochać go nad swe zbawienie”, następnie „Serce czyste i skruszone,/ Ogniem miłości pieczone”, do którego dołączyć trzeba „cierpliwości worek”. To na główne danie. Na deser zaś (czyli na „wety”) „milczenie,/ Woli umartwienie”. Wedle zakonnej reguły.

Kolęd niezakonnych przekazywanie

Ale część panien dobrze jeszcze pamięta „ze świata” inne słowa. Jest okazja, aby i te pieśni przelać na papier, uwiecznić. Dajmy na to, cierpienia brzemiennej. Siostry raczej nie wiedzą o nich z własnego doświadczenia, chyba że te, które są eksmężatkami. Czyżby dlatego pióro siostry Krystyny przepisało starą, znaną już wcześniej kolędę, w której Matka Boska narzeka… na samego świętego Józefa? To oczywiście zaledwie licentia poetica, bo święty Józef był wzorem małżonka, ale w popularnej kolędzie, której nie będzie się śpiewało w świątyni, lecz tylko w refektarzu – pobożny dowcip uchodzi. Zwłaszcza jeśli wzrusza, podkreślając rodzicielski trud Matki Bożej:
Pomału Józefie,
Pomaluśku proszę.
Widzisz, że ja nie mogę
Bieżeć tak prędko w drogę. Wyrozumiej, proszę,
Wszak widzisz co noszę,
W mym żywocie mam Boga,
Przeto mi przykra droga.

Kołysanie Dzieciątka

Ale czas już, czas! Słońce zaszło, dzwonek wzywa, Wiktoria i Februchna intonują kompozycję siostry Róży:
Pójdźmy siostrzyczki do żłobu Pańskiego,
Pójdźmy z pieśniami chwalić Pana swego! Podrywają się z miejsc – każda wywołana po imieniu, każda z własną rolą. Tylko biedna Agata i usługująca jej Anna będą musiały zostać w swoich celach. Inne ustroją teraz żłóbek i będą adorować Dzieciątko Jezus. Ten pradawny obyczaj praktykowano w wielu sarmackich klasztorach. Siostry pod przewodem matuchny, czyli matki przełożonej, udawały się w dzień wigilijny do kaplicy albo osobnej izby, albo kościoła, aby urządzić żłóbek, a potem na zmianę kołysały figurkę Dzieciątka i śpiewały nabożne kołysanki. Ruszają więc, biorą się do roboty i już wiemy, że będzie pięknie, nawet jeśli trochę pofałszują – tak jak Teofila, z której inne będą sobie po cichu żartowały. Tymczasem siostra Beata „co ma długie nogi” pierwsza dobiegnie do stajenki i ją umiecie; Maryna uściele sianeczkiem żłóbek; Eufrozyna zawczasu zagrzeje i położy na żłóbku „białe pieluszki i miękuchne poduszki”, Klara i Marta przygotują „gomółeczki” i ciepłą strawę dla Dzieciątka. Wreszcie Będzie Matuchna dziecię kołysała,
A Wiktoryjka nadobnie śpiewała
I my jej pomagajmy,
Paniątku tak śpiewajmy:
Lilaj, lilaj Dzieciąteczko,
Lilaj, lilaj Paniąteczko… I popłyną te wszystkie strofy, które panny siostry pracowicie przez Adwent przygotowywały. Szanowni Czytelnicy widzieli je powyżej. Są piękne, ale dziś mało znane. Przytaczałem je dlatego właśnie, aby odkryć przed Szanownymi Czytelnikami część tego ogromu, który wciąż powszechnie znany nie jest. Niewyczerpany, niezgłębiony skarbiec polskich kolęd, czekających na odrodzenie tradycji. No własnie… ale z drugiej strony ta tradycja wciąż ma się nieźle, mimo że zubożona. Bo obok tamtych zapomnianych kolęd dźwięczały u zakonnego żłóbka i przetrwały do dziś inne, te, które wszyscy znamy na pamięć. Czy to Eufrozyna, czy to Jagienka, czy Krystyna je zrymowały? I czy akurat wtedy – czy może raczej kilkadziesiąt lat wcześniej? W innym klasztorze? Gdy śliczna Panna Syna kołysała,
Z wielkim weselem tak Jemu śpiewała:
Lili lili laj, moje Dzieciąteczko,
Lili lili laj, śliczne Paniąteczko. Albo:
Jezus malusinki leży nagusinki,
Płacze z zimna, nie dała mu
Matusia sukiénki. Czy też: Czemże litości nie masz, Panno droga,
Żeś w liche siano uwinęła Boga?…
Lecz to dziwniejsza, że Pan ogniem bywszy,
W siano się zwinął, siana nie spaliwszy.
O, siano, siano, czemu nie gorejesz?
Czemu przynajmniej Pana nie zagrzejesz? Odśpiewawszy te nabożne kołysanki, panny siostry pobiegną na Pasterkę – i znowu będą śpiewać. A po Pasterce nastąpi jeszcze uroczystość w refektarzu. Tam już zgoła o innym charakterze, bo panny wyciągną – obok kolęd – pastorałki, skoczne i wesołe. Niektóre z nich znamy wszyscy: „Z Narodzenia Pana dzień dziś wesoły”, „W dzień Bożego Narodzenia”, „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, „Ach, ubogi żłobie”. Te powyższe nie powstały akurat za klasztorną kratą, przyszły do panien sióstr z zewnątrz. Wszakże były też panieńskie kolędy biesiadne, ba, arcybiesiadne, napisane na użytek świątecznej radości w refektarzu. Jedną z nich są znane nam już, szalone „Wołki duchowne” siostry Anny. Drugą mamy tu: „Eja, eja, po kolędzie, po kolędzie/ Wesoła każda niechaj będzie!”. Czyżby to siostra Wiktoryja, główna kantorka klasztoru, ułożyła ten buchający dźwiękiem tekst do skocznej melodii, którą – rozdawszy flety i skrzypce – kazała grać jednym, a śpiewać drugim, może jeszcze do tego przytupując? Taneczny początek niepostrzeżenie przechodzi w duchowne wesele, melodia rośnie, a z nią okrzyki radości. Klaszorne przepisy dozwalały przecie, a nawet zalecały, aby raz do roku weselić się z prawdziwym rozmachem, a zarazem z małym przymrużeniem oka: Skrzyp skrzyp skrzyp skrzyp
skrzyp skrzyp skrzyp skrzyp skrzyp
Skrzypce weźmy i wijole,
Ciesz ciesz ciesz ciesz
ciesz ciesz ciesz ciesz ciesz ciesz
Cieszmy się wesole. [tak!]
Zabrzmij życzliwie nasza melodyja,
Wiwat Jezus, wiwat Maryja!…
Niech familija naszego Karmelu,
Wesoła cieszy się do wieków wielu.

Arcypoetki sarmackie

Radosna scena z klaszornego refektarza kończy mój wigilijny „film”. Jak w każdym filmie – tak i w moim pojawiła się fikcja. Po co? Po to, żeby Szanownym Czytelnikom wpoić szacunek i wdzięczność dla sarmackich panien benedyktynek, klarysek, karmelitanek, wizytek i brygidek. Februchna, Wiktoria, Teofila, Marynka, Frozyna, Krzyśka, Różyczka, Jagienka, Martusia, Agata, Anka, Beatka, Eufrozynka – te miana zastąpiły nieznane nam imiona prawdziwych, anonimowych poetek, panien sióstr z karmelitańskiego klasztoru, zapewne klasztoru krakowskiego.
Wprawdzie imiona rzeczywiście zapisano w rękopismiennym śpiewniku, który powstał w XVIII stuleciu, bodaj właśnie dla karmelitanek krakowskich, a dziś pozostaje w zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu (w roku 1980 wydała go w całości Barbara Krzyżaniak – i odtąd jest dla zainteresowanych łatwo dostępny). Ale oczywiście nie wiemy, czy są to imiona klasztornych poetek.
To tylko któraś z rymujących panien wprowadziła je do żartobliwej, rymowanej opowieści o lulaniu Dzieciątka w klasztorze – z humorem, żartobliwie, w serdecznych zdrobnieniach portretując całą swoją wspólnotę, a przy okazji opisując ów wzruszający zwyczaj. Więc trudno tym akurat siostrom przypisywać autorstwo kolęd – tak jak to tutaj dla świątecznej zabawy uczyniłem – ale… co nam lepszego pozostaje? Nie trzeba wątpić, że właśnie pod którymiś z tych imion ukrywają się przynajmniej niektóre Boże poetki. W sumie, czy to jednak istotne, jak się nazywały? Tworzyły przecież nie dla chwały własnej, lecz dla chwały Bożej i dla zbudowania wspólnoty.
Tym niemniej nasze serdeczne westchnienie bardzo im się należy. Jak też należą się małe przeprosiny. Bo zwykle mówiło się, i nadal się mówi, że Sarmatki miewały ciężką rękę do pióra, że pisały rzadko i niezgrabnie. Owszem, dałoby się tak powiedzieć o wielu innych – ale nie o nich. Dlaczego? One były (jak pisze badacz Stefan Nieznanowski) „świetnie obyte z barokową poetyką (…), posiadły znajomość polszczyzny, której mogliby im pozazdrościć inni poeci”.
Może dlatego, że w przeciwieństwie do zakonników (jakże często plebejuszy) panny te wyszły z bogatych, ba, dygnitarskich rodzin, przesiąkły wyższą kulturą… ale do końca nie będziemy tego wiedzieć. W każdym razie zawdzięczamy im najbardziej tkliwe i najbardziej wzruszające tony staropolskiej literatury, które nigdy nie straciły na aktualności. Dowodem jest to, że śpiewamy je do dziś. Wypadałoby jeszcze tylko dodać, że kolędy panien sióstr bardzo długo brzmiały wyłącznie w klasztornych murach. Dopiero po upadku Rzeczypospolitej, w XIX wieku, świeccy odkryli ich urok także dla siebie. Ale to już inna, długa historia.