piątek, 31 maja 2013

Utopia wielokulturowości i poprawność polityczna

Multi-kulti to tendencja kulturowa i polityczna ostatnich kilkudziesięciu lat obecna w Ameryce Północnej, Europie Zachodniej i Australii. Daje się ona zauważać przede wszystkim w mediach, jej promotorami są głównie środowiska lewicowe, zaś w pewnym sensie przeciwnikami środowiska prawicowe.
Tendencji takiej nie ma w innych częściach świata choć są tam obecne wpływy tej tendencji, tego ciążenia do wielokulturowości.
Na przykład w Afryce popularne staje się wykorzystywanie "rasizmu" białych w dyskusji o stanie gospodarki, systemie pracy czy mentalności. Czyli kiedy mówi się o tym, że jakieś plemie jest leniwe ale za to żądne wygody, to mimo, że taka opinia jest również wśród innych plemion o tym plemieniu, to jeśli wypowiadający opinię jest białym, to może usłyszeć w dyskusji na dany temat zarzut rasizmu - oczywiście nie dlatego aby zarzucający rasizm uważał inaczej, ale dlatego, żeby doprowadzić dyskusję do ślepego zaułka. Naturalnie tak się nie dzieje kiedy rozmawiają znajomi czy przyjaciele, ale kiedy jest to dyskusja medialna czy polityczna, to w zasadzie trzeba ograniczyć się do poprawnych politycznie wypowiedzi, a te jak wiadomo do niczego dobrego czy pożytecznego nie zaprowadzą.
Mieszkańcom danego kraju - i to zarówno tym tworzącom większość jak i mniejszości, poprawność polityczna i tworzenie multikulturowego społeczeństwa jest psu na budę, bo nie zarobią na tym, nie rozwiną się ani nie będą szczęśliwsi, ale nielicznym elitom jest to jak najbardziej użyteczne. Użyteczność ta wynika z mozliwości manipulowania organizacjami społecznymi państw Zachodu, rządami krajów zachodnich oraz mediami, co sprowadza się w konsekwencji po prostu do oddziaływania na szeroko rozumiana opinię publiczną świata zachodniego.
Oczywiście to oddziaływanie ma tylko jeden jedyny cel - wyłudzenie pieniędzy na różnego rodzaju dzialania pomocowe, programy społeczne itp. gdzie na te programy trawia naprawdę niewielka ilośc przekazywanych przez Zachód pieniędzy, reszta jest rozkradana po drodze. Żeruja na tym obie strony: dystrybuująca (urzędnicy sami nic nie dają a jedynie dystrybuują pieniędze swoich obywateli ogłupianych propagandą, reklamami i wszelkiego rodzaju zachętami do ofiarodastwa, które po jakimś czasie albo przyjmuje formę opodatkowania, albo rządy tworzą instytucja tym się zajmujące z odpowiednim wysokim budżetem), oraz strona przyjmująca, która sa instytucje rządowe Trzciego Świata mające dostęp do tego koryta.


Pewne cytaty:

  • Naprawdę martwi mnie fakt, że 84% słuchaczy zgadza się z tym stwierdzeniem, ponieważ ludzie, którzy mawiają „poprawność polityczna sięga absurdu” zwykle używają tej formuły jako przykrywki do ataku na mniejszości lub ludzi z którymi się nie zgadzają. Jestem w wieku, w którym mogę dostrzec różnicę jakiej dokonała poprawność polityczna. Kiedy miałem cztery lata mój dziadek wiózł mnie po Birmingham, gdzie Torysi właśnie uskuteczniali kampanię wyborczą hasłem „chcesz mieć sąsiada czarnucha - głosuj na laburzystów”. I wiózł mnie objaśniając, że „to tu właśnie mieszkają wszystkie czarnuchy, asfalty i małpoludy”. Pamiętam też kiedy byłem w szkole na początku lat 80., gdy nauczyciel czytał listę obecności, zamiast wymówić nazwisko azjatyckiego chłopca, mawiał „a czy jest czarny punkt?”. I wszystkie te rzeczy stopniowo zostały wytrzebione przez poprawność polityczną, która dla mnie w najgorszym przypadku jest po prostu zinstytucjonalizowaną uprzejmością. I jeśli istnieje jakiś tego odprysk, w znaczeniu takim, że ktoś w biurze będzie miał kłopoty, bo powie coś, co do czego nie był pewien, czy było seksistowskie, homofobiczne, czy rasistowskie - to jest to niewielka cena, jaką płacimy za ogrom korzyści i poprawy jakości życia milionów ludzi, których dokonała poprawność polityczna. To całkowite kłamstwo, które pozwala prawicowcom, którzy w zasadzie kontrolują teraz media oraz narodowcom przyklejać ludziom o poglądach lewicowych, którym leży na sercu to w jaki sposób ludzie są określani, łatkę sztywniaków. I nie mogę znieść, naprawdę nie mogę znieść-- 84% osób w tym pomieszczeniu, które zgodziło się z tym stwierdzeniem; jesteście jak ludzie, którzy mówią „wiecie kto jest najbardziej dyskryminowaną mniejszością w Wielkiej Brytanii? Biali mężczyźni ze średniej klasy.”. Banda z was idiotów.
    • Autor: Stewart Lee, w audycji Heresy, Radio BBC 4, 16 maja 2007
I ten powyższy cytat pokazuje to co było w Wielkiej Brytanii, co było byc może i w USA, ale czego nigdy nie było w Polsce. Przenoszenie na nasz polski grunt bezkrytycznie zasad prwnych z państw gdzie przesladowano Murzynów, to po pierwsze głupota, po drugie obciach a po trzecie utopia, bo to tak jakby w Kenii prowadzic lekcje dla dzieci jak powinny się zachowywać w czasie śnieżycy.
Podobnie jest z kalkowaniem programów telewizyjnych, sa one ogłupiające i nudne, ale byc może o to właśnie chodzi.


  • Okazało się, że pastor King nie był Murzynem, ani czarnym – on był Afroamerykaninem!
    • Autor: Kazik, piosenka 12 groszy
I Kazik ma rację, bo rezygnowanie z naszych słów, z języka aby zadowolić jakiś durnych lewaków to szczy głupoty, a społecznieństwo nie powinno się lenić tylko przeiwstawiać się temu z całą stanowczością.




I z innej strony o reżimie poprawności politycznej:
Pomysł postawienia pomnika Wolnego Słowa to nie żart, jak początkowo myślałem, gdy pytano mnie, co sądzę o zapowiedzi prezydenta Bronisława Komorowskiego budowy pomnika przy ulicy Mysiej w Warszawie, tam, gdzie znajdował się Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli PRL-owska cenzura.
Już rok temu, 4 czerwca, w 23. rocznicę wyborów z 1989 r., uroczyście otwierano tam skwer Wolnego Słowa i wówczas właśnie padła zapowiedź prezydenta budowy „memoriału” czy „monumentu wolnego słowa”.
Dziś wiemy, że będzie to pomnik. Znany jest już projekt. Ma być to „czarny pas symbolizujący cenzurę (nie wiem, co to ma znaczyć), który przy końcu ma się unosić w górę, wyrażając tym samym nadzieję”, jak tłumaczą architekci.
Gdyby chodziło tu tylko o uczczenie tysięcy anonimowych wciąż działaczy „Solidarności”, zajmujących się organizowaniem niezależnych wydawnictw, drukarzy, kolporterów zakazanych publikacji, niepokornych dziennikarzy piszących teksty poza zasięgiem cenzury z narażeniem na więzienie czy kary finansowe, może rzeczywiście warto by było upamiętnić tę ważną część opozycyjnej działalności, która służyła wolności słowa i swobodom obywatelskim w Polsce pod rządami komunistów.
Jednak pomnikowi temu nadaje się dziś jakieś zupełnie inne propagandowe znaczenie. Już rok temu czerwcową rocznicę wyborów z 1989 roku „Wyborcza” nazwała „Świętem Wolności”.
Była też inicjatywa „Toast za wolność”. Podobnie w tym roku 4 czerwca obchodzono „Święto Wolności”, które zrodziło się, jak pisze „Wyborcza”, jako „sprzeciw wobec propagowanej przez część środowisk prawicowych ideologii, że wybory 4 czerwca były elementem zmowy okrągłego stołu”. Wszystko więc układa się w całkowicie polityczno-propagandową całość: toast wolności, skwer wolności, pomnik wolności, bo jak mawia prezydent: „wygraliśmy batalię o wolność słowa w Polsce”.
Czy rzeczywiście wygraliśmy? Nakładów książek, tygodników, prasy codziennej i periodyków o charakterze patriotycznym, narodowym i katolickim jest tyle samo, co za komuny wolnej prasy bezdebitowej.
Rynek mediów elektronicznych został zdominowany przez środowiska postkomunistyczne i lewicowo-liberalne. Media publiczne zostały oczyszczone z dziennikarzy „propisowskich” lub zbyt mało życzliwych dla władzy.
Jedyna katolicka Telewizja Trwam nie otrzymała zgody na nadawanie w powszechnym naziemnym systemie cyfrowego odbioru. Brutalnie zlekceważono 2,5 miliona obywateli domagających się tej i tylko tej telewizji, co zauważył nawet w swoim raporcie amerykański departament stanu.
Nadal funkcjonuje, jako skuteczny straszak, art. 212 kodeksu karnego, za pomocą którego ściga się tych dziennikarzy, którzy patrzą na ręce obecnej władzy. Sądy skazują niewinnych ludzi na drakońskie finansowe kary za wyrażane przez nich poglądy i opinie, jak w przypadku poety i pisarza Jarosława Marka Rymkiewicza.
Obecna władza nie musi jak tamta, która miała do swojej dyspozycji cenzurę na Mysiej, niczego narzucać. Ma sprawdzonych oddanych dziennikarzy, którzy sami wiedzą, jak i o czym pisać i mówić. Nie zauważą tysięcznych tłumów demonstrujących w obronie Telewizji Trwam, ale zawsze zauważą grupkę dewiantów domagających się dodatkowych przywilejów.
Pracę można stracić za pisanie prawdy o Smoleńsku, za wynajęcie sali na wykład opozycyjnego polityka, niezależnego publicysty czy autora niepopularnej książki.
Można się narazić za nieodpowiednie poczucie humoru jak ten młody internauta, któremu służby złożyły wizytę wczesnym rankiem, zabierając sprzęt komputerowy i wytaczając proces o zniesławienie prezydenta. Policja inwigiluje w domach i autokarach ludzi jadących na pokojowe manifestacje.
Zamiast zapisów cenzury i komunistycznej nowomowy mamy reżim politycznej poprawności i podwójne standardy (nam wolno wszystko, im nic), protesty w słusznych sprawach nazywane są „mową nienawiści”. Mamy coraz mniej wolności i sprawiedliwości. Coraz więcej zaś antypolonizmu, laicyzacji i ataków na Kościół. W naszym życiu publicznym zaczyna dominować powszechne kłamstwo.

W USA problemy rasowe występują od dawna, można postwić pytanie czy dla czarnoskórych obywateli tego kraju złem było  czy dobrem sprowadzenie ich przodków do Ameryki. Odpowiedź wcale nie będzie jednoznaczna, ale chyba tylko wahanie może wynikać z... poprawności politycznej.
Pomijając powyższe obecna wielokulturowośc tego kraju miała by się o wiele lepiej bez poprawności politycznej
Ostatnio medialnie zaistniała sprawa ochroniarza, póki co sądy sa tem niezawisła a wyroki wydaje ława przysięgłych, czasami sprzeczne z jakimiś interesami, nieważne sprawiedliwe czy nie.



Sunday, July 21, 2013

 W USA trwają motywowane politycznie protesty po uniewinnieniu George Zimmermana, który jak twierdził w obronie własnej zastrzelił atakujacego go czarnoskórego nastolatka. Zimmermana uniewinniła ława przysięgłych złożona z sześciu matek. Pewnie żadna z nich nie chciałaby, aby taki los spotkał jej dziecko. Kobiety analizowały dowody i jako dobrzy obywatele wydały jedyny – ich zdaniem - sprawiedliwy wyrok. 

 Organizatorzy protestów graja kartą rasową, pomijaja przebieg procesu, zdgromadzoną ewidencję, nie ma to znaczenia. Nie było mnie przy tym zdarzeniu, wierzę jednak, że ława przysiegłych wiedziała co robi. Wiem także, że media w sprawie kłamały.Na przykład sieć NBC zmanipulowała taśmę z nagraniem rozmowy z Zimmermanem, gdy ten dzwonił na numer 911. Sieć z tego powodu została pozwana do sądu.

  Przykładów manipulacji było zresztą znacznie więcej. Polska opinia publiczna także informowana jest o sprawie w sposób tendencyjny i nieprawdziwy. Polska Agencja Prasowa, “Gazeta Wyborcza” piszą o manifestacjach (mało licznych), wymieniaja artystów, którzy uczestniczą w protestach. Jednak nie mówią nic o przebiegu procesu. Z polskich relacji nie dowiesz się jakimi motywami kierowała się ława przysiegłych, dowiesz się jedynie, że dzieje się jakaś niesprawiedliwość.

  Zanim więc ktoś zacznie wygłaszać w tej sprawie ostateczne sądy niech weźmie pod uwagę, że w tej sprawie opinią publiczną wyraźnie manipulowano. Wiele wypowiedzi, czy to pseudoduchownych jak Al Scharptona, czy polityków jak szefa Departamentu Sprawiedliwości Erica Holdera woła o pomstę do nieba. 



Prof. Bogusław Wolniewicz - Fikcja judeochrześcijaństwa

Lewacka ideologia „politycznej poprawności” podmywa i rozmywa dziedzictwo duchowe Europy. Czyni to wieloma sposobami. Jednym z nich jest infiltrowanie zachodniej świadomości społecznej lewoskrętnym fałszem, lewoskrętne wykrzywianie jej obrazu świata. Przykładem jest dziwaczny nowotwór językowy uporczywie od przeszło dwudziestu lat wprowadzany do medialnego obiegu: „judeochrześcijaństwo”.

Nazwanie to stosowane było wprawdzie od dawna w religioznawstwie do wczesno-chrześcijańskich gmin wyznaniowych w Palestynie, ale tutaj wprowadza się je w całkiem innym znaczeniu. Wprowadza się je przy tym bez uzasadnień i objaśnień, metodą marketingową, napomykając coraz częściej tu i tam z niewinną miną o jakiejś „tradycji judeochrześcijańskiej”, „cywilizacji judeochrześcijańskiej”, albo o jakichś specjalnie „judeochrześcijańskich wartościach”, nigdy nie precyzowanych. Wprowadza się tę innowację, jak gdyby rozumiała się sama przez się i nie mogła budzić niczyich wątpliwości. Nikt nie pyta, czy taka tradycja albo cywilizacja w ogóle istnieje lub kiedykolwiek istniała. Od tysiąca lat żyliśmy w Polsce przeświadczeni, że nasza wiara i tradycja są chrześcijańskie. A tu naraz mówią nam, że to był błąd: nie „chrześcijańskie”, tylko „judeochrześcijańskie”.

Nie podoba się nam to nowe nazwanie. Dokonuje się nim gwałtu na naszej samowiedzy historycznej i świadomości narodowej. Czemu więc nikt nie wyraża sprzeciwu – żaden przedstawiciel Kościoła, żaden dziennikarz, żaden profesor uniwersytetu? Bo się boją! To zaś pokazuje, że nie są już ludźmi naprawdę wolnymi. Bo człowiek wolny nie boi się mówić, co myśli; ani pytać, gdy rodzą się w nim wątpliwości. To jest jego pierwsza cecha rozpoznawcza. A oni milczą, tak są już osiodłani: co im wolność, grunt to auto.

Wolność słowa jest stale zagrożona. Obronić ją można tylko przez stałe jej użytkowanie. Inaczej wiotczeje i zanika, jak nieużywane mięśnie. Dlatego w imię wolności słowa, by zapobiec jej atrofii, powiedzmy jasno i wyraźnie: żadnego „judeochrześcijaństwa” nie ma i nigdy nie było.

Określenie to jest propagandową fikcją. Fikcję tę międzynarodowe lewactwo wtłacza pod medialnym ciśnieniem do świadomości społecznej, by rozmiękczyć zawarte w niej dziedzictwo chrześcijańskie; bo rozmiękczone łatwiej zgnieść, to jasne. Jako formacja ideologiczna lewactwo dzisiejsze cechuje się niezwykłą wprost agresywnością, a jej ostrze główne wymierzone jest w chrześcijaństwo. Red. Bronisław Wildstein, na pewno żaden klerykał, stwierdził niedawno arcysłusznie (Rzeczpospolita z 6. 5. 2008):

„Ateizm przekształcił się od jakiegoś czasu w agresywną antyreligię. Jako taki dąży do eliminacji religii [z] przestrzeni publicznej. […] Jest chyba naj bardziej nietolerancyjnym wierzeniem współczesnego Zachodu.”

Fikcja „judeochrześcijaństwa” jest częścią ich ofensywy na chrześcijaństwo: głęboką dywersją, o wiele groźniejszą niż np. pojedyncze skandale seksualne jakichś osób duchownych, tak usilnie dziś nagłaśniane.

Judaizm i chrześcijaństwo to są dwie odrębne religie i tradycje. Nie biegły nigdy razem, zawsze tylko  o b o k  siebie; osobno i całkiem niezależnie jedna od drugiej, w hermetycznej niemal izolacji. Ich odrębność widać we wszystkich czterech składowych, jakie można wyróżnić w każdej religii: w doktrynie, w kulcie, w organizacji, oraz w obyczajowości. Próby ze strony chrześcijańskiej, by odrębności te bagatelizować lub zacierać, są efektem złudzeń posoborowego „ekumenizmu”; przy bliższym wejrzeniu okazują się zwykłym synkretyzmem religijnym, nie podzielanym bynajmniej przez drugą stronę.

Owszem, chrześcijaństwo i judaizm mają jako religie pewien ważny punkt styczny: jest nim Stary Testament, ten pień monoteizmu. Punkt ten dzielą jednak z islamem. Judaizm, chrześcijaństwo i islam to są trzy interpretacje Starego Testamentu: trzy różne sposoby jego rozumienia. Rozumienie żydowskie wyraża się w Talmudzie; rozumienie chrześcijańskie – w Ewangelii; rozumienie muzułmańskie – w Koranie. Mamy zatem trzy różne interpretacje Starego Testamentu: talmudyczną, ewangeliczną i koraniczną; oraz trzy wyrosłe na nich religie, tradycje i cywilizacje. Takim samym więc prawem, jak o „judeo-chrześcijaństwie”, można by mówić o „judeo- islamie”, albo przeciwstawiać wartościom „judeo- chrześcijańskim” wartości „judeo-mahometańskie”. Wszystko to fikcje.

Historyczne związki chrześcijaństwa z judaizmem są znane od dwóch tysięcy lat. Przez dwa tysiąclecia nie przychodziło jednak nikomu do głowy, by propagandowo przedstawiać te dwie tradycje jako jedną. Cóż zatem usprawiedliwia chęć, by „chrześcijaństwu” doczepiać przedrostek „judeo-” Przedrostek ten ma sugerować jakąś bliżej nieokreśloną symbiozę obu religii, której w rzeczywistości nigdy nie było. Wprowadzanie go jest mistyfikacją.

Cywilizacja Zachodu powstała jako wielka synteza dziejowa trzech pierwiastków duchowych: żydowskiego monoteizmu, myśli greckiej i państwowości rzymskiej. Nazwa tej trójsyntezy brzmi „chrześcijaństwo”, bez żadnych kwalifikujących przedrostków. W tym połączeniu pierwiastki owe stworzyły coś jakościowo nowego, czego właściwości nie miał żaden z nich z osobna: niczym atomy węgla, tlenu i wodoru w cząsteczce cukru. Nie ma sensu mówić o „węglocukrach”, gdy żadnych innych cukrów nie ma; i podobnie nie ma sensu mówić o „judeochrześcijaństwie”, gdy innego nie ma. Zbitka słowna „judeochrześcijaństwo” służy za instrument do demontażu chrześcijaństwa: ma mu odbierać jego wyrazistość, rozmazywać jego historyczny kontur. Zauważmy, że w świadomości społecznej działa ona tylko w jedną stronę: judaizuje chrześcijaństwo, nie chrystianizując judaizmu. Nie mówi się przecież o żadnym „chrystojudaizmie”; ani o „tradycji judeo-mahometańskiej”, choć dziedzictwo Starego Testamentu” obecne jest również w islamie (stąd np. jego roszczenia do Jerozolimy). Lewoskrętnej ideologii nie wadzą w Europie ni meczety, ni synagogi, ni aśramy. Wadzą jej tylko kościoły.

Ale – krzykną tu zaraz lewacy – sam Jan Paweł II mówił przecież o „starszych braciach w wierze”. Rzeczywiście tak się wyraził: najpierw w 1986 r. podczas swej historycznej wizyty w rzymskiej synagodze, a potem jeszcze dwukrotnie (w 1999 r. na audiencji generalnej i w 2000 r. podczas spotkania w Izraelu z dwoma naczelnymi rabinami, aszkenazyjskim i sefardyjskim). Cóż jednak wynika z tych słów papieża w odniesieniu do nazwy „judeochrześcijaństwo”? Nic nie wynika.

Słynne słowa Jana Pawła II o „starszych braciach” to nie było orzeczenie papieskie o naturze chrześcijaństwa. To był wielki gest pojednawczy Kościoła wobec Żydów: historyczna propozycja by  r a z e m  wznieść się ponad zadawnione od dwóch tysięcy lat antagonizmy i podjąć wspólne dzieło ich stopniowego wygaszania. Ten historyczny gest zawisł jednak w próżni, bo z tamtej strony nikt się do braterstwa w wierze z nami nie przyznał. Odpowiedzią były i są jedynie coraz to nowe i coraz dalej idące roszczenia i oskarżenia, z próbami ingerencji w samą katolicką liturgię, to jądro wszelkiej religii, włącznie. (Doszło do tego, że starą i piękną pieśń wielkopostną „Ludu mój, ludu” uznano za wyraz „katolickiego antysemityzmu” i zażądano bezczelnie usunięcia jej z nabożeństwa Drogi Krzyżowej.) Nie mówiąc o tym, że nie zdobyto się nigdy na najmniejszy odruch wdzięczności za to, że ów wielki gest Kościoła wyszedł od papieża Polaka, jednego z rodu tych tak gorliwie i zajadle przez nich zniesławianych. Zamiast tego On i my usłyszeliśmy słowa „panie papież, weź pan te krzyże” – dla nas równie pamiętne jak tamte o „starszych braciach”.

Słowa o „starszych braciach w wierze” nie po to zostały wypowiedziane, by Ojciec Święty chciał przemianowywać wiarę chrześcijańską, ani tym bardziej nie po to, by nieżyczliwi jej mieli nas czym dźgać. Były wyrazem dobrej woli, a także nadziei, że jedna dobra wola rodzi drugą. Nie zrodziła. Zamiast tego wsuwa się nam fi kcję „judeochrześcijaństwa”, a winę za zagładę Żydów europejskich przesuwa się coraz wyraźniej z III Rzeszy na „chrześcijaństwo” – tu już bez przedrostka „judeo”.

Ani na chrześcijaństwo, ani ogólniej na chrześcijańską kulturę Zachodu judaizm właściwy – to znaczy talmudyczny – żadnego wpływu nie wywarł. Trwał obok nich, sam w sobie, jako odrębna formacja kulturowa. Gdy po rewolucji francuskiej Żydzi zaczęli w kulturze Zachodu czynnie uczestniczyć, działo się tak o tyle, o ile wychodzili duchowo poza granice swej wspólnoty i tamtą kulturą i wartościami nasiąkali. Ich późniejszy wielki wkład w kulturę Zachodu był kwestią ich przymiotów osobistych. (Może także plemiennych, ale to już rzecz wielce sporna.) W każdym razie wkład ten nie polegał na zaszczepieniu chrześcijaństwu  i d e i  judaizmu wziętych z chederu i Talmudu. Heine stał się wielkim poetą niemieckim, nie „judeo-niemieckim”; a Leśmian – polskim, nie „judeo-polskim”. Dopiero teraz, w XXI wieku „multikulturalne” lewactwo usiłuje narzucić nam np. świętowanie Purim czy Chanuki. Przemianowywanie chrześcijaństwa na polit-poprawne „judeochrześcijaństwo” ma zasiać w nas ziarno niepewności., kim właściwie jesteśmy: jakie jest nasze duchowe dziedzictwo. Wtedy bowiem łatwiej je zniszczyć. Nazwa „judeochrześcijaństwo” to znak na sztandarze współczesnego nihilizmu – nie czarnym już, ani czerwonym, tylko „tęczowym”. Można rzec, stanowi kryptonim tęczowego chrześcijaństwa. Takich tęczowych chrześcijan jest dziś wiele, a najwięcej w Krakowie.

_________________________________________________________________________________


Nie ulega wątpliwości, że problem relacji świata Zachodu do islamu należy do najpoważniejszych problemów społecznych współczesnej doby.
Politycy zachodni od jakiegoś czasu zaczęli dostrzegać tę kwestię w kontekście kryzysu ideologii multikulturalizmu. Wielkie marzenia na szybką asymilację milionów przybyszów z Azji i Afryki okazały się mrzonką.
Ateistyczna, konsumpcyjna kultura postmodernistyczna okazała się bezsilna wobec kultury islamskiej. Atak terrorystyczny na World Trade Center w 2001 roku był dla wielu zachodnich polityków ogromnym szokiem. Starano się od razu publicznie bagatelizować problem, twierdząc, że zamachowcami byli zwyrodniali terroryści skupieni w Al-Kaidzie, islam zaś jest religią absolutnie pokojową.
Tak mówiono po ataku na Nowy Jork, Madryt, Londyn itp. Z drugiej jednak strony wypowiedzi wielu zachodnich przywódców dotyczą kwestii bankructwa projektu multi-kulti (Angela Merkel, David Cameron, Nicolas Sarkozy). Asymilacja imigrantów islamskich nie następowała, społeczności te żyją nieraz w ogromnej izolacji, nie przyjmując zachodnich rozwiązań cywilizacyjnych.
W wielu krajach muzułmańskich zaczęły rosnąć w siłę ugrupowania fundamentalistyczne, co budzi grozę na Zachodzie. Rewolucje arabskie, jakie przeszły przez Afrykę Północną i Bliski Wschód, a także wcześniejsza interwencja wojsk USA w Iraku i Afganistanie wywołały przekonanie, że sytuacja znowu jest pod kontrolą. Ów „sukces” polega jednak nade wszystko na wprowadzeniu chaosu w krajach wewnętrznie skłóconych po tzw. rewolucjach arabskich i pogrążonych w wojnie domowej.
Egipt, Syria – to tylko dwa przykłady takiej sytuacji. Po interwencji wojsk USA w Afganistanie oraz Iraku sytuacja również nie uległa stabilizacji. Niewątpliwie kraje pogrążone w wojnie domowej są o wiele słabsze, mniej zagrażają Izraelowi, mają niską zdolność do tworzenia broni masowej zagłady (czego Zachód obawia się najbardziej). Nie zmienia to jednak faktu, że zachodnie interwencje zbrojne w pewnym sensie skończyły się politycznym fiaskiem (zamiast wewnętrznego pokoju mamy chaos).
Jako naczelny jawi się tutaj problem losu mniejszości chrześcijańskich w poszczególnych państwach. Zniesienie starych dyktatur (Irak, Egipt, Libia) nie przyniosło polepszenia życia chrześcijan, od starożytnych czasów zamieszkujących te tereny. Wręcz przeciwnie. Stare reżimy, mające dość świecki charakter, z większą tolerancją odnosiły się do chrześcijan niż islamscy fundamentaliści dokonujący codziennie ogromnej liczby zamachów na wyznawców Chrystusa.
Dla krajów zachodnich problem ten jest rozpatrywany jako marginalny. O ile Zachód był w stanie niegdyś interweniować w Serbii, by przeszkodzić dyskryminacji bośniackich muzułmanów, o tyle dzisiaj trudno mieć nadzieję, że będzie interweniował w obronie prześladowanych chrześcijan w Iraku czy Egipcie. Wszystko ogranicza się do mało skutecznych apeli. Interwencja militarna czy sankcje gospodarcze dla krajów, gdzie praktykuje się prześladowania, nie wchodzą w ogóle w grę.
Zachód po prostu boi się, aby jego działania nie były kojarzone ze średniowiecznymi krucjatami, co mogłoby doprowadzić do mobilizacji i zjednoczenia antyzachodnich sił islamskich w regionie. W ten sposób chrześcijanie, którzy w sposób oczywisty powinni oczekiwać pomocy „chrześcijańskich” krajów Zachodu, takiej pomocy nie dostają. Ma to również związek z zateizowaniem Europy.
W większości krajów Zachodu nie ma już wyczulenia na obronę chrześcijaństwa w świecie. Jeśli kraje te w sposób skuteczny wytępiły kulturę chrześcijańską na swoim terytorium, z jakiej przyczyny miałyby interweniować w obronie tejże kultury w innej części świata? I tak doszliśmy do sytuacji, w której chrześcijaństwo jest bodaj najbardziej dziś prześladowaną religią w świecie, nie znajdując należytej obrony na arenie międzynarodowej. Żeby dobrze zilustrować problem, wystarczy sobie przypomnieć, jak mocne były reakcje krajów islamskich, gdy na Zachodzie ktoś dopuścił się obrazy Mahometa czy Koranu.
Dziwić może zupełnie mylne przekonanie, że panowanie militarne i polityczne w Afryce Północnej czy na Bliskim Wschodzie zapewni Zachodowi przewagę w zmaganiach z fundamentalistycznym islamem. Problem ten nie przekłada się bowiem ani na militaria, ani na ekonomię (kwestia ropy i gazu), ani na politykę w ścisłym znaczeniu. Jest to nade wszystko problem cywilizacyjny.
Sytuacja demograficzna zachodnich krajów doskonale obrazuje kulturową klęskę, która w perspektywie lat skutkować musi zmianą kulturową (i wyznaniową) na terenach europejskich. O ile emigracja ludności z krajów islamskich na Zachód postępuje w ogromnym tempie (społeczności islamskie nie przeżywają też żadnego kryzysu demograficznego), o tyle proces odwrotny nie następuje w najmniejszym stopniu.
W państwach muzułmańskich ubywa z roku na rok chrześcijan (często okrutnie prześladowanych), nikomu też do głowy nie przychodzi możliwość osiedlania się Europejczyków na Bliskim Wschodzie czy w Afryce Północnej. Wszystko to powoduje znaczące zmiany społeczne, kulturowe oraz demograficzne na ogromnych połaciach Europy, Afryki i Azji.
Zachodnia cywilizacja zatem cofa się w szybkim tempie. Pozorne sukcesy militarne czy polityczne nie zmieniają obrazu kulturowego i demograficznego. Problem zasadniczy nie leży jednak w społecznościach muzułmańskich. One żyją w sposób podobny jak przed wiekami, kierując się również podobnymi celami w przestrzeni cywilizacyjno-kulturowej.
Poszerzanie wpływu islamu było od wieków elementem konstruktywnym tych społeczności. Kolejna rocznica bitwy pod Wiedniem powinna nam to jasno uświadamiać. Problem Zachodu jest nade wszystko problemem wewnętrznym. To właśnie skuteczne odcięcie się od życiodajnych korzeni chrześcijańskich powoduje, że zachodnia cywilizacja umiera, nie znajdując żadnej siły do żywotnego rozwoju. Nie ma zatem dla Zachodu innego ratunku, jak powrót do swoich kulturowych i cywilizacyjnych korzeni.
*********************************************************************************
Profesor Ryszard Legutko:

"Jednomyślni wyznawcy różnorodności 

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że żyjemy w świecie orwellowskim.Przypomnę, że George Orwell w swoich książkach antykomunistycznych zwracał uwagę, że komunizm dokonał systematycznego gwałtu na języku przez odwracanie znaczeń: w nowym ustroju ludzie przyzwyczajali się do tego, że wojna była pokojem, wolność zniewoleniem, bogactwo nędzą. Orwell miał rację: w realnym komunizmie tak się właśnie działo. Ale niestety podobne praktyki mają miejsce teraz, już po upadku komunizmu. Niedawno Bronisław Wildstein opublikował książkę o III RP, gdzie czyni odwracanie znaczeń motywem przewodnim swojej krytycznej analizy dzisiejszej Polski.

Ale gwałt na języku dokonuje się w całym świecie zachodnim. Weźmy takie słowa jak „różnorodność” i „inność”. Brzmią one niezwykle wdzięcznie i kojarzą się z bogactwem społecznych form. Któż nie chciałby żyć w świecie pełnym różności? To tak jakby sobie wyobrazić dzielnicę, gdzie jest mnóstwo rozmaitych restauracji: polska, chińska, włoska, tajska, arabska, grecka, rosyjska, gruzińska i wiele innych, oferujących wszelkie możliwe kuchnie.

Niestety słowa te nabrały już dawno znaczenia odwrotnego, a świat dzisiejszy wypada raczej przyrównać do stołówki, gdzie jest jeden stały zestaw potraw, serwowany z jednej kuchni przez jedną ekipę szefów, kucharzy, kelnerów i wykidajłów. Dania są ciągle te same, ale wszyscy klienci wyrażają zachwyt nad ofertą i obsługą: ach jak dużo rozmaitych potraw, ach jaka mnogość zachowań, ach jakie zróżnicowanie wśród kelnerów. Im większe ujednolicenie, tym wylewniejsze pochwały różnorodności. 

Obserwuję to na co dzień w Parlamencie Europejskim, w którym parę setek ludzi z różnych krajów głosi pochwałę różnorodności od rana do wieczora, przy czym ludzie ci - w swojej retoryce, słownictwie, sposobie myślenia, poglądach - nie różnią się zupełnie od siebie. Co więcej, ludzie ci zajmują się zawodowo ujednolicaniem, czyli likwidacją różnorodności: narzucają drobiazgowe regulacje prawne wszystkim krajom członkowskim Unii. Trudno nie odnieść wrażenia, że aby dzisiaj zasłużyć sobie na bycie innym należy stać się od innych nieodróżnialnym i dołączyć do wielkiej armii różnorodność likwidującej.

Pisałem już o tym wielokrotnie, ale nie dość tego powtarzać, bo owa pochwała inności to jedna z największych mistyfikacji naszych czasów. A oto ostatni przykład, z jakim się zetknąłem. Przeczytałem w Rzeczpospolitej artykuł stałej recenzentki tego dziennika o festiwalu filmów polskich, gdzie zostało powiedziane, że polskie kino „otwiera się na inność”, a przykładem tej inności były dwa filmy - jeden mówiący o stosunkach polsko-żydowskich na przykładzie losów zakonnicy, a drugi o dobrym księdzu o homoseksualiście. Mój Boże, jeśli to jest inność, to ja jestem Winnetou. 

Trudno mi znaleźć przykład filmu ostatnich laty dotyczącego wojny i powojennej historii Polski, gdzie kwestia żydowska nie byłaby jednym z głównych wątków. Czy ktoś dzisiaj jest w stanie nakręcić film o okupacji bez wątku żydowskiego? Nakręcenie takiego filmu z pewnością byłoby wkładem w większe zróżnicowanie, ale nie to europejskie, lecz to normalne. Opowiadanie polskiej historii wyłącznie w kontekście relacji polsko-żydowskich nie jest otwieraniem się na inność, lecz zamykaniem się na nią. Taki kontekst to dziś sztampa, kompulsja i poprawnościowy oportunizm.

Podobną sztampą jest ksiądz homoseksualista, albo ksiądz zakochany i seksualnie aktywny. Innej historii o księżach i zakonnicach nie ma i trudno znaleźć reżysera lub pisarza, którzy byliby zdolni opowiedzieć o księżach historie nieerotyczne. Doświadczenie kapłaństwa jest nieobecne w twórczości artystycznej, bo twórcom ideologia różnorodności tak wyprała mózgi, że mogą mówić tylko o jednym. Zwłaszcza żałosne jest to w takim kraju jak Polska, gdzie mamy tysiące wspaniałych księży i zakonnic, a nic z ich życia i doświadczeń nie dostaje się do kultury. I to ma być różnorodność? Otwarcie się na inność byłoby wtedy, gdyby polscy twórcy zamiast dyrdymałów o księżach homoseksualistach, albo księżach odkrywających żydowskość, albo księżach chorych na AIDS, albo księżach zakochanych w nastolatkach, potrafili przekazać nam coś z doświadczenia życia księżowskiego lub zakonnego, szerzej przecież nieznanego, coś, co rozszerzyłoby naszą perspektywę, tak drastycznie zawężoną przez dzisiejszą zideologizowaną kulturę.

Nie mogę się powstrzymać od dodatkowego komentarza. Film o księdzu homoseksualiście nakręciła pani reżyser, która ma na imię Małgośka. Jeśli dama o imieniu Małgorzata, mająca maturę już dawno za sobą, każe się w którymś momencie swojego życia nazywać Małgośką, to jest to nie tylko żałosne, lecz symptomatyczne. Jest to wpisywanie się w mody zachodnie, głównie anglosaskie, gdzie staruchy w rodzaju Roberta Dole’a zmieniają się w Boba Dole’a, a prezydenci supermocarstwa zdrabniają swoje imiona i każą się nazywać Jimmym lub Billem. Polak, który poddaje się takim zabiegom i zmienia Tomasza w Tomka (był kiedyś taki modny pisarz o imieniu Tomek), lub Małgorzaty w Małgośkę, dowodzi, że jest niewolnikiem mody. Jego zdolność do wyrażania różnorodności jest tego rodzaju, co wrażliwość na inność autora Brygady szlifierza Karchana.

Mistyfikacja hasła różnorodności i inności polega na tym, że zawsze służy ono temu samemu celowi. W Europie i w Ameryce polega to na tym, że mówiąc o różnorodności wkłada się ludziom w głowę jedną ideologię, narzuca jedną sztancę myślową szkołom, tropi nieprawomyślność w przestrzeni publicznej, a nawet prywatnej. Kilka lat temu wyrzucono rektora Harvardu, bo na prywatnym spotkaniu powiedział, że kobiety nie sprawdzają się w naukach fizycznych i matematycznych, co uznano za grzech śmiertelny przeciw idei różnorodności. Jak u Orwella, triumfem różnorodności będzie stan, w którym wszyscy będą mówili i myśleli tak samo. Niestety ta mistyfikacja nie jest tylko stanem ducha, lecz generuje prawo, wpływa na decyzję trybunałów, kształtuje twórców opinii i przenika kulturę masową.

Ustępują przed nią nawet te instytucje, którym ustępować nie wolno. Przeczytałem, że świeżo mianowany sekretarz stanu Watykanu powiedział, że w kwestii celibatu księży dobrze byłoby wprowadzić trochę demokratycznego ducha do Kościoła i nadać debacie większy stopień zróżnicowania. Brzmi to niesłychanie niepokojąco. Realne zróżnicowanie w tej kwestii w chrześcijaństwie już jest: mamy odłamy, w których celibat nie obowiązuje i mamy takie, w których obowiązuje. Mówienie w obowiązującym dzisiaj żargonem o potrzebie zróżnicowania debaty w Kościele katolickim jest w istocie otwarciem drogi do tego,  by celibat unieważnić. Gdy go już nie będzie i gdy w ogóle zniknie z chrześcijańskich kościołów, to piewcy różnorodności będą zachwyceni, bo w końcu w Kościele nie będzie inaczej, ale tak samo jak wszędzie.
Dzisiejsza ideologia różnorodności nie polega bowiem na tym, że w jednym odłamie chrześcijaństwa może być celibat, a w innym nie, lecz że w ogóle ma go nie być; lub że aborcja może być w jednym miejscu zakazana, a w drugim dozwolona, lecz że wszędzie ma być dozwolona; lub że homozwiązki mogą występować w jednym kraju, a w innym nie, lecz że mają być pełnoprawne wszędzie; lub że katolicyzm może mieć wpływ na życie społeczne w jednym kraju, a w innym nie, lecz że nigdzie nie ma mieć żadnego wpływu. Jeśli więc wysoki przedstawiciel Kościoła mówi o zróżnicowaniu, to znaczy, że nie dostrzegł jeszcze, że słowa zmieniły znaczenie. Mam nadzieję, że jest to przypadkowy lapsus kardynała, a nie sygnał zbliżającej się kapitulacji Watykanu. Bo Kościół katolicki jest - jak w przeszłości tak i teraz - jedną z najważniejszych instytucji, które mają siłę, by przeciwstawić się inwazji świata orwellowskiego."  

Czym jest poprawność polityczna? Zarys problematyki

Polityczna poprawność jest pojęciem, którym określa się pewne zjawisko społeczno-polityczne, sięgający swym początkiem do lat sześćdziesiątych XX wieku. Za autora tego terminu uznawany jest amerykański filozof, językoznawca i antropolog – Franz Boas1. Stał się on znany jako obrońca praw rdzennych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, podczas sporu o rozkopywanie indiańskich grobów. Sprzeciwiał się on – całkiem zresztą słusznie – braku poszanowania dla tradycji i kultury Indian. Ujawnione zostały również przypadki dyskryminacji rasowej. Nagłośnienie owej „sprawy indiańskiej" spowodowało liczne manifestacje i wystąpienia przeciwko polityce ówczesnych Stanów Zjednoczonych wobec Indian.
Poprawność polityczna

Sam Franz Boas definiował polityczną poprawność następująco: być poprawnym – to uznać swoje błędy, publicznie je przedstawić i wstydząc się przeszłości pracować na lepszą przyszłość. Takie podejście spowodowało, że z czasem zamiast skupić się na przeciwstawianiu się faktycznym krzywdom, zaczęto posługiwać się polityczną poprawnością jako sprytną demagogią wymuszającą na społeczeństwie pewne pożądane zachowania. Doprowadzono do rozwinięcia kompleksu „białej winy" – biały człowiek jako potomek kolonizatorów i ciemiężców kolorowej ludności, powinien starać oczyścić się z tego hańbiącego "dziedzictwa" poprzez publiczne podkreślanie swojej winy i wstydu z niej wynikającego.

Popularne spojrzenie na zjawisko „political correctness" (ang. polityczna poprawność) jest jednak nieco inne. W naszym, coraz bardziej zinformatyzowanym społeczeństwie, przeciętny człowiek chcąc dowiedzieć się czym jest polityczna poprawność sięgnie do definicji z popularnej Wikipedii. W tej encyklopedii internetowej polityczna poprawność jest definiowana w ten oto sposób: Poprawność polityczna – sposób używania języka w dyskursie publicznym, którego głównym celem jest zachowanie szacunku oraz tolerancji wobec przeciwnika w dyskusji2. Takie definiowanie tego pojęcia odnosi się np. do przypadku słowa „murzyn". Nie tak dawno było w języku polskim zupełnie neutralne i nie budzące żadnych sprzeciwów. Dziś stara się je zastąpić wyrazem „czarnoskóry", choć i to pojęcie jest niekiedy uznawane za dyskryminujące, jako, że nie używa się przecież nigdy sformułowań typu „białoskóry" czy „jasnoskóry". Dalsza ewolucja określania przedstawicieli rasy negroidalnej, będzie z pewnością bardzo obfita w nowe eksperymenty słowotwórcze. Należy sobie jednak zadać pytania czy ta popularna (wszak internetowa) definicja oddaje rzeczywistość. Pomocna jest tutaj historia myśli politycznej oraz filozofii.

Podstawy politycznej poprawności zostały nakreślone już w XVIII wieku przez Jana Jakuba Rousseau, najbardziej znanego przedstawiciela francuskiej filozofii oświeceniowej. Starał się on wyjaśnić skąd bierze się zło w człowieku. Rousseau widział człowieka jako z natury dobrego, którego złym czyni dopiero cywilizacja. Jedynym sposobem na przeciwstawienie się złu (wg. Rousseau) jest „życzliwa otwartość", która polega na krytyce wszelkich norm, autorytetów i przyjętych zasad moralnych. W konsekwencji Rousseau krytykuje kulturę chrześcijańską. W Umowie społecznej pisze on: rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Hipokryzja Kościoła spowodowała jej zakłamanie. Dziesięcioro przykazań to dokument anachroniczny. [...] Tylko życzliwa otwartość na inny – nowy system wartości – jest szansą dla społeczeństwa, by nie uległo otumanieniu3. Francuski myśliciel zaproponował także: trzeba usunąć głębokie pokłady zła, przesądów, uprzedzeń, niedobrych nawyków, zaściankowości, ciemnoty, nietolerancji – a wtedy powstanie nowy człowiek4.

Filozofia Rousseau istotnie wpłynęła na ewolucję ludzkiej mentalności. Sformułowanie nowego spojrzenia na postać dobra i zła, było pierwszym krokiem do uznania wszystkiego za względne, a w konsekwencji zaowocowało to wzrostem relatywizmu moralnego w społeczeństwie. Przyczyniło się to również do nowego zinterpretowania terminów „tolerancja", „wolność" czy „równość", które istotnie spowodowało nadużywanie tych pojęć. Jest to szczególnie widoczne w dzisiejszym dyskursie społeczno-politycznym.

Pionierem w zmianie rozumowania terminu „tolerancja" stał się Wolter. Tradycyjne pojmowanie „tolerancji" należałoby rozumieć po prostu jako zgoda na odmienne poglądy czy wartości, nie wchodząc sobie jednocześnie w drogę. Według Woltera taka „tolerancja" była niewystarczająca. Uważał on, że prawdziwa tolerancja to „życzliwa otwartość" w stosunku do innych, zwłaszcza tych stanowiących jakąś mniejszość. Doprowadziło to do tzw. dyskryminacji pozytywnej, gdzie mniejszości są promowane kosztem większości. Wskutek tego następuje paradoksalne zaprzeczenie dążenia do „równości społecznej", na którą przecież powołują się przedstawiciele przeróżnych mniejszości bądź grup chcących za mniejszość być uznawanych.

Idee myślicieli oświecenia zostały rozwinięte w XIX wieku. Według niemieckiego filozofia Artura Schoppenhauera: społeczeństwo Zachodu powinno nauczyć się zasad zgodnego współżycia i tolerancji. Bogactwo różnic kulturowych, sposobów życia i zachowań wymaga zrozumienia i akceptacji naszych inności. Tylko z życzliwością nie przesiąkniętą dogmatyzmem możemy osiągnąć pełnię szczęścia5. Warto zwrócić tutaj uwagę na sformułowanie „akceptacji". Jest ono często mylone z pojęciem tolerancji. Przykładem może być problematyka tolerancji wobec homoseksualistów. Według tradycyjnego ujęcia przejawem „tolerancji" wobec tej grupy społecznej, jest brak napiętnowania osób o homoseksualnych skłonnościach, dopóki nie ograniczają swobody innych ludzi (w tym wypadku szczególnie swobody wypowiedzi). Jednak według osób posługujących się przedefiniowanym pojęciem „tolerancji", owa „tolerancja dla homoseksualistów" oznacza całkowitą akceptację ich zachowań seksualnych jako zupełnie normalnych, a także popieranie aktywistów homoseksualnych w ich działaniach promowania swojego stylu życia.

Takie spojrzenie na pojęcie „tolerancji", jako wyrozumiałości dla wszelkich odstępstw od normy bądź ludzkich słabości staje się podstawą dla politycznej poprawności. Ma ona na celu negacje wszelkich tradycyjnych zasad, obyczajów czy poglądów. W konsekwencji mamy do czynienia z poważnym relatywizmem kulturowym i społecznym. Co zaś za tym idzie, doskonalenie człowieka nie polega (wg. zwolenników „nowoczesnego" rozumienia terminu „tolerancji") na usunięciu czy chociaż osłabieniu ułomności którym podlega, ale na udowodnieniu, iż te ułomności w gruncie rzeczy są czymś normalnym, dającym się racjonalistycznie wyjaśnić, a przez to nie należy ich zwalczać albo niwelować, lecz starać się wymusić na społeczeństwie powszechną akceptację tych tendencji. „Political correctness" odrzuca wartość wszelkich potwierdzonych przez wielowiekową tradycję norm moralnych. Starając się wykazać ich „negatywne" następstwa wymusza aby jednostka przyjęła (często z pozycji postawy czysto konformistycznej) przekonanie o szkodliwości „przestarzałego prawa moralnego"6.

Wyznawcy politycznej poprawności przyjmują zdanie Rousseau, że jedynym czynnikiem wpływającym na naturę człowieka jest społeczeństwo. We współczesnych czasach, gdzie przeogromny wpływ na kształtowanie ludzkich zachowań mają nowoczesne środki przekazu, za główne podmioty „sterujące" społeczeństwem uznamy media oraz środowiska mające istotny wpływ na kształtowanie się idei i wartości społecznych – akademickie, artystyczne, filmowe, literackie i inne. One właśnie posiadają moc kształtowania postaw, poglądów i relacji międzyludzkich, tak aby spełnić pragnienia będących w mniejszości, niezależnie od tego jakie będą skutki dla całego społeczeństwa. Według tej postawy cele i dążenia mniejszości lub pewnych uprzywilejowanych grup społecznych są najważniejsze, toteż nie jest istotne, czy jest to z szkodą dla większości populacji7. Takie podejście jest szczególnie widoczne w praktykach stosowania władzy kulturowej, do czego zachęcał m.in komunistyczny ideolog Antonio Gramsci.

Nieograniczona otwartość na wszelkie style życia zaczyna nabierać charakteru filozoficznego dogmatu. Co więcej, pociąga to za sobą bezkrytyczne przyjmowanie wszelkiego, co jest aktualnie modne – bez względu na nawet największą ignorancję w promowaniu pewnych zachowań. Wyznawcy „political correctness" stoją na stanowisku, że każdy problem można rozwiązać, zaś wszystkie ułomności da się naukowo udowodnić. Jest to niewątpliwie przekładanie racjonalizmu nad empiryzmem i przyjęcie stanowiska, iż człowiek może być nieomylny. Czym bowiem jest nauka, jeśli nie wynikiem ludzkich działań. Warunkiem koniecznym do rozwiązania wszelkich problemów jest (niekiedy bezrefleksyjne) przyjęcie jedynie słusznej postawy bądź ideologii8. Przypomina to „wytyczne" dla nauki obowiązujące w czasach komunistycznych, zwłaszcza w okresie stalinizmu.

Wyznawcy politycznej poprawności ze szczególnym uwielbieniem, oprócz wspomnianej „tolerancji" szachują pojęciami „wolność" i „równość", a często także „demokracji", które również zmieniały się na przestrzeni dziejów. Ideolodzy „political correctness" często powołują się na Platona, tymczasem pisał on: Zwolennicy ekstramalnie pojmowanej demokracji postulują wolność nieograniczoną w życiu społecznym, dlatego jakąkolwiek jej limitację traktują jako zamach na należne im prawa. W rezultacie dochodzi do anarchizacji życia społeczno-państwowego [...]. Nadmierna wolność w nic innego się nie przeradza tylko w nadmierną niewolę9. Dla Platona pojęcie „wolności" było więc podległością jednostek wobec prawa.

Współczesne interpretacje wolności kładą nacisk na woluntaryzm społeczny, opierając się na nieograniczonej wolności woli, choć jak pokazuje medialna cenzura niepożądanych wypowiedzi, i tutaj wyznawcy „political correctness" nie są konsekwentni. Co ciekawe, ideologia politycznej poprawności, mimo libertyńskich korzeni, jest bardziej apodyktyczna wobec społeczeństwa niż chrześcijaństwo, będące wielokrotnie obiektem ataków jako „zamordystyczna" i „zaściankowa" religia. Według Biblii, człowiek ma wolną wolę – Bóg mówi do niego, ale nie przymusza10. Jest to niewątpliwie sprzeczne z relatywizacją wszelkich wartości dokonywaną przez wyznawców „political correctness", którzy ową relatywizację łączą z promowaniem (początkowo) i narzucaniem (w konsekwencji) przyjętych przez nich wartości, poglądów, zasad, dążeń itd.

Równie bardzo ciekawym przykładem sprzeczności oraz paradoksów w przewartościowywaniu pojęć przez wyznawców politycznej poprawności jest termin „równości". Niezwykle często przyjmowane jest dążenie do powszechnej równości, pomimo utopijności twierdzeń jakoby człowiek z natury był równy względem innych ludzi, a co za tym idzie konieczności dążenia do owej „równości społecznej". Pomimo nieudanych „eksperymentów" w państwach totalitarnych, nadal nietrudno znaleźć zwolenników filozofii marksistowskiej. O ile bowiem rozsądne jest przyjęcie interpretacji „równości" jako „równości wobec prawa", bez względu na płeć, pozycję społeczną, wykształcenie itd., to dziwaczne wydają się próby zaprowadzenia równości np. poprzez parytety wyborcze. Jeśli bowiem społeczeństwo, złożone z jednostek o równym prawie do głosu, decyduje się na przewagę mężczyzn w parlamencie, to czyni to w sposób demokratyczny i dając jednocześnie równą szansę na wejście do parlamentu kandydatów płci męskiej, jak i żeńskiej, rzecz polega tylko na umiejętności przekonania do siebie wyborcy.

Tymczasem feministki twierdzą, jakoby kobiety byłyby tutaj dyskryminowane przez „ciągle istniejący patriarchat". Dlaczego więc nie zwracają uwagi, że proporcje populacji mężczyzn i kobiet w społeczeństwie są bardzo do siebie zbliżone i jak widać, same kobiety wolą często oddać głos na kandydata – mężczyznę, zamiast na kandydatkę – kobietę? W przypadku realizacji idei „równości płciowej" proponowanej przez feministki, doszłoby do sytuacji gdzie kandydaci mniej kompetentni z racji swej płci byliby proponowani kosztem kandydatów bardziej kompetentnych, ale mających wśród jednostek swojej płci, większą konkurencję, a tym samym większe szanse na wybranie. Nie ma to niestety za wiele wspólnego z pluralizmem politycznym.

Warto zauważyć, że w polskiej rzeczywistości politycznej dyskryminowałoby to mężczyzn, jednak są przypadki gdzie kobiety byłyby dyskryminowane. Przykładem jest Szwecja, państwo gdzie postulaty „równości płciowej" osiągnęły już granice absurdu. Obowiązujący parytet płciowy w przyjmowaniu studentów sprawił, że w przypadku kierunków studiów chętniej preferowanych przez kobiety, szanse kobiety dostania się na np. pedagogikę są znacznie bardziej ograniczone, niż możliwości zostania studentem pedagogiki przez mężczyznę, mającego znacznie gorsze wyniki naukowe niż wiele kobiet, którym nie udało się dostać na ten wymarzony kierunek. Trudno byłoby sobie wyobrazić skutki jaki niosłoby zastosowanie parytetów w dostępnie do wszystkich zawodów, np. hutnictwie czy górnictwie. Wątpliwe aby wpłynęło to pozytywnie na stan gospodarki. Logika podparta empirystycznym podejściem do życia, nie warunkuje jednak poczynań i postulatów wielu grup czy organizacji społecznych. Łatwo jednak zobaczyć jak polityczna poprawność, rozumiana jako dążność do narzucenia pewnych poglądów i wzorców społecznych, może skutecznie oddziaływać na całe społeczeństwo i nieść za sobą niekiedy bardzo negatywne skutki dla ogółu populacji.


1 Witek J., Żmigrodzki Z., Polityczna poprawność w III Rzeczypospolitej, Radom 2003, s. 12-13.
2 Poprawność polityczna, Wikipedia, http://pl.wikipedia.org/wiki/Poprawno%C5%9B%C4%87_polityczna
3 Rousseau J.J., Umowa społeczna, Kraków 1918, s. 151.
4 Tamże, s. 138.
5 Lesiuk A., Katolicyzm wobec Unii Europejskiej, Warszawa 2001, s. 106.
6 Tamże, s. 106-107.
7 Witek J., Żmigrodzki Z., Polityczna poprawność..., s. 16-17.
8 Tamże, s. 17-18.
9 Kowalczyk S., Filozofia wolności. Rys historyczny, s. 13.
10 Tamże, s. 22-23.



Gdzie leżą granice poprawności politycznej?
Gdzie leżą granice poprawności politycznej? Fot: Shutterstock.com
Świat nie jest idealny. Każdy z nas może marzyć o utopii, jednak to niekoniecznie jest możliwe, bo każdy ma inną wizję tego lepszego świata i nie każdy będzie z tego samego zadowolony. Dlatego poprawność polityczna czasem potrafi innych oburzać. Świeżym tego przykładem jest sprawa z Marks & Spencers, skrytykowanym przez Richarda Dawkinsa.

Szefowie sieci sklepów chcieli uszanować przekonania religijne swoichmuzułmańskich pracowników zezwalając im na odmowę sprzedaży wieprzowiny i alkoholu. Jednak swoją nadpoprawnością oburzyli wiele osób, w tym i klientów. W końcu nikt nikogo nie zmusza do jedzenia czegoś zakazanego. 


„Może jeszcze wyznawcy Kościoła latającego potwora spaghetti powinni mieć prawo nie obsługiwać klientów kupujących makarony?” pytał na Twitterze Dawkins. Nie on jeden nabijał się z tej absurdalnej sytuacji. W internecie padały różne propozycje. Wśród nich znaleźliśmy taką, by sieć poszła za ciosem i zezwoliła muzułmankom nie obsługiwać mężczyzn spoza rodziny. Jeszcze inna sugerowała, by uszanować przekonania wegan, którzy nie jedzą niczego co pochodzi od zwierząt.

Jednym słowem doszło do ataku na poprawność polityczną. Trzeba jednak od razu dodać, że choć obecnie na Wyspach muzułmanie znaleźli się pod lupą i są najbardziej krytykowaną grupą społeczną, to po raz kolejny pokazuje to jeden z problemów naszego społeczeństwa. Jesteśmy zbyt poprawni i tak bardzo chcemy równych praw dla wszystkich, że nie zauważamy, kiedy to oburza innych ludzi.

Szwedzka nadpoprawność polityczna
Takim oburzającym tematem bywa m.in. równouprawnienie płci. Ostatnio Szwecja żyła sprawą nagrodzenia Andersa Svenssona samochodem marki Volvo za pobicie rekordu w liczbie występów dla reprezentacji piłkarskiej tego kraju. Środowiska feministyczne były oburzone tym, że w podobny sposób nie została nagrodzona Theresa Sjorgan, która jest rekordzistką drużyny kobiecej.


Po protestach piłkarka otrzymała samochód. Wcześniej jednak głos w tej sprawie zajął najlepszy piłkarz reprezentacji Szwecji Zlatan Ibrahimovic. – Z całym szacunkiem dla osiągnięć szwedzkich kobiet, a są one wspaniałe, nie da się porównać żeńskiego futbolu z męskim. Dajcie sobie z tym spokój, to nawet nie jest śmieszne – mówił Zlatan, który za te swoje słowa jest teraz wyzywany przez środowiska feministyczne od seksistów.

Tymczasem piłkarz jedynie chciał zwrócić uwagę, że nagrody powinny być adekwatne do pieniędzy, jakie dana dyscyplina generuje. W przypadku szwedzkich drużyn piłkarskich wystarczy spojrzeć na liczbę widzów obecnych na stadionach. Jeśli środowiska feministyczne rzeczywiście są oburzone gorszym traktowaniem kobiet, to może powinny zacząć chodzić na ich mecze? Bo frekwencja na spotkaniach żeńskiej drużyny „Trzech Koron” tylko w czasie większych turniejów wynosi więcej niż 5-6 tysięcy. Nie mówiąc już o prawach za transmisje meczów obu reprezentacji.

Tyle, że w dzisiejszych czasach słowa Zlatana, które według wielu były słuszne, potrafią oburzyć. Bo są niepoprawne politycznie. 

Czego nie wolno nam mówić
Zresztą nawet zwykłe słowa potrafią oburzyć. Wyobraźcie sobie, że napisałbym „Jestem dumny, że jestem biały”? Jakbyście to odebrali? Pewnie uznalibyście mnie za rasistę. Zresztą sam bałem się przeprowadzić takiej prowokacji na Twitterze lub Facebooku, by nikogo swoim wpisem nie oburzyć. Ale wystarczyłoby, że byłbym innej rasy, a od razu kontekst mojej wypowiedzi by się zmienił. Zamiast być tym białym faszystą, stałbym się kimś, który walczy o swoje prawa. Zresztą zamiast się dwoić i troić pozwoliłem sobie umieścić pewną grafikę, która poniekąd pokazuje, że „biali mężczyźni” są dyskryminowani.


Poprawność polityczna w dzisiejszych czasach osiągnęła szczyt głupoty. Oczywiście nie we wszystkim, bo pewne rzeczy, jak dyskryminacja na tle religijnym, płciowym, czy rasowym nie powinny być tolerowane. Tyle, że to nie oznacza, że nie powinniśmy rozmawiać o pewnych sprawach, które mogłyby uchodzić za kontrowersyjne. Warto czasami trudne tematy poruszać i krytykować, bo inaczej skończy to się na tym, że wyznawca latającego potwora spaghetti nie sprzeda nam makaronu.

Books
The New Totalitarians
by Roland Huntford
(Stein & ay; 354 pp.; $10.00)
Dennis Hale
One of the least edifying but most
persistent of the controversies which
animate American life is the one
about “freedom vs. planning,” or
Can Democracy Survive the Age of
Controls? It is the one lecture topic
equally comfortable at ’a Rotary Club
lunchcon and an ADA mecting, and
that alone should suggest a certain
fickleness about the issue itself. Frecdom
is menaced by a phantom as
vaporous as freedom itself.
How could it be otherwise in a
society in which freedom includes
the freedom to think as well as the
freedom not to think, the freedom to
. do good as well as evil, the freedom
to succeed as well as fail? For most
Americans freedom amounts to the
average of these opposites: being left
alone, especially by the political system,
by, the community, by one’s
fellows. That condition, however, requires
controls, mechanisms designed
to separate and keep apnrt things
which might normally come together,
and those controls require force
for their maintenance.
Thus the paradox, and one reason
for the fuzziness of the argument:
Each freedom demands the controls
that maintain it but denounces the
controls supporting other freedoms.
Standard .Oil demands the elaborate
set of conhols that permit it to pollute
the air, while resisting the controls
that would allow me the freedom
to breathe. I demand the controls
that keep me breathing but
resist the controls that allow enterprising
realestate speculators the
freedom to build condominiums
wherever they please. So some people
join the Rotary and others join
ADA, and from these vantagc points
they hurl marshmallows at one another.
Latcly the argumcnt has becn
madc-by Charles Reich, among others-
that’ there can be no freedom
at all within the framework of an industrial
society, because an industrial
wociety is so complex that no one
can be left alone within its borders.
Everyone must be planned for, accounted
for, interfcrcd with, joined
in a hopeless web of relationships to
millions of others. Industryaemands
efficiency, and efficiency is the banc
of spontaneous independence, and
independenccwell, independence is
the same thing as freedom. Isn’t it?
Many people think so, and Roland
Huntford, who is British, is one of
thcm. He has written a book inspired
by Aldous Huxlcy’s Bruoe
New World in which he argues that
the totalitarian paradise of Huxley’s
imagination has come to pass in
Sweden. Huntford is saddened by
the extent to which Sweden has sacrificed
pcrsonal liberty in order to
enjoy an efficient Welfare State.
“Well,” he says, in sum “the
Swedes eat well, but they are not
free.” To which his ADA counterpart
would respond: “OK, so thcy’re
not free, but they don’t starve. Come
to America and see an unplanned
society: Lots of freedom, but no
pretty sight.” And Huntford, who
is an even-tempered man and no
apologist for the Right, would probably
only shake his head sadly and
say, “I know, I know.” And so say
millions of Americans caught on the
47
same dilemma. “How can yo11 be
free and still have wage and price
controls?”
Forget about the word “totnlitarinn”
in the title. There is no coherent
theory of totalitarianism worked out
here, and on the evidence presented
thc Swcdcs ;ire liot g o v e r d by totalitarians.
They are govcmcd instead
by housingproject liberals, s ~ -
cia1 dcmocrats of the sort one occasionally
meets in America who
believe that politics are a fairy tale
invented by people who do not iiridcrstarld
economics. Apparatchiks
rim everything, from the housing industry
to the textbook publishers,
from the labor unions to the major
industries, from the church to the
coritraccptive companies. The few
independcnt institutions are being
firmly harassed into either state
control or obsolescence. What the
State docs not own, it controls indirectly.
Those not dircctly employed
by the government find themselves
under its indirect supervision
through their membership in official
“collcctivcs,” such as the Apothecaries’
Society, the University Graduatcs’
Central Orginization, the
House-Owners’ Association, the Tenants’
Association, arid so forth, dl
of them rim according to the strict
hierarchic principles of Benito hlussolini
and the Socialist Workers Party.
Locals clcct regions elect nationals.
Jlie national .lugislature is
powerless, and all government business
is conductcd by an amy of
bureaucrats. who are in turn responsible
only to the orgnpizations behind
the party in power-the Trade
Union Confederation under a Social
Democratic regime, the Employers’
Confederation under the Conservativcs.
It hardly matters, though, who
‘mns the govemment. So conformist
are the Swedes, Huntford says, that
there is virtually no difference between
the ostensible right and left
of Swedish opinion. Whether Sweden
is actuaUy like this or not is
hard to say. Huntford betrays from
time to time a dislike for the Swedes
so intense that his conclusions must
probably be discounted by at least
25 per cent. His explanation of why
48
the Swedes prefer this kind of society-
a national-character argument
that goes back to the Middle Ages
for an answer-is not very convincing.
But this is still a useful book for
what it says between the lines about
that old controversy over freedom
and planning.
Sweden has few of the characteristics
usually thought nccessary for
the growth of tyranny. A small coiintry
with a low population density, it
has no minorities to oppress; it is
not menaced by foreign enemies; it
is not poor and is without serious
class conflict so far; it has no revanchist
ambitions; and it has no
internal violence of any consequence.
It is. in fact, a sm:ill, quiet, civilized
country.
What it does not have-and this is
what mattcrs-is a political life. For
whatever reason, Swcden never developed
a tradition of citizenship
that included political participation,
and it entered the twentieth century
peciiliarly ill-adapted to the strains
of industrial life. Its only political
tradition has becn thc civil service
and the dutiful siibject; its only
political animal has been the bureaucrat,
thc state functionary, the official.
No party leaders, no union
chiefs, no revolutionaries, no charismatic
leaders, no martyrs, no professional
politicians. The way up the
social ladder was via the civil service;
the legislature was a dead end.
This is the situation Huntford dcscribes,
although he does not explain
how it came :ibout. Brit that is not
important at the moment: The important
point is that Swedgn arrived
at its present state of servihide
gradually, with no bloodshed and
none of the usual trappings of oppression.
It is simply ;I very orderly
place, where plans arc made in quiet
offices and carried out by eamest
men and women who have only good
in their hearts, and the Swedes are
politc enough to Ict them work
without intcrfcrcncc. A vcry modem
form of tyranny, and onc Americans
should pay attention to.
Herc is an example of how things
are managed in Sweden. Some years
ago the Social Democratic government
decided that it was better for
people to live in cities than in small
towns. Small towns were provincial
places, after all, where the level of
cdhire was thought to be woefully’
low. So the government manufactured
a housing crisis. Old homes in
small towns, which could easily be
renovated, were allowed to decay by
the simple expedient of not giving
their owners home-improvement
loans. (The govemment runs the
banks.) Then construction compiinics
(ostensibly independent, but in fact
tied directly to the lending policies
of the banks) were given credit to
build only in cities, and then only to
build certain types of homes: housing
projects, in fact. (Does this begin
to sound familiar?) Hey presto!
A major population shift was observed
in the milking, and the ccnsiis
takcrs were able to discern in the.
statistics a major prefcrcnce for living
in cities. .
nut then a strange thing happencd.
Pcoplc began leaping from
the roofs of these projects at an
alarming rate. They also began to
drink too much, get divorced mo e
readily, and lose control of their
children, who took to beating one
anothcr in the courtyards. So a study
was commissioned, and it was found
that people become disoriented in
housing projects of a certain size
and, like rats in a psych experiment,
dcvelop -classic forms of antisocial
behavior. (Familiar?) So the government
started building smaller housing
projects, entire towns of housing
projects, four families to a house,
with winding roads that pleased the
cye, sculphired landscap, community
playgrounds and industries
conveniently nearby. Little instant
suburbs, created ex nihib, run by
the government as modem versions
of the company town. It remains to
be seen what forms of behavior will
emerge fmm these new towns. It
I
.
I RUBEM ALVES
“Christ Beyond Marxiam”
is not likely that they will be any
more political than the old forms.
Which is, perhaps, the way it was intended.
It should be evident by now that
there is a certain fundamental similarity
between Sweden and the
United States. The hand of government
is often less visible here than
in Sweden, but that is not, in most
cases, an important difference. Or
to put it another way, governmcnt’s
power is dealt out to various
(eqnally hidden) private institutions,
whose power in turn becomes visible
only as a fait accompli. Suddenly
wherc there was once a field there
is a “town.” h i t it is not quite a
town, because it has no govemment,
no organic political life of its own.
It is that strange hybrid known as
the “subdivision,” which is in fact
the American contribution to the
science of .“new towns.” Sometimes
these places are called “bedroom
suburbs,” a11 unconsciously apt description:
for the citizens of these
towns iire asleep. And as in Sweden
-and as in many other areas of
American life-these places grew
-and became public fact without the
slightest volition from ordinary citizens,
whose movements to and fro
across the landscape were planned
years in advance of the moves themselves
by men they will never meet
or know.
Of course America is a planned
society, which is why the planning
controversy is so unsatisfying. We
have, it is true, a different form of
planning than is found in Sweden.
Perhaps it is unique to America: a
combination of public and private
planning that is neither truly public
(in that citizens rarely have any influence
upon it) nor truly private
(in that it directly affects public
things). Nor is this American form
of planning a tool of one faction of
opinion only. As in Sweden it enjoys
the enthusiastic (if not quite conscious)
support of both conservatives
and liberals. General Motors
has its internal combustion engine.
The City of New York has its Forest
Hills Housing Development. We
are called upon to suffer both gladly;
we are seldom called upon to do
49
anything more active than that.
The tyranny of the future (and
not the distant future, either) will
arise in the vacuum left by the destruction
of public political life, a
destruction that is proceeding apace
in the United States, as it already has
in Sweden, in the Soviet Union and
in many other places as well. Its harbinger
will be the destructiou of prr
litical institutions and the growth, in
their stead, of pseudeinstitutions,
transient assemblies of the temporarily
committed, vicarious participation
in the spectacle of political affairs
by isolated millions of fragmented
individuals.
The lesson of Huntford’s bbok is
that there is no remedy for this
problem in progrum. All the panaceas
struggling through Congress
have already been tried in Sweden,
and it is still a form of tyranny, albeit
n‘:well-fed one. If there is a
menace to be read in Richard Nixon’s
victory at the polls, the desperation
that produced it cannot he
remedied by this or that program
discovered by bright young men in
a Senate office. The despcratiori
comes from the conditions of political
life itself, the prime condition being
the shrinking of that life in the first
place. It is well to remembcr thc
uttcr emptiness of a world without
politics that comes through so forcefuIIy
in Orwell’s 1984:
It struck him that the truly characteristic
thing about modem life
was not its cruelty and insecurity,
but simply its bareness, its dinginess,
its listlessness. Life, if you
looked about you, bore no rcscmblance
not only to the lies that
streamed out of the telescrcens,
but even to the ideals that the
Party was trying to achieve. Great
areas of it . . . were neutral and
nonpolitical, a matter of slogging
through dreary jobs, fightin
wom-out sock, cadging a sawharine
tablet, saving a cigarette end.
This is the life of millions of Americans-
although, with affluence, they
watch the telescreen more and dam
socks less. Otherwise that description
comes much too close for comfort.





"W miniony, 6 lutego, kanał France2 należący do France Télévisions (telewizji publicznej) wyemitował cykliczny program „Des paroles et des actes”. Jego bohaterem był tym razem minister spraw wewnętrznych Manuel Valls. Po programie wybuchł skandal, którego bohaterem nie jest jednak minister, ale jeden z jego rozmówców.
Ten 2,5-godzinny program, nadawany w czasie największej oglądalności, a prowadzony przez gwiazdę dziennikarstwa politycznego Davida Poujadasa, jest jednym z najważniejszych tego typu emisji telewizyjnych we Francji. Jego konstrukcja jest tego rodzaju, że mimo swojej długości udaje się utrzymywać widza w napięciu. Dzieje się tak dlatego, że bohater danego odcinka jest konfrontowany, w stosunkowo krótkich sekwencjach, kolejno z politykami przeciwnych mu partii politycznych oraz z dziennikarzami specjalizującymi się w różnych dziedzinach, a na koniec z jakąś osobistością – kimś kto zawdzięcza swoją pozycję dokonaniom niepolitycznym.
Tym razem tą osobistością był Alain Finkielkraut, człowiek o bogatej biografii intelektualnej, niegdyś goszysta, potem przynależny do tzw. nowych filozofów (obok niego zaliczani tam byli m. in. André Glucksann, Pascal Bruckner i Bernard Henri-Lévy), w końcu konserwatysta zatroskany o utratę przez Francję jej tożsamości. Dał temu szczególnie dobitny wyraz w swojej ostatniej książce „L’Identité malheureuse”, co było bezpośrednim powodem zaproszenia go do studia.
Z pewnością tezy, które wygłosił Finkielkraut, nie mieszczą się w kanonie politycznej poprawności, ale po pierwsze nie były żadnym zaskoczeniem, bo filozof głosi je od lat. Po drugie, przebieg debaty nie świadczył o tym, by minister Valls, czy David Poujadas byli tymi poglądami skonsternowali. Przeciwnie – obaj zachowywali się w stosunku do Finkielkrauta kurtuazyjnie, minister zaś podkreślał, że darzy go estymą.
Alain Finkielkraut powiedział, z grubsza biorąc tyle, że tradycyjny francuski model integracji jest dziś podważany i oskarżył rząd, że przykłada do tego rękę.Tradycyjny model – tłumaczył filozof – polegał na tym, że Francja oferowała nowoprzybyłym swoją kulturę i domagała się od nich dostosowania się do obowiązujących reguł współżycia. Nota bene, ów francuski model nie jest powszechnie praktykowany na świecie, ale w tym momencie możemy ten aspekt sprawy pominąć. W każdym bądź razie, Finkielkraut żałuje tego, że współczesna Francja w praktyce uprawia wielokulturowość, która nie wpisuje się w żaden ogólniejszy schemat (dotąd tym schematem była oryginalnie francuska koncepcja „laicité”). Dotąd różnorodność dopasowywała się do wymogów integracji, teraz dopasowuje się jedynie do samej siebie, ponieważ zanika wartość tradycji rdzennie francuskich. To tak – mówił – „jak gdyby Kundera nie przybył do Francji dlatego, że ona jest krajem Diderota, lecz dlatego, że jest [w domyśle: równie dobrze jak Czechy – RG] krajem „Dzielnego wojaka Szwejka”. Zasugerował, że Valls, którego zresztą dosyć komplementował za jego uznanie dla tradycyjnych wartości (takich jak integrująca rola języka francuskiego i w ogóle kultury francuskiej wobec przybyszy), nie jest w tym rządzie tak całkiem na swoim miejscu. W końcu wypowiedział frazę, która go pogrążyła:
Nie można wykluczyć całkowicie rdzennych Francuzów.
Minister odpowiedział dość wymijająco, ale grzecznie. Dla tych, którzy obserwują francuską politykę, jest oczywiste, że w ten sposób Valls buduje sobie posturę ideową znacząco odmienną od dominującego dyskursu rządzącej Partii Socjalistycznej. Nie mógł wprost zgodzić się z filozofem, który ostro krytykuje lewackie pomysły jego rządu, ale już to, że się od niego nie zdystansował, jest wymowne.
Nazajutrz po tym programie dwaj członkowie Komitetu Krajowego PS złożyli skargę do Conseil Supperieur de l’Audiovisuel (odpowiednika naszej KRRiTV) i oskarżyli Finkielkrauta o używanie słownictwa „bezpośrednio zapożyczonego od skrajnej prawicy”.
Filozof natychmiast odpowiedział na łamach dziennika „Le Figaro”, pisząc m.in.:
Pomysł, by nie można już było wspomnieć tych, którzy są Francuzami od bardzo dawna, wydaje mi się kompletnie szalony. Antyrasizm, który popadł w obłęd, gna nas do sytuacji, w której jedyne pochodzenie [etniczne – RG], o którym nie można byłoby mówić, to pochodzenie francuskie. (...) Gościnność określa się, moim zdaniem, przez dar z własnego dziedzictwa, a nie przez jego likwidację.
***
Dodajmy, że Alain Finkielkraut jest pochodzenia żydowskiego i określa swoją tożsamość jako częściowo żydowską. Jest więc podręcznikowym przykładem udanej integracji, takiej właśnie, jakiej zalety chwali i nad której zanikiem ubolewa. To taki model, w którym każdy może identyfikować się ze swoimi korzeniami kulturowymi, ale zarazem musi uznawać to, co buduje wspólne wartości nowej wspólnoty. Model, który jest we Francji wyraźnie w zaniku z dwóch powodów.
Po pierwsze, z powodu wielkich procesów migracyjnych i załamania się mechanizmów integracyjnych leżących dawniej w możliwościach francuskiej gospodarki. Teraz, od kilku już dziesięcioleci, ta gospodarka nie ma takich możliwości, a przybysze często zasilają armię bezrobotnych i w ogóle szeregi wykluczonych (słynne zjawisko „banlieux”, zasiedlonych w ogromnej większości przez ludność kolorową, gdzie królują narkotykowe gangi, drobni przestępcy i gdzie szerzy się radykalny islamizm).
Po drugie, z racji swoistej abdykacji francuskich elit kulturalnych, które w coraz większym stopniu ulegają terrorowi „antyrasizmu”. Nie zwykłego antyrasizmu, bo ten jest elementarnym wymogiem cywilizowanego współżycia społecznego, ale jego zwulgaryzowanej postaci, która widzi rasizm nawet w zwykłym odróżnianiu ras (niedawno zakazano we Francji używania w ustawodawstwie słowa „rasa”). Tego rodzaju poprawność polityczna każe całkowicie przekreślić dawną historię Francji jako bez reszty skażoną kolonializmem, ergo każe wyrzec się jakiejkolwiek aspiracji do budowania wspólnoty w oparciu o tradycje francuskie. Ma być wielokulturowo, to znaczy bez kultury francuskiej jako dominującej, bo to byłaby mentalność rasistowska. Przeciw temu, co tu kryć, obłędowi intelektualnemu protestuje Finkilekraut."