wtorek, 30 grudnia 2014

Pakiet klimatyczny a kolonie


Podpisany niedawno przez premier rządu polskiego pakiet klimatyczny, znany w Internecie pod nazwą kłamstwa Kopacz
(www.klamstwakopacz.pl)
stoi jawnie w opozycji do jakichkolwiek polskich interesów zarówno w perspektywie kilkunastu lat jak i kilku. Oczywiście korzyści ktoś odniesie, ale nie w Polsce - oczywiście poza nagrodami w postaci lukratywnych posad dla poszczególnych osób z polskiej administracji - można, parafrazując słynne zdanie: "tak wielu zawdzięcza tak wiele tak niewielu" powiedzieć: "tak wielu straci tak wiele dzięki zyskom dla tak niewielu".
Zamordyzm wysokorozwiniętych krajów zachodniej Europy w stosunku do aspirujących do krajów rozwiniętych państw z Europy Wschodniej spowodowany jest tylko i wyłącznie tym, że u nas jest co brać, i jest zgoda naszych rządzących aby to co jest dawać tym co chcą brać, za odstępne, które w stosunku do oddawanych stref wpływów jest wręcz śmieszne.
Profesor Kieżun wielokrotnie się wypowiadał, że Polska (ale przecież nie tylko ona, ale też Bułgaria, Rumunia, Czechy - Węgry się opierają) jest traktowana jak kraj kolonialny, czy tez postkolonialny i trudno się z tym nie zgodzić. Ale o ile kolonialiści przynieśli wraz ze swoim władztwem zachodnią cywilizację do Afryki, co widać bez zagłębiania się w historię, kiedy pojedzie się do Ugandy, Kenii czy Rwandy, to o jakimkolwiek przywożeniu cywilizacji do Polski mowy być nie może. Oczywiście, w naszych mediach niezwykle popularne jest wyrażanie się w stylu "a na Zachodzie to to czy tamto" w kontekście takim, ze w Polsce to też powinno mieć miejsce, jest powtarzane od 1989 bardzo regularnie i bardzo często.
Jasne, że know-how zarządzania, budowy przedsiębiorstw itp. bardzo się Polsce przydało, ale tylko dlatego, że zostaliśmy sprzedani po 1945 ZSRR, a komuniści poczynili "wielkie spustoszenie" w Polsce swoim rządzeniem.
Niestety wolny rynek okazał się mniej wolny niż wszyscy się spodziewali, a "konfitury" stały się własnością postkomunistów.
Aparatczycy z PO okazali się prawie w całości postkomunistami, z charakterystyczną dla tej opcji światopoglądowej cechą chapania dla siebie możliwie jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, co z polityką ma nie wiele wspólnego, niestety wkrótce większości wyborców w Polsce polityka kojarzyć się będzie z tym właśnie, czyli prywatą, zamiast z praca "pro bono publico".
Kiedy ostatnio byłem w Kenii, widziałem kilka razy w telewizji zajawki z konferencji klimatycznej, gdzie reprezentanci tego kraju wykrzykiwali do kamer, że ich kraj, ich region powinien dostać dużo środków na poprawę środowiska, bo przecież to nie oni, ale kraje wysoko-uprzemysłowione, doprowadziły do ocieplenia klimatu. A równocześnie, kiedy wychodziłem na ulice widziałem zatrzęsienie starych i mniej starych aut, autobusów i wszelkiej masy pojazdów okropnie ziejących spalinami, któych smród czasami był trudny do wytrzymania. Z kolej dalej za miastem, gdzie chciało się odpocząć od jazgotu centrum i spalin samochodowych, wieśniacy z wielką namiętnością wypalali śmieci, a w wśród nich tony plastikowych opakowań.
Jasne, kraje zachodnie zapłącą - wezmą od swoich obywateli, zwłaszcza jednak obywateli z nowej unii pieniądze, i jakąś mała część przeznaczą dla Afryki - jednak w Afryce te pieniądze trafią jedynie do rządów, które 80% wezmą dla siebie na prywatne potrzeby, a 20% przeznaczą na druk folderów, spoty w telewizji, itp. (co z kolei będzie pomocne w wygraniu kolejnych wyborów).

http://www.narodowyrzeszow.pl/nowy-pakiet-klimatyczny-a/

środa, 19 listopada 2014

Józef Piłsudski

Do przypomnienia postaci Józefa Piłsudskiego skłania mnie smutna wiadomość o śmierci jego młodszej córki Jadwigi zmarłej przedwczoraj, a która była również ciekawą i zasłużoną dla Polski postacią. Żyła długo, w młodości walczyła za wolność, potem na emigracji a na starość wróciła do Polski i bardzo aktywnie propagowała dokonania swojego ojca. Dzięki jej staraniom rodzina Piłsudskich odzyskała dworek Milusin w Sulejówku, udostępniony do zwiedzania, gdzie jest obecnie budowany kompleks muzealny jej ojca Józefa.

http://www.muzeumpilsudski.pl/

Jadwiga Piłsudska jako porucznik lotnictwa, 1944

Józef Klemens Piłsudski to pomnikowa postać w historii Polski, człowiek o niesłychanym autorytecie i posłuchu. Dość powiedzieć, że kiedy przybył do Warszawy 11 listopada 1918 była już tutaj rada regencyjna, ale wszyscy biegali i tak do niego, po opinie, po decyzje, po rady, nie chciano decydować niemalże o niczym bez wiedzy Piłsudskiego, co widząc Rada przekazała mu władzę trzy dni później, aby stan faktyczny był "przypieczętowany". W tych dniach Piłsudski pracował tak dużo, że lekarze w obawie o jego, nie tylko zdrowie, ale wręcz życie, nakazali mu odpoczynek.
Marszałek, właściwie do końca życia był aktywny politycznie, zatem jego epoka w wolnej Polsce trwała 17 lat.
Miał dar nie tylko przewidywania ale i podejmowania decyzji, które w tamtych czasach zwykle były trudne.
Wygrał wojnę z Sowietami, tym niemniej jednak, błędem było, kiedy było jeszcze można, czyli po zwycięskiej obronie Warszawy, nie doprowadzenie sprawy do końca, czyli zduszenie bolszewików w ich gnieździe i wykonanie wyroków śmierci na prowodyrach. Czyli innymi słowy Marszałek miał sprawy świata w swoich rękach, ale akurat o tym jednym nie wiedział, bo już na przykład jego pomysł wojny (wspólnie z Czechami) prewencyjnej z III Rzeszą był trafiony w stu procentach, ale nie doszedł do skutku.
Właściwie to nie wiadomo jaki był powód tego, że Piłsudski pozwolił Sowietom przetrwać, zapewne bał się odrodzenia imperialnej, carskiej Rosji - wybrał po prostu jego zdaniem, mniejsze zło. Niestety biali Rosjanie pomogli mu w tym, błędnej decyzji.
W II Rzeczpospolitej było wiele kół politycznych mających Piłsudskiemu za złe doprowadzenie wojny z Sowietami do pokoju ryskiego, co celnie opisuje swoich książkach Józef Mackiewicz.

niedziela, 2 listopada 2014

Wolność słowa w Polsce i na Świecie



W Naszym Dzienniku ciekawy arykuł z ubiegłego miesiąca, w sprawie która nie jest bez znaczenia, alowiem dotyczy spraw fundamentalnych. Wyrok co prada ni jest prawomocny, ale jednak zapadł, co więcej nawet jeśli sędzia moze spodziewac się,ze sąd wyzszej instancji uchyli to orzeczenia, to informacja poszła w świat, a dla wielu wyrok to yrok, nie wnikają czy jest prawomocny, czy też nie.

17 października 2014 
Sąd Okręgowy w Rzeszowie zamyka usta obrońcom życia. Nakazuje pozwanym przez Szpital Specjalistyczny Pro-Familia „zaprzestanie naruszania dóbr osobistych powoda”.
– My mówimy prawdę, że aborcja to jest okrutne zabójstwo, i nic tego nie zmieni, żadna gra słów, nazywanie tego „terminacją ciąży” czy jakoś inaczej. Dziecko jest od poczęcia – powiedział „Naszemu Dziennikowi” przed wejściem na salę Jacek Kotula, szef rzeszowskiego oddziału Fundacji PRO – Prawo do Życia. Rozprawa, która odbywała się za zamkniętymi drzwiami, trwała trzy godziny. Przybyło czterech lekarzy szpitala Pro-Familia na czele z dyrektorem placówki, którzy występowali w charakterze świadków. Sąd uznał jednak za zbyteczne ich przesłuchanie, stwierdzając, że zebrany materiał dowodowy jest wystarczający do ogłoszenia wyroku. Tak samo postąpił w stosunku do świadków drugiej strony.
Dzięki interwencji przedstawicieli mediów na ogłoszenie wyroku udało się wejść dziennikarzom oraz osobom zebranym pod salą sądową, które od rana modliły się wraz z obecną w sądzie Mary Wagner z Kanady w intencji dzieci nienarodzonych i o sprawiedliwy wyrok sądowy.
Sąd Okręgowy w Rzeszowie Wydział I Cywilny po rozpoznaniu sprawy uznał, że Jacek Kotula i Przemysław Sycz naruszyli dobra osobiste placówki szpitalnej. Zobowiązał pozwanych do „zaprzestania naruszania dóbr osobistych powoda i do usunięcia skutków tego naruszenia”. Mają to uczynić poprzez złożenie i opublikowanie na łamach regionalnego wydania „Gazety Wyborczej”, „Super Nowości” i „Nowin” oświadczenia, w którym mają stwierdzić, że „organizując pikiety i manifestacje w obronie życia nienarodzonych dzieci, przekazywali opinii publicznej szereg niezgodnych z prawdą informacji związanych z funkcjonowaniem Szpitala Specjalistycznego Pro-Familia w Rzeszowie, a w szczególności informacji, jakoby w tym szpitalu dochodziło do zabijania dzieci”. Mają również przeprosić, że „swoim działaniem doprowadzili do naruszenia dobrego imienia Szpitala Specjalistycznego Pro-Familia w Rzeszowie”. Sędzia Magdalena Kocój poinformowała, że tekst ma ukazać się w ramce w terminie 14 dni od uprawomocnienia się wyroku. Sąd zasądził również od pozwanych na rzecz szpitala Pro-Familia kwoty 788,50 zł od każdego z nich tytułem zwrotu kosztów procesu.
Uzasadnienie wyroku było utajnione, więc media i publiczność musiały opuścić salę rozpraw. – Wyrok jest nieprawomocny, będziemy się odwoływać i dążyć do odtajnienia uzasadnienia wyroku, które jest absurdalne. Nie zamierzam zaprzestać walki o życie dzieci nienarodzonych, choćby groziło mi nawet więzienie – powiedział „Naszemu Dziennikowi” po wyjściu z sali rozpraw Jacek Kotula. – Nie znam się na tajnikach polskiego prawa, ale modlę się, żeby skończyło się ostatecznie tak, by pan Jacek Kotula został uniewinniony, bo de facto jest niewinny – skomentowała wyrok w rozmowie z nami Mary Wagner. – Widzę, że w Polsce jest duże wsparcie dla obrońców życia – dodała.
Ksiądz dr hab. Piotr Steczkowski, kanonista z Uniwersytetu Rzeszowskiego i Uniwersytetu Jana Pawła II w Krakowie, który miał być jednym ze świadków w procesie, podkreśla w rozmowie z nami, że wyrok, który zapadł, jest absolutnie skandaliczny i niedopuszczalny. Sąd naruszył nim zasady praworządności.
– Sprawa dotyczy wolności wypowiedzi, więc ewidentny zakaz mówienia, że aborcja jest mordowaniem dzieci, jest ingerencją państwa w poglądy, co jest niedopuszczalne w demokratycznym państwie. Po raz drugi sędzia postanowił utajnić uzasadnienie wyroku – zwraca uwagę ks. dr hab. Piotr Steczkowski. Według kanonisty, sąd cofnął się tym samym do czasów zamierzchłych, gdy wyroki zapadały na sądach kapturowych. – Nie może być tak, że władza sądownicza będzie lekceważyć to, co czyni władza ustawodawcza. Przecież w ustawie o Rzeczniku Praw Dziecka mamy podaną legalną definicję dziecka, że jest ono od poczęcia. Wiemy też, czym jest aborcja – podkreślił ks. Steczkowski.

sobota, 25 października 2014

Sprawiedliwośc czy zniewolenie

Niemiecka Fundacja Bertelsmanna opublikowała niedawno tzw. raport o sprawiedliwości społecznej. Ma on – jak możemy przeczytać w medialnych doniesieniach na ten temat – badać poziom „sprawiedliwości społecznej” w krajach Unii Europejskiej. Publikowany jest co trzy lata. Przekładając slogan „sprawiedliwość społeczna” na język ludzki, chodzi mniej więcej o to, jak w danym państwie wygląda system pomocy społecznej, jak funkcjonuje służba zdrowia, edukacja czy też jak przebiega walka z wykluczeniem społecznym, dyskryminacją i biedą. Według najnowszego raportu, Polska zanotowała dość znaczący skok w górę pod każdym względem. Co prawda znajduje się ona na 16. pozycji, jednak w 2008 roku zamykała listę państw.

Wnioski z raportu są następujące: im dane państwo ma lepiej zorganizowany system opieki społecznej, edukacji, służby zdrowia itp., im dzielniej walczy z dyskryminacją, społecznym wykluczeniem i biedą, tym jest bardziej sprawiedliwe społecznie. Czyli że państwo takie może uchodzić za wzór dla innych, jest bliskie osiągnięcia celu, do którego pozostałe państwa powinny dążyć. Tak w każdym razie uważa Fundacja Bertelsmanna. Polska takim wzorem wciąż nie jest, gdyż zajmuje 16. pozycję, jednak osiągnęła znaczący awans i kroczek za kroczkiem podąża za liderami, którymi od lat są państwa skandynawskie ze Szwecją na czele.

Według raportu, w Polsce zmalało na przykład zagrożenie biedą, z 33 do 25 procent. Za biedne uważa się te osoby czy rodziny, które np. nie są w stanie samodzielnie płacić rachunków, nie stać ich na podręczniki szkolne dla dzieci itp. Takich rodzin jest w Polsce sporo, jednak z raportu Fundacji Bertelsmanna wynika, że coraz mniej. Nie zamierzam wikłać się tutaj w detale, czy jest to prawda, czy też nie, gdyż statystyki nigdy nie są w stanie uchwycić wiedzy o prawdziwym życiu – np. wielu ludzi pracuje na czarno, o czym w żadnych ankietach się nie wspomina, zaburzając pełny obraz danego zjawiska – wskażę jednak na pewną niejednoznaczność w założeniach samego raportu.

Rozumiem, że jednym z warunków tego, czy dane państwo jest „sprawiedliwe społecznie”, czy też nie, jest chociażby skala pomocy socjalnej. Pytanie jest następujące: czy osoba bądź rodzina, która korzysta z pomocy socjalnej, która regularnie pobiera państwowe zasiłki, jest wciąż biedna czy już nie? Można oczywiście przyjąć, że idąc do opieki społecznej, jest biedna, gdyż to zapewne bieda zmusza ją do korzystania z zasiłków. Ale czy nadal taka jest w momencie, gdy już ten zasiłek otrzyma? O ile dobrze rozumiem założenia raportu Fundacji Bertelsmanna, im pomoc społeczna bardziej rozbudowana, czyli im system zasiłków bogatszy, tym wyższy poziom „sprawiedliwości społecznej”, a tym samym lepsza pozycja danego państwa w rankingu. Wielu rodzin w Polsce rzeczywiście nie stać na regularne płacenie rachunków z własnych, zarobionych środków, jednak w wielu przypadkach rachunki te opłacane są za nich przez państwowe agendy pomocy społecznej w formie tzw. zasiłków celowych czy dodatków mieszkaniowych. Problemu zatem jakby nie ma, bo tak czy siak rachunki są zapłacone. Mniemam, że istnienie takiego systemu jest – według Fundacji Bertelsmanna – czymś dobrym, pożądanym i godnym naśladowania.

Czy rzeczywiście państwa powinny chlubić się tym, że gros ich obywateli jest uzależnionych od systemu pomocy społecznej i nie jest w stanie normalnie funkcjonować bez zasiłków? Czy na przykład państwo, które składałoby się z obywateli w stu procentach samodzielnych, niekorzystających z żadnych zasiłków (które zresztą nie istniałyby), ciężko pracujących na swój dobrobyt, posyłających swoje dzieci do prywatnych szkół, leczących się w prywatnych placówkach służby zdrowia, potrafiących samodzielnie zadbać o to, by nie czuć się wykluczonymi czy dyskryminowanymi, czyli inaczej mówiąc – państwo ludzi wolnych, którzy sami są odpowiedzialni za swój los i nie oczekują od rządu żadnej opieki, mogłoby zająć wysoką pozycję w rankingu Fundacji Bertelsmanna? Śmiem wątpić, czy w ogóle miałoby szansę się w nim znaleźć, ponieważ raport Fundacji, o którym ostatnio tak hucznie rozpisywały się media, ocenia kraje w oparciu o kryterium – im większy zakres ingerencji państwa w życie obywateli, tym lepiej dla obywateli, tym poziom ich życia wyższy.

Ale czy rzeczywiście lepiej? Na przykładzie III RP sami potrafimy ocenić, czy ingerencje państwa chociażby w system edukacji służą ludziom, czy nie. Mamy obecnie przymus edukacji, niedawno obniżono wiek szkolny z 7 do 6 lat. Na razie rodzi to wyłącznie problemy. Brak pomieszczeń w szkołach, bałagan, dzieci niegotowe do rozpoczęcia nauki, zabiegi rodziców o odroczenie przymusu pójścia do szkoły (tak jak kiedyś zabiegano o odroczenie służby wojskowej), próby wciskania, pod płaszczykiem nowoczesności i „postępu społecznego”, edukacji seksualnej do szkół. Zatem, czy państwo rozwiązuje problemy, czy raczej je mnoży? A jak wygląda walka z wykluczeniem?

Od jakiegoś czasu furorę robi określenie „wykluczenie cyfrowe”. Gdzieniegdzie realizowane są programy walki z tą „plagą”. Gminy fundują wybranym obywatelom darmowy dostęp do komputerów wraz z internetem. Dla nich komputery i internet rzeczywiście sprawiają wrażenie darmowych, ale oczywiste jest, że ktoś jednak za to wszystko płaci, a kto, wiadomo – wszyscy podatnicy. I płacą coraz więcej – słyszałem o sytuacjach, kiedy to dostawca „darmowego” internetu rozszerzał pakiet usług, zwiększając jednocześnie rachunki, bo urzędnicy znów czegoś nie doprecyzowali w umowach. Ale beneficjenci tych „darmowych” usług, zafundowanych im przez gminy, też powoli zaczynają się dokładać do tego interesu, chociażby w postaci wyższych rachunków za energię elektryczną, a to lada moment wepchnie ich w szeroko otwarte ramiona tzw. socjalu. Zatem czy mamy tu do czynienia z rozwiązywaniem – przez państwo czy gminę – problemów, czy raczej z ich mnożeniem? Służba zdrowia, system ubezpieczeń społecznych to kolejne dziedziny, w których państwo prowadzi ingerencje zakrojone na szeroką skalę. Czy rozwiązuje ono skutecznie liczne problemy w tych sferach, czy raczej ich przysparza?


Jeśli dobrze odczytuję intencje autorów raportu Fundacji Bertelsmanna, proponowana przez nią wizja świata, gdzie kryterium tego, czy dane państwo zasługuje na uznanie, czy też nie, jest to, czy spełnia ono wymogi „sprawiedliwości społecznej”, wydaje mi się fałszywa, a przez to rodząca wiele zagrożeń. Jest to wizja świata, w którym ludzie aż uginają się od ciężaru nadanych im przez państwowych dobrodziejów przeróżnych praw, jednak nie wolno im posiadać tylko jednego: prawa do wolności od rządowej ingerencji. Przypomina się tu stary dowcip: Czym się różni sprawiedliwość od sprawiedliwości społecznej? Tym, czym krzesło od krzesła elektrycznego.

wtorek, 30 września 2014

Odpowiedzialność osobista

Odpowiedzialność osobista dotyczy coraz mniejszej ilości grup społecznych czy zawodowych. Jeszcze osobiscie odpowiadają za wychowanie swoich dzieci rodzice - choć nie we wszystkich krajach i epokach, jeszcze ucznowie odpowiadają osobiście za wyniki w nauce, trenerzy za osiągnęcia lub ich brak swoich zawodników, własciciele prywtnych firm za ich sukces rynkowy lub rynkową klęskę, ale już wszystkie grupy zawodowe związane z polityką, czyli menadżerowie spółek z udziałem skrarbu państwa, policjanci, ochroniarze w UOP, urzędznicy wszelkiej maści urzedów i, oczywiście, sami politycy żadnej odpowiedzialnosci osobistej za decyzje błędne lub bezczelne kłamstwa nie ponoszą. Jedyne ryzyko ich diałalności wiąże się wylącznei z brakiem ewentualnej lojalności obec pryncypała, złamanie zasady "mierny, biery ale wierny" to jedyne przewinienie, które moze kosztować awans.
Były premier Tusk został przyłapany na kłamstwie tak często, że gdyby był Pinokiem, to nos miałby większy od swojego ego, ale jedyna kara za kłamstwo to posada w Brukseli, obecna premierka kłamała bezczelnie w Sejmie jako jeszcze marszałkini, bredząc coś o przekopani ziemi smoleńskiej na metr w głąb i dokładnym jej przesianiu, i znowu kara to awans.
Podobnych przykladów można by podać bardzo dużo, niestety.
Ryba psuje się od głowy, dlatego pomniejsi funkcjonaiusze naślaują swoich mocodawców z entuzjazmm, na każym odcinku frontu utrzymywania bardziej lub mniej ciepłych posad.
Jest to zgodne ze społecznym dowodem na wiarę ludzi w autorytet - autorytet daje przykład i wydaje polecenia - nic zatem nie da się zrobić, trzeba słuchać. Zgodn jest to również ze społecznym dowodem słuszności - skoro wszyscy tak robią to nie ma wyjścia, trzeba tak robić, nie wolno się wyłamywać.
Co prawda młodzież w szkołach nie tego jest nauczana, ale po opuszczeniu szkoły zderzy się z rzeczywiśtością, i albo się do niej ostosuje, albo nie, niestety niedostosowanie będzie się wiązało z życiem na marginesie - zatem inna droga to rozdwojeni jaźni.



"- My i tak wynajmujemy prawników z majątku spółki. Karę też zapłacimy przecież z jej kasy – stwierdził członek zarządu giełdowej firmy na korytarzu sądowym. Znalazł się tam z uwagi na pozew złożony przez akcjonariusza.
- Sankcje przewidziane są po to, by służyć ochronie interesów inwestorów. Jeśli np. członek zarządu nie dopełnił swoich obowiązków w jakimś zakresie, to odpowiedzialność finansowa za to powinna zostać przypisana personalnie. Inaczej mamy do czynienia z sytuacją, w której przekłada się pieniądze z jednej kieszeni do drugiej tego samego właściciela – stwierdza Jarosław Dominiak, prezes SII.
To samo dotyczy nałożonej przez Komisję Nadzoru Finansowego kary 20 tys. zł na Skarb Państwa. W ten sposób większościowego właściciela znaczącego portfela spółek giełdowych „upomniano" za nieterminowe zgłoszenie Polskiej Grupie Energetycznej i samemu nadzorowi zmian udziału w akcjonariacie największego wytwórcy energii w kraju.
Sprawa dotyczyła przekształceń w sierpniu 2010 r. kiedy PGE wchłonęło PGE Górnictwo i Energetykę Konwencjonalną z siedzibą w Łodzi i PGE Energię w Lublinie i dokonała na potrzeby tegoż przejęcia emisji akcji. W jej wyniku udział MSP w PGE spadł z 85 proc. do 79,29 proc., o czym resort poinformował z 19-dniowym opóźnieniem.
Chwalebne jest to, że KNF dostrzega niedopatrzenia nawet ze strony Skarbu Państwa. W wielu przypadkach można byłoby bowiem odnieść wrażenie, że w spółkach kontrolowanych przez MSP liczy się głos przedstawiciela tylko największego akcjonariusza. Interesy tych drobnych wydają się schodzić na dalszy plan w takich przypadkach jak np. wysokość dywidendy czy plany inwestycyjne spółki.
Jednak samo nałożenie kary, choć w tym przypadku zasadne i bezdyskusyjne obnaża słabość całego systemu. Dlaczego za niedopatrzenie obowiązków w jakimkolwiek zakresie mamy płacić wszyscy. Skarb Państwa pokrywa przecież swoje wydatki z budżetu naszego kraju, na który wszyscy się składamy. Co więcej owe 20 tys. zł zostanie ponownie przekazane do państwowej kasy. Pieniądze wędrują więc z konta na konto, a w końcu i tak trafiają do worka, z którego wypłynęły.
Być może generuje to dodatkowe koszty w postaci opłat za przelewy, czy też uzasadnia pracę kilku osób. Ale nie to martwi w tej całej sytuacji.
Chodzi o to, że taki system uczy (albo przyzwyczaja) do pewnej bezkarności. Bo dlaczego osoby odpowiedzialne za wykonanie pewnej czynności mają się stresować czy wykonają coś na czas, czy parę dni po terminie. I tak nie odczują tego na własnej kieszeni.
A może by tak zmienić system, jak postuluje SII? Wtedy żaden prezes nie powie nawet najdrobniejszemu akcjonariuszowi: I co mi zrobisz? I tak, jeśli będę zmuszony zapłacić, to zrobię to z twoich pieniędzy..." GGP

piątek, 12 września 2014

Wrześniowa zdrada aliantów

Czy Brytyjczycy i Francuzi cynicznie wykorzystali Polskę zdradzając ją czy też po prostu taka była sytuacja wojenna, że inaczej nie dało się zrobić? Oczywiście zdania ludzi żywo zainteresowanych nasza historią są podzielone, ale przecież ten podział nie wynika z jakichś interesów osobistych a jedynie z dostępności, lub jej braku do rzetelnych opracowań oraz z propagandy jaka nieustannie zastępuje przekaż historyczny i obiektywną, opartą na faktach i analizach politycznych i militarnych, debatę.

Oczywiście samo podejście historyczne w ujęciu hobbystycznym, dla realizacji zainteresowań nie wystarcza, podejście to winno mieć na celu interes narodowy który zawiera się w wielu wymiarach: ekonomicznym, politycznym i pamięciotwórczym - tożsamościowym, a zapewne jeszcze w wielu innych.

Niewątpliwie Francuzi i Brytyjczycy jak najdłużej utrzymywali Polaków w nadziei, że wypełnią zobowiązania sojusznicze. Kampania wrześniowa to lekcja historii, o której Polacy nigdy nie powinni zapominać.
22 sierpnia 1939 r., gdy w Sztabie Generalnym francuskiej armii odbyła się niezwykle interesująca rozmowa. Głównodowodzący armii francuskiej gen. Maurice Gamelin, gen. Alfons Georges z francuskiego Sztabu Generalnego oraz gen. Louis Faury, świeżo mianowany szef misji łącznikowej w Polsce, rozmawiali o nadchodzącej wojnie. Faury został przywrócony do służby tylko po to, by objąć to stanowisko. Dobrze znał nasz kraj. W 1919 r. był szefem tutejszej francuskiej misji wojskowej, w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. piastował funkcję doradcy w polskim sztabie, a potem przez siedem lat wykładał w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie. Foury był sympatykiem Polski i poniekąd ambasadorem jej interesów. Francuscy sztabowcy dobrze wiedzieli, że jeśli Polacy będą kogoś słuchać, to tylko jego.

                   Demonstracja (300 tyś.) jaka miała miejsce w Warszawie 3 września 1939 roku

wtorek, 9 września 2014

Reparacje wojenne

W powszechnej świadomości Polaków Polska otrzymała odszkodowania wojenne od Niemiec po II Wojnie Światowej, zaś od ZSRR nie dostała nic, bowiem to był bratni kraj, który sam poniósł olbrzymie straty w czasie tej wojny. Duża część społeczeństwa zdaje sobie sprawę, że ZSRR kupował z Polski towary po cenach tak niskich, że nawet hitlerowcy, którzy rabowali Żydów jak popadnie, dziwili by się, że można być tak bezczelnym. 
Dzieci na stacji kolejowej w Małkini (i w Sokołowie Podlaskim, i wielu, wielu innych) przyglądały się pociągom i zabawiały się ich liczeniem, nazywając te jadące do Rosji: sało (tłustości) i te do Polski: spiczki (zapałki), spiczki-sało, spiczki-sało... Warto dodać, że towary rolne z Polski były najwyższej jakości, a z zapałek, jak jedna na dziesięć się zapalało, to było dobrze.
Oczywiści Sowieci grabili wszystko jak leci, mając swoiste eldorado zwłaszcza na ziemiach "odzyskanych".



"Nie były to jedyne straty spowodowane celową i systematyczną polityką "gospodarczą" sowieckich "wyzwolicieli". Jak wspomniano, Związek Radziecki zrzekł się 16 sierpnia 1945 roku roszczeń do mienia niemieckiego i innych aktywów niemieckich na terenie całej Polski, w tym także na nowych ziemiach zachodnich. Jednak wcześniej, od lutego do sierpnia 1945 roku, teren dzisiejszej Polski był obszarem zapewne największej, obok terenów przyszłej NRD, systematycznej akcji rabunkowej w historii XX wieku. Sowieckie trofiejne komanda demontowały i wywoziły całe fabryki, elektrownie, młyny, urządzenia, tory kolejowe, stacje telefoniczne, rzeźnie, surowce, półfabrykaty, bydło, z całej "wyzwolonej" Polski. Rabunek ten był zaplanowany i przeprowadzany systematycznie na osobiste polecenie Stalina. Najbardziej atrakcyjnym kąskiem dla Sowietów był przemysł Górnego Śląska. Już 31 stycznia 1945 r. Stalin wydał rozporządzenie, aby rozpoznać stan przemysłu na Śląsku. W tym samym dniu marszałek Żukow zameldował Stalinowi, że zakłady przemysłowe na terenach właśnie wyzwolonej Polski prawie nie ucierpiały, ponieważ Niemcy nie mieli czasu, aby je zniszczyć, a tym bardziej ewakuować. Podobnie było na pozostałych terenach na wschód od Odry.
W lutym 1945 r. Państwowy Komitet Obrony (Gosudarstwiennyj Komitet Oborony - GKO), który skupiał całą władzę w Związku Radzieckim do momentu rozwiązania 4 września 1945 roku, wydelegował do Polski, głównie na Górny Śląsk, komisje ekspertów, których zadaniem była rejestracja wszystkich ważnych zakładów i urządzeń przemysłowych."

Polska będąc w bloku państw zwycięskich, siłą rzeczy nic od sojusznika dostać nie mogła, ale też ten "sojusznik" zadbał aby Polska nic nie dostała od Niemiec. Skutkiem czego wielkie straty do dziś nie zostały w żaden sposób powetowane.
Tym niemniej nie chodzi tu tylko o zniszczenia jakich dokonali Niemcy, ale również o zwykłe kradzieże. Tymczasem to nie Niemcy nazywani są w Polsce złodziejami, ale Polacy w Niemczech - oto ironia historii, czy raczej skutek, właściwej, systematycznej propagandy.

"Zniszczenia nie były ubocznym efektem działań wojennych, ale stanowiły efekt zaplanowanych i z całą konsekwencją przeprowadzanych akcji, mających na celu unicestwienie Narodu Polskiego poprzez likwidację materialnych podstaw jego bytu. Ale wymierzone były także w sferę duchową, w naukę i kulturę.
Dobitnie ilustrują to wojenne losy wybitnego polskiego filozofa profesora Władysława Tatarkiewicza. Tak oto wspominał wydarzenia z sierpnia 1944 r. w Warszawie: "Gdy wojska niemieckie opanowały dzielnicę, którą zamieszkiwałem, kazano nam niezwłocznie opuścić dom i spalono go od razu wraz z całym urządzeniem, zbiorami, biblioteką, warsztatem pracy naukowej. A przed nim i po nim płonęły inne domy, jeden za drugim. Wychodząc, zdołałem wziąć do walizki tylko nieco bielizny i rękopis pracy naukowej, nad którą pracowałem przez całą wojnę. W drodze, gdy nas z płonącego domu gnano do obozu, żołnierze odebrali z walizy bieliznę - został już tylko rękopis. Wtedy podszedł oficer niemiecki, otworzył walizę, znalazł rękopis. - Co to? Praca naukowa? - rzekł. - Nie, nie ma już polskiej kultury. (Es gibt keine polnische Kultur mehr). I rzucił rękopis do rynsztoka. W tych jego słowach zawarty był cały stosunek Niemców do nas...".
Profesor Tatarkiewicz bez wahania wskazywał na sprawców akcji zniszczeń: "Była ona wykonaniem osobistego rozkazu Hitlera. Ale rozkaz ten spełniali wszyscy - i władze cywilne, tak samo jak ludzie prywatni, uczeni i artyści. Cały naród niemiecki brał udział w tym rabunku i zniszczeniu, cały jest zań odpowiedzialny".

Tym niemniej, nawet gdyby reparacja wojenne była zadowalające (w rzeczywistości Polaska otrzymała 0,5% strat wojennych, w tym głownie tabor kolejowy z Ziem Odzyskanych - potrzebny do przewozu rabowanych z Polski dóbr do ZSRR...) to nawet w wypadku uzyskania stosownego odszkodowania nie byłaby w stanie racjonalnie go wykorzystać. Zbyt łatwy był bowiem wszelkiego rodzaju transfer dóbr poza wschodnią granicę państwa.

Kwestia reparacji wojennych powinna być otwarta ponownie po 1989 roku, niestety nei została, ale i teraz, gdyby była taka wola rządu, to wystąpienie o nie miałoby sens (tak jak obecnie w dniu 1. września b.r. wystąpiono w imieniu mniejszości polskiej w Niemczech o odszkodowania w wysokości 500 mln euro za zrabowane mienie tejże) - oczywiście Niemcy nie sa w ciemię bici i nie zagrzebują gruszek w popiele, tylko kupują polskich polityków, ostatnio kupili Tuska.

http://www.naszdziennik.pl/mysl/8907.html
.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Bezpieczeństwo wewnętrzne



Bezpieczeństwo wewnętrzne nie jest tożsame z bezpieczeństwem zewnętrznym, co pokazała nasza historia, choćby II Rzeczpospolitej jak również Rzeczpospolitej Szlacheckiej, kiedy to Polaka była krajem bezpiecznym wewnętrznie, ale zagrożonym zewnętrznie. Tym niemniej bezpieczeństwo wewnętrzne jest podstawą bezpieczeństwa zewnętrznego, ponieważ jaki jest sens bronić niepodległości, kiedy w kraju nie ma możliwości bezpiecznego życia, kiedy państwo w którym się żyje wywołuje dezaprobatę, złość lub pogardę (to ostatnie głownie wśród tych którzy są beneficjentami tegoż). 
Pokolenie Kolumbów wychowało się w niepodległej Polsce, gdzie swobody obywatelskie były na niebywale wysokim poziomie.

Kiedy giną funkcjonarusze publiczni w niewyjaśnionych okolicznościach, a wyjaśnienia sprowadzane są szybciej niż błyskawicznie do niepotrzebujących udowodnienia stwierdzeń, że to samobójstwo albo nieszcześliwy wypadek, opinia publiczna ma prawo czuć się zagrożona.
Logika wskazywałaby, że kiedy następuje dziwna zbieżność pomiędzy śmiercią młodego, zdrowego czlowieka a jego funkca państwową, iż powino byc prowadzone sledztwo zakładające powiązania pomiędzy tą śmiercią a jego zawodem, ale okazuje się że dla "naszych" funkcjonariuszy publicznych tak nie jest.

Stwierdzenie niewydolnści krażenia, zawału itp. będzie kompletna niedorzecznością, ale przecież kiedy najpierw jest teza a do niej dopasowywane są fakty, inaczej byc nie może.
Kiedy wybory wygra opozycja, być może zajmie się wyjaśnianiem spraw okołosmoleńskich, ale co to tego nie mona przecież mieć stu procentowej pewności, a jeśli zajmie się, a na to liczymy, to czy stopień ich zagmatwania - mataczenie odbywa się bowiem jeszcze przed wizyta policji na miejscu zdarzenia - pozwoli na znalezienie nie tylko wykonawców ale przede wszystkim zleceniodawców?
"Oficer, Marek K., znany był w Biurze jako „Koper”, miał opinię bardzo dobrego fachowca. Najistotniejsze jest jednak to, że major Marek K. miał dużą wiedzę na temat przygotowań wizyt w Smoleńsku 7 i 10 kwietnia 2010 roku. Jak ustalił „Nasz Dziennik”, pełnił wtedy funkcję szefa oddziału BOR, który zajmował się zapewnieniem bezpieczeństwa wizyt premiera i prezydenta w Smoleńsku i w Katyniu. Koordynując działanie grupy, miał więc duże rozeznanie co do szczegółów organizacji tych wizyt i ich zabezpieczenia. Marek K. zeznawał w tej sprawie w prokuraturze. Nadzorował też działania tej formacji związane z zabezpieczeniem technicznym i osobowym (zabezpieczenia podsłuchowe, pirotechniczne i sanitarno-epidemiologiczne) najważniejszych osób w państwie w czasie, gdy wybuchła tzw. afera podsłuchowa z ministrem spraw wewnętrznych w tle – à propos – ministrem nadzorującym działania BOR." ND

Major Marek K. zajmował się zabezpieczaniem wizyt w Smoleńsku, a to już potencjalnie stanowiło z niegopotencjalny cel, bowiem mógł wiedzieć więcej niż wie Zaspó Parlamentarny Antoniego Macierewicza. Wiadomo, że świadkowie często boją się zeznawać od razu, że po latach moga wnieść dużo do śledztwa, a nie jest tak, że zapominają, bowiem moga mieć nttki, nagrania, zapisy wideo. W takich sytuacjach jak ta, zamiecenie pod dywan jest dla tych, ktrózy mają w wprawie SMOLEŃSKA brudne sumienie, jest kwestią podstawową, bowiem w czesie sledztwa w prawie śmierci majora K., mogłby wyjść na jaw zapisy z jego komutera, zdysków wirtualnych, które zapewne miał - takowe gdyby kiedyś wyszły, moga być przypisane do anonimowego blogera, do zwolennika teorii spiskowej itp. będa bez znaczenia, co innego, kiedy autorem jest świadek.
"Jak nieoficjalnie dowiedział się „Nasz Dziennik”, ciało mężczyzny było zakrwawione, ubrane, widoczne było poważne naruszenie twarzoczaszki. Około tygodnia przed śmiercią Marek K. miał wypadek – potrącił go samochód, przebywał w szpitalu, z którego wypisał się na własne żądanie.

Bardzo dziwne jest to, że BOR, po kolejnej śmierci swego funkcjonariusza, własciwie nie reaguje, wydaje jedynie lakoniczne oświadczenie, lub nie chce się wypowiadać. Jak to nie chce?
Nie potrafią chronić swoich szefów, siebie samych też, nie chca tez mówić? To za co biora pieniądze?
Za odpychanie starszych kobiet z chodnika?
Szefostwo BOR nie chce się w tej sprawie wypowiadać. – Nie udzielamy informacji w tej sprawie. Czekamy na ustalenia prokuratury i wyniki sekcji zwłok – ucina mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik tej formacji. 
Zabezpieczeniem wizyt 7 i 10 kwietnia zajmowała się właśnie ta sama ekipa funkcjonariuszy BOR, która jednocześnie nadzorowała bezpieczeństwo VIP-ów na terenie kraju.
Można dużo napisać na temat braku kompetencji ówczesnego szefa BOR gen. Janickiego. Faktem jest, że śmierć majora K. to już kolejny przypadek nagłego zgonu funkcjonariusza Biura, który w pewnym zakresie zahacza o tragedię smoleńską. Przed trzema laty w Kazachstanie zmarł Adam A., pirotechnik BOR, który zajmował się sprawdzaniem rządowych tupolewów zarówno przed katastrofą, jak i po niej. Śmierć Adama A., po zawiadomieniu złożonym przez BOR, badała Prokuratura Okręgowa w Warszawie – stwierdzono, że pirotechnik został pobity. Śledczy orzekli jednak ostatecznie, że przyczyną śmierci była niewydolność serca."ND

Kiedy zamordowano Kennedy'ego kilkudziesięciu świadków, którzy mogliby coś wnieść do śledztwa, zginęło w niewyjaśnionych, często dziwacznych, okolicznościach, najczęściej śmiercią samobójczą, po czterech latach od śmierci Lecha Kaczyńskiego i jego współpasażerów, liczba osób powiązanych z wydarzeniami w ten czy innych sposób przekroczyła już 20 osób.

"Do myślenia daje też fakt, że oficer BOR ginie w niewyjaśnionych okolicznościach niedługo po tym, jak sąd nakazał prokuraturze wznowienie śledztwa dotyczącego organizacji lotów do Smoleńska." ND

czwartek, 7 sierpnia 2014

W obliczu wspólnego wroga

Czwartek, 7 sierpnia 2014


W obliczu wspólnego wroga, jakim jest Rosja, tylko Polska za prezydentury Lecha Kaczyńskiego zachowywała się pregmatycznie i rozsądnie (mimo przecwności na wewnętrznej scenie politycznej gdzie oszaleli lewacy, burzyli się i oburzali na jego "antyrosyjskość"). Teraz żaden z krajów naszego "bloku" nie zachowuje się z sensem, oczywiście Polska - pod postacią polskigo rządu również - ale co wyprawia Litwa to przechodzi wszelkie granice - Litwini zachowują się jakby byli odurzeni narkotykami, na co oni liczą, dlaczego drażnią Polskę i prześladują naszych rokaków u siebie?



"Na Litwie nie kończą się prześladowania Polaków za używanie języka ojczystego. Na początku roku Bolesław Daszkiewicz, były już dyrektor administracji rejonu solecznickiego, zapłacił ok. 11,5 tys. euro kary za polskie nazwy ulic na prywatnych domach mieszkańców tego terenu.
Prawdopodobnie kilkakrotnie większą karę będzie musiał zapłacić również Józef Rybak, następca Daszkiewicza na dyrektorskim stanowisku. Wielotysięczna kara grozi też Lucynie Kotłowskiej, dyrektor administracji rejonu wileńskiego, za to samo „wykroczenie”, jakim jest polska tablica na polskim domu – podaje portal Kurier Wileński.
Proceder trwa od września 2008 roku, od tego czasu Daszkiewicz usłyszał trzy orzeczenia sądu i złożył wiele apelacji, niestety bez skutku odwoławczego. W końcu dostał ponad 40 tys. litów (ok. 11,5 tys. euro) kary za nie wykonywanie orzeczenia nakazującego usunięcie z polskich domów tablic z polskimi nazwami ulic i pozostawienie jedynie nazw litewskich. Bolesław Daszkiewicz karę zapłacił. W tym roku przeszedł na emeryturę.
Od tamtego czasu komornicy policzyli i naliczyli sobie po 1 tys. litów za każdy dzień zwłoki. Suma do zapłacenia przez Rybaka wyszła im odpowiednio — około 400 oraz 200 tys. litów. 
Ostateczną decyzję w tej sprawie solecznicki sąd ma podjąć 26 sierpnia. Sąd ma też orzec o zmniejszeniu kary grzywny wobec solecznickiego administratora, uwzględniając, że w czasie trwania procesów wiele polskich tablic zostało jednak zdjętych. O to prosił obrońca dyrektora, a solecznicka komorniczka nie wyraziła sprzeciwu.
Zmniejszeniu kary sprzeciwia się natomiast przedstawiciel rządu na powiat wileński Audrius Skaistys. Od lat kontynuuje on zapoczątkowaną w 2008 roku przez jego poprzednika Jurgisa Jurkevičiusa krucjatę przeciwko polskim nazwom ulic na Wileńszczyźnie, jak też nadawaniu im imion wybitnych Polaków (Jurkevičius skarżył w sądzie decyzję lokalnych władz o nadaniu jednej z ulic im. Juliana Tuwima).
Przedstawicielstwo rządu na powiat wileński domaga się w sądzie usunięcia wszystkich polskich nazw ulic. Odpowiedzialność za to spada na dyrektorów administracji samorządów lokalnych — wileńskiego i solecznickiego. Ich administratorzy — Daszkiewicz i Kotłowska — podporządkowali się orzeczeniom, toteż polskie tablice zostały usunięte z publicznych budynków.
Na to nie zgodzili się jednak właściciele posesji prywatnych. Co więcej, od czasu prześladowań ze strony władz centralnych na polskich domach na Wileńszczyźnie pojawiło się ich znacznie więcej. Szefowie administracji tłumaczą, że nie mają pełnomocnictw ani też mechanizmów prawnych do zmuszenia prywatnych właścicieli do usunięcia polskich tablic. Nie występują oni w procesie nawet jako strona trzecia, a orzeczenia sądowe dotyczą wyłącznie administracji samorządów.
Dyrektorzy administracji nie palą się do walki z polskością również z powodów moralnych, bo podobnie jak większość mieszkańców Wileńszczyzny oni również są Polakami. Obejmując przed dwoma miesiącami stanowisko dyrektora, Józef Rybak zapewnił, że „na pewno nie będzie walczył z językiem ojczystym” – informuje portal Kurier Wileński."




Ale, pomimo ich ogłupienia w walce z językiem polskim w przestrzeni publicznej, wcale nie zamierzają, w razie napaści Rosji, sami się bronić, nie liczą chyba też poważnie na Zachód, a liczą na....? Oczywiście na Polskę!


"O wystosowanie oficjalnego zapytania do marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza w sprawie jego „spekulacji dotyczących realizacji zobowiązań Polski wobec Litwy jako kraju członkowskiego ” zwróciła się do  Dalii Grybauskaitė, przewodniczącej Sejmu Lorety  i premiera Algirdasa Butkevičiusa grupa litewskich posłów.
 Bogdan  w wywiadzie dla zagranicznych dziennikarzy krytykował lidera Akcji Wyborczej Polaków na Litwie z powodu wpięcia gieorgijewskiej wstążki, kojarzonej ze stronnikami Rosji na Ukrainie, zapewnił o kontynuowaniu przez Polskę „bardzo dużego nacisku na Litwę” oraz oskarżał pierwszego i obecnego przywódców państwa o napięcie w stosunkach dwustronnych. B.  miał także powiedzieć, że „w razie zagrożenia, niech Szwedzi bronią Litwy, my się wcale nie będziemy pchali. Zobaczymy, czy obronią” – napisali w liście litewscy parlamentarzyści.
„Oświadczenie, że Polska nie podejmie się obrony Litwy i zobaczy, czy obronią ją inni sojusznicy, jest absolutnie niezgodne z zobowiązaniami Polski wobec NATO, wśród których najważniejsze przewiduje obronę państw NATO w przypadku zbrojnej agresji. Taka wypowiedź, jeżeli rzeczywiście padła i nie została wypaczona przez media, może być traktowana jako bezpośredni szantaż wobec Litwy, negowanie zobowiązań międzynarodowych, a tym samym ma znaczący wpływ na pogorszenie stosunków dwustronnych” – czytamy we wniosku posłów.
List do przywódców państwa podpisali posłowie na sejm Rima Baškienė, Stasys Brundza, Vida Marija Čigriejienė, Arimantas Dumčius, Povilas Gylys, Petras , Sergejus Jovaiša, Vytautas, Rytas Kupčinskas, Kazimieras Kuzminskas, Algirdas Vaclovas Patackas, Paulius Saudargas, Valentinas Stundys, Valdas Vasiliauskas, Povilas Urbšys."

środa, 6 sierpnia 2014

Tu-154M i Boeing 777 - porównanie

Zestrzelenie malezyjskiego samolotu i katastofa polskiego samolotu przywodzą na myśl Polakom, którzy znają Rosję i ZSRR natychmiast mnóstwo porównań dotyczących samych tych zdarzeń jak i śledztw prowadzonych na trenie Rosji (separatyści już uznali, że tam dzie spadł malezyjski samolot jest Rosja).
Kiedy polskojęzyczne media obsmiewały Antoniego Macierewicza za dmoaganie się zwrotu wraku, te same media, oraz ich własciciele w Holandii czy Niemczech nie śmieją się ze śledczych, ktrórzy chcą dostać się na teren gdzie spadł samolot i badać szczątki. Treaz Zachód widzi, że nie jest to tak jak sobie wyobrażali.
Ale dziwi fakt, że śmiarć prezytenta kraju zrzeszonego w Unii, w NATO, nie wywarła tam, w porównaniu z zestrzeleniem malezyskiego samolotu, właściwie żadnego wrażenia.
Daje nam to kolejny raz przekonanie, że Zachód NA PEWNO, kiedy przyjdzie taka potrzeba o Polskę nie zadba, o ile my tego sami nie zrobimy.

Oto podsumowanie dotychczasowych działań Polski w sprawie badania przyczyn i skutków katastrofy smoleńskiej, oraz w pierwszj czesci błędów związanych z przygotowaniem wizyty Prezydenta w Rosji.

1. Liczne błędy w przygotowaniu i zabezpieczeniu wizyty głowy państwa, udającej się na obchody 70. rocznicy mordu katyńskiego:
— brak polskiego nadzoru nad remontem i modyfikacjami samolotu TU 154M nr boczny 101 przeprowadzonymi w Samarze przez Rosjan,
— rozdzielenie – bądź z inspiracji, bądź co najmniej za zgodą Donalda Tuska – wizyt polskiego premiera i śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Decyzja ta skutkowała obniżeniem poziomu zabezpieczenia wizyty 10 kwietnia 2010 roku ze strony rosyjskiej i była co najmniej przyzwoleniem polskiego premiera na tę okoliczność,
— brak uzyskania formalnej decyzji Rosjan o otwarciu lotniska Siewiernyj – podmiotem odpowiedzialnym za niedopełnienie formalności w tym zakresie jestKPRM, wówczas pod wodzą Tomasza Arabskiego,
— brak kontroli pracowników MSZ nad przestrzeganiem umowy z 14 grudnia 1993, roku na podstawie której organizowany był przelot delegacji śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego,
— całkowity brak zabezpieczenia wizyty polskiego prezydenta przez Biuro Ochrony Rządu – tylko tak można podsumować stwierdzone przez biegłych Prokuratury Okręgowej Warszawa Praga 20 uchybień tej służby przy realizacji jednego zadania ochronnego,
— brak wykonania zabezpieczenia pirotechnicznego lotniska Siewiernyj przez stronę polską,
— brak kontaktu BOR z obecnymi na pokładzie samolotu funkcjonariuszami.BOR nie znał numeru telefonu satelitarnego będącego na wyposażeniu TU-154M.
2. Liczne błędy rządu Donalda Tuska przy wyborze porządku prawnego decydującego o sposobie badania katastrofy i postępowanie polskich urzędników w kwietniu 2010 roku:
— zawarcie przez premiera Donalda Tuska z premierem Federacji Rosyjskiej międzynarodowej umowy regulującej zasady badania katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 roku, w niespotykanej w tego typu ustaleniach formie ustnej – bez jakiegokolwiek śladu w postaci dokumentu,
— niezgodne z polskim prawem i wysoce niekorzystne dla polskiego interesu odstąpienie od stosowania międzynarodowej umowy z Rosją z dnia 14 grudnia 1993 roku,
— niezgodne z polskim prawem powołanie w dniach 15 i 16 kwietnia przez Ministra Obrony Narodowej KBWLLP. W obowiązującym wówczas stanie prawnym brak było przesłanek do powołania KBWLLP do badania katastrofy smoleńskiej,
— rezygnacja z pomocy struktur NATO w badaniu przyczyn katastrofy. Lot TU-154M był wojskowym lotem samolotu polskich sił zbrojnych, należących do struktur paktu północnoatlantyckiego. W katastrofie zginął zwierzchnik polskich sił zbrojnych, oficerowie wojska polskiego i NATO. Katastrofa miała miejsce na terenie państwa nienależącego do paktu, państwa tworzącego własne wojskowe pakty antagonistyczne wobec NATO,
— odsunięcie państw Unii Europejskiej od pomocy w badaniu przyczyn katastrofy za przyzwoleniem polskiej delegacji rządowej podczas spotkania z Władimirem Putinem w Moskwie,
— ogłoszona rodzinom ofiar katastrofy w Moskwie decyzja o zakazie otwierania trumien w Polsce,
— narażenie rodzin ofiar katastrofy na traumę identyfikacji ciał bliskich w miejsce przeprowadzenia, badań genetycznych,
3. Liczne błędy w prowadzeniu polskich postępowań zmierzających do ustalenia przyczyn katastrofy smoleńskiej:
— brak nieskrępowanego dostępu do najważniejszych dowodów rzeczowych (wraku Tu-154M i rejestratorów lotu, oblotu lotniska). Mimo to zamknięto pracę komisji Millera i ogłoszono możliwość zamknięcia śledztwa przez prokuraturę,
— nieprzeprowadzenie przez PKBWLLP rekonstrukcji wraku, wydanie raportu bez zbadania co najmniej jednej czwartej szczątków samolotu,
— brak udziału obecnych w Rosji polskich prokuratorów w oględzinach miejsca katastrofy w kwietniu 2010 roku,
— brak udziału polskich prokuratorów i medyków sądowych w oględzinach i sekcjach zwłok ofiar katastrofy w Rosji w kwietniu 2010 roku,
— brak decyzji o przeprowadzeniu w Polsce oględzin, sekcji, identyfikacji zwłok oraz pobraniu prób do badań niezbędnych w śledztwie po sprowadzeniu ciał ofiar katastrofy. Powierzenie, przy braku jakichkolwiek dowodów wykluczających sprawstwo Rosji, jej funkcjonariuszom i obywatelom najistotniejszych dowodów w sprawie dotyczącej śmierci Prezydenta, elity politycznej i generalicji do przeprowadzenia państwu obcemu w ramach międzynarodowej pomocy prawnej.,
— błędy w zakresie komunikacji delegacji polskich prokuratorów do Rosji z prokuratorami prowadzącymi śledztwo w Polsce - ci ostatni w kwietniu 2010 roku nie wiedzieli nawet o tym, że delegowani do Moskwy koledzy nie wykonywali oględzin i nie uczestniczyli w wykonywanych tam sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej.
Przytoczone wyżej wybrane fakty wynikające z obchodzenia lub niewłaściwego stosowania prawa zostały w większości ocenione i zaklasyfikowane przez polskie prokuratury i sądy jako niezasługujące na żadną sankcję błędy. Skandaliczna sytuacja prawna badania przyczyn katastrofy smoleńskiej wynikająca ze „strategicznych decyzji” urzędników stawia Polskę w grupie państw gwałcących demokrację i jej wartości, lekceważących własnych obywateli.
Po ponad 4 latachnie tylko nikt nie odpowiedział za żaden z przytoczonych wyżej ,,błędów”, ale wielu urzędników odpowiedzialnych za owe ,,błędy” otrzymało awanse, intratne stanowiska i nagrody. Surową karę i winę za upominanie się o prawdę i dowody bezpośrednie poniosły i ponoszą nadal jedynie rodziny ofiar katastrofy. W XXI wieku w dobie testów DNA, zażądano, aby dotknięci głęboką traumą bliscy ofiar dokonywali rozpoznania zmasakrowanych zwłok. W Holandii po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga otoczone opieką rodziny czekają, aż prokuratorzy i biegli – w liczbie kilkuset – ustalą tożsamość ofiar. Nikt tam nie wpadł na pomysł psychicznego maltretowania wdów, osieroconych dzieci i krewnych zamordowanych. Mogą być spokojni, że nikt ich w przyszłości nie obwini o pomyłkę przy identyfikacji zwłok.

"Zestawienie działań przedstawicieli Federacji Rosyjskiej podejmowanych po katastrofie samolotu Tu-154M oraz malezyjskiego boeinga było jednym z tematów wczorajszego posiedzenia Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku.
W ocenie zespołu, podobieństw było wiele. Począwszy od faktu kierowania losami lotów przez Moskwę. Tak jak w 2010 r., gdy decydowała tzw. logika, tak przy zestrzeleniu malezyjskiego samolotu decyzja zapadła wyżej. Po katastrofach obu samolotów zachowanie Moskwy było zbieżne. To zaprzeczanie faktom, dezinformacja i próba zrzucenia odpowiedzialności za tragedię na innych. W 2010 r. byli to polscy piloci, obecnie Ukraina, która miałaby odpowiadać za katastrofę tylko dlatego, że wydarzyła się nad jej terytorium. Znamiennym było też, że po obu katastrofach dochodziło do kradzieży rzeczy należących do ofiar, niszczono dowody rzeczowe, a ciała profanowano. Rosja w obu przypadkach chciała też, by sprawą zajął się Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK). Udało się to cztery lata temu.
Sprawę boeinga umiędzynarodowiono, choć nie obyło się bez kampanii przeciwko takiemu rozwiązaniu. Pojawiły się też trudności w dostępie ekspertów OBWE do miejsca wypadku, które nie zostało odpowiednio zabezpieczone, a rzeczy ofiar przetrzymywane są przez separatystów. Co więcej, czarne skrzynki boeinga chciano – jak cztery lata temu – przekazać do Moskwy, jednak udało się je wysłać do Wielkiej Brytanii. W ocenie zespołu, można dopatrywać się też podobieństw na miejscach katastrof, choć w Smoleńsku maszyna spadła ze stosunkowo niewielkiej wysokości, a malezyjski liniowiec został zestrzelony na wysokości ok. 10 kilometrów.
W posiedzeniu zespołu wziął udział Redbad Klynstra, polski aktor pochodzenia holenderskiego, który wskazywał, że władze jego kraju, wypełniając wolę swojego pracodawcy – narodu, dążą do wyjaśnienia okoliczności katastrofy i ukarania winnych. Tu pierwszym działaniem jest uzyskanie dostępu do miejsca katastrofy i zabezpieczenie dowodów. Jak zaznaczył, Holandia nie działa z zamiarem prowadzenia konfrontacji, ale w sytuacji, gdy postępowanie jest utrudniane, władze uczynią wszystko, co trzeba, by zrealizować swój plan. Jak wskazał, Holendrzy wszelkie przejawy braku chęci współpracy odczytują jasno, jako próbę ukrycia własnej odpowiedzialności. – Zobaczyliśmy w tym wykładzie, jak władza w Holandii traktuje swoich obywateli. Przede wszystkim wsłuchuje się w ich głos i realizuje słuszne postulaty tych, którzy, jak Pan określił, są pracodawcami premiera i rządu – zauważył Stanisław Piotrowicz, poseł PiS. Jak wskazał, holenderski przykład pokazuje jednak, jak daleko nam do standardów państw demokratycznych.

W sprawie sposobu badania katastrofy samolotu Tu-154M głos zabrali też parlamentarzyści PiS, którzy złożyli w Senacie oświadczenie dotyczące podstaw działania tzw. komisji Jerzego Millera. Senatorowie chcą, by na pojawiające się wątpliwości odpowiedział Maciej Lasek, szef rządowego zespołu do spraw wyjaśniania opinii publicznej treści informacji i materiałów dotyczących przyczyn i okoliczności katastrofy pod Smoleńskiem. Parlamentarzyści chcą wiedzieć, jaka była podstawa prawna badania katastrofy smoleńskiej przez komisję Millera, skoro badanie to zostało przekazane komisji rosyjskiej, i jak możliwe było zastosowanie „cywilnej” konwencji chicagowskiej do badania katastrofy samolotu wojskowego.

Pytają też, czy w sytuacji przyjęcia zasad badania opisanych w załączniku 13 do konwencji – wyznaczeni zostali obserwatorzy, którzy byliby obecni przy dochodzeniu, oraz jakie dowody pozostały nietknięte do czasu zbadania przez pełnomocnego przedstawiciela Polski, co gwarantuje przyjęte rozwiązanie. Czy Polska zwróciła się, jeśli nie, to dlaczego, a jeśli tak, to kiedy, przez kogo i w jakiej formie o przekazanie badania katastrofy smoleńskiej w całości lub w części Polsce lub innej organizacji badającej wypadki na zasadzie wzajemnego porozumienia i zgody, w trybie pkt 5.1 załącznika 13? – pytają senatorowie.
Parlamentarzyści wskazują też, że Polska miała prawo, by zwrócić się do władz USA o przekazanie będących w posiadaniu tego państwa istotnych informacji o katastrofie smoleńskiej. „Każde Państwo, na wniosek Państwa prowadzącego badanie wypadku lub incydentu, dostarcza temu Państwu wszystkie istotne informacje będące w jego posiadaniu” – zaznaczyli senatorowie, powołując się na treść załącznika."

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Poeci na pierwszej linii walki

Polska to kraj, ktróry strzela do wroga z diamentów, ale nie to, że ma ich zbyt dużo, a tylko dlatego, że diamenty te same tego pragną, bowiem pragną ofiary, ale wyłącznie ofiary własnego zycia, którą uważaja za stosowne położyć na ołtarzu miłości do ojczyzny.
To jest coś niepojetego dla innych nacji, moze nie dla wszystkich ale dla wielu. Jest księciem poetów, zatem powinien byc chroniony, zwłaszcza przez własną próżność, świadomość swojej wartości, świadomość, że w inny sposób przysłuży się krajowi, a nie dzwigając karabin i stając na linii strzału. Coś niepojętego zwłaszcza dla lódów Wschodu, Afryki: jaki sens jest być królem i spać jak zwykły żołnierz, niedojadać, niedosypiać, a potem w pierwszej linii walczyć, i bić się, i ginąć? Jak Władysław Warneńczyk, tak i Krzysztof Kamil Baczyński położył życie, zamiast je chronić, aby potem służyć słowem.

Krzysztof Kamil Baczyński (ps.  Krzyś; urodzony 22 stycznia 1921 Warszawie, zginął w Powstaniu 4 sierpnia 1944 tamże) – polski poeta czasu wojny, podchorąży, żołnierz Armii Krajowejpodharcmistrz Szarych Szeregów, jeden z przedstawicieli pokolenia Kolumbów, w czasie okupacji związany z pismem „Płomienie” oraz miesięcznikiem „Droga”. Poniósł śmierć 70 lat temu w czasie Powstania Warszawskiego jako żołnierz batalionu „Parasol” Armii Krajowej... Czy to kula była synku, czy to serce pękło?


Tadeusz Stefan Gajcy, ps. "Karol Topornicki", "Roman Oścień", "Topór" (urodzony 8 lutego 1922 roku w Warszawie, zginął w Powstaniu Warszawskim 16 sierpnia 1944 ), żołnierz Armii Krajowej.
Tadeusz Gajcy, rep. Danuta Łomaczewska/East News n/z Tadeusz Gajcy, pseud. Karol Topornicki, Roman Oscien


Józef Andrzej Szczepański, pseud. „Ziutek” (urodzony  30 listopada 1922, zmarł w wyniku odniesionych ran 10 września 1944 w Warszawie) – polski poeta, powstaniec warszawski, żołnierz batalionu Parasol Armii Krajowej.


Leon Zdzisław Stroiński (ps. Marek Chmura, urodzony 29 listopada 1921 w Warszawie, zginął - wraz z Tadeuszem Gajcym - 16 sierpnia 1944) – polski poetapokolenia Kolumbów, żołnierz Armii Krajowej.


Poets on the frontline
Krzysztof Kamil Baczynski (alias John Bugaj,  Krzysiek, who was born January 22, 1921 in Warsaw, died in the Uprising August 4, 1944 ibid) - Polish poet of the war, Cadet, Army soldier , podharcmistrz Grey Ranks, one of the representatives of the generation of Columbus, during the occupation associated with the letter "Flames" and the monthly "Road". Died 70 years ago during the Warsaw Uprising as a soldier "Parasol" battalion Polish Army (AK). 

Tadeusz Stefan Gajcy, alias "Charles Topornicki", "Roman sting", "Axe" (born February 8, 1922 in Warsaw, died in the Uprising August 16, 1944 wWarszawie), a soldier of the Polish Army. 

Joseph Andrew Szczepanski, alias "Ziutek" (born November 30, 1922, died of wounds September 10, 1944 in Warsaw) - Polish poet and Warsaw insurgent soldier of Batalion Parasol(battalion umbrella)
 Polish Army (AK). 



Leon Zdzislaw Stroiński (alias Marek Chmura (Cloud), born November 29, 1921 in Warsaw, died - along with Tadeusz Gajcym - August 16, 1944) - Polish poetapokolenia Columbu, a soldier of the Polish Army.