poniedziałek, 24 marca 2014

Stanisław Żółkiewski i jego wiktoria kłuszyńska

Wielki polski wódz, hetman Stanisław Żółkiewski, to postać znana Polakom, ale nie na tyle na ile powinna, bowiem zasługi dla Rzeczpospolitej hetmana są nie do przecenienia. 
Teraz, kiedy Rosja sposobie się do rewizji granic, rewizji nie polegjącej na jakichś drobnych korektach lub handlu ziemią, ale rewizji na jej korzyść, gdzie Gruzja juz została nadwyrężona (terytorilnie, politycznie gospodarczo i moralnie), Ukraina pożegnała się z Krymem a kraje takie jak Estonia, Łotwa i Litwa nie moga byc pewne swojej niezależności to również i Polska musi zbudzić się z letargu, bowiem potrzebni sa tacy wodzowie jak Stanisałw Żółkiewski, ale ich nie ma, bowiem oni nie rodzą się na kamieniu, ale ich zradza stan szlachecki. Wśród szlachty bowiem jedynie wykształciło się coś takiego jak odpowiedzialnośc za kraj, wówzas nie tyle za państwo, co za królestwo, lub Rzeczpospolitą. Ani w stanie chłoposkim, ani wśród mieszczaństwa (które w znacznej części nie było etnicznie polskie czy ruskie - na wschodnich rubieżach, ale niemieckie lub żydowskie)ani nawet wśród arystokracji takiej odpowiedzialności nie było. Wszystkie te stany zajęte były przede wszystkim sobą, majątkami (chłopi maleńkimi, artystokracja ogromnymi), zaś szlachta, wcześniej zwana możnymi, potem rycerstwem, często taka odpowiedzialnośc brała na siebie, czy to opodatkowując się dobrowolnie na wojsko, czy idąc na wojnę.

http://www.ruinyizamki.pl/poczet-sobiepanow/zolkiewski.htm

2014-03-18 
Polska po Alaskę
Stanisław Żółkiewski
Nie znajdziemy chyba w historii Polski – włączając w to również okres najnowszy – daty znanej powszechniej niż rok 1410. W umysłach wielu Polaków dawne dzieje ich ojczyzny Grunwaldem stoją. Dlatego też można żywić uzasadnioną obawę, iż odniesionej dwa wieki później pod Kłuszynem, gdzie 4 lipca 1610 hetman Stanisław Żółkiewski rozbił w perzynę siedemkroć liczniejszą armię moskiewską, po czym witany na klęczkach przez Rosjan, aresztował cara i pod strażą odesłał do Warszawy, moskiewski Kreml zaś obsadził polską załogą.

Państwo polskie, jako najdalej na wschód wysunięta rubież cywilizacji łacińskiej, od samego zarania swego politycznego bytu pozostawało w stanie ożywionego kontaktu ze światem postgreckim. Nie raz zdarzało się polskim władcom żenić z ruskimi księżniczkami lub wydawać swe córki za synów tamtejszych władyków; nie raz strąceni z tronu władcy Rusi szukali na polskim dworze schronienia, protekcji i wsparcia. Królowie polscy aktywnie interweniowali w wewnętrzne sprawy Rusi, czy to sadzając na tamtejszym tronie powolnych sobie pretendentów, czy inkorporując całe połacie ziem rozciągających się na wschód od Sanu, Bugu i Zbrucza.

Przechył ku wschodowi
Mimo to jednak przez cały okres panowania dynastii Piastów było Królestwo Polskie państwem mocno wrośniętym w cywilizacyjno-kulturową tkankę Zachodu i przede wszystkim na Zachód zorientowanym – mającym zachodnie interesy, zachodnie sojusze i zobowiązania, zachodnie krzywdy do pomszczenia i terytoria do odzyskania. Sytuacja zmieniła się po roku 1385, kiedy zawarto w Krewie unię personalną ze wschodnim sąsiadem – Wielkim Księstwem Litewskim (choć w tamtej chwili nikt jeszcze nie był w stanie ogarnąć umysłem ogromu przemiany cywilizacyjnej, jakiej w ciągu dwóch następnych stuleci ulegnie państwo polskie). Panowanie dynastii jagiellońskiej przyniosło wciągnięcie zachodniego do szpiku kości Królestwa Polskiego w orbitę na wskroś wschodnich interesów Litwy.

Wystarczy rzut oka na mapę Europy wschodniej XV wieku, by się zorientować, iż Wielkie Księstwo Litewskie było swoistym imperium, w którym etniczna Litwa zajmowała znikomy procent terytorium, gros zaś jego obszaru stanowiły sukcesywnie przez władców Wilna wydzierane spod panowania Tatarów ziemie ruskie. Stąd też, kiedy w drugiej połowie XV stulecia na arenę międzynarodową przebojem wdarło się niezwykle agresywne Księstwo Moskiewskie, które – zrzuciwszy wskutek osłabienia politycznego Złotej Ordy zwierzchnictwo tatarskie i prawem kaduka ogłosiwszy się spadkobiercą imperium bizantyjskiego, „trzecim Rzymem”, jedynym protektorem świata prawosławnego – rozpoczęło wdrażanie ambitnego planu zjednoczenia pod swym panowaniem wszystkich ziem ruskich, natychmiast stało się jasne, że głównym celem jego ekspansywnej polityki stanie się Litwa.

Drapieżny sąsiad
Konfrontacja moskiewsko-litewska już w trakcie trzech pierwszych wojen, toczonych w latach 1492-1508, wykazała ewidentną słabość Litwy, niezdolnej do samodzielnej obrony własnego stanu posiadania. Jeszcze w roku 1514 Wielkie Księstwo Litewskie utraciło Smoleńsk, którego – pomimo niemal równoczesnego rozgromienia sił moskiewskich pod Orszą – nie zdołano odzyskać. Bez polskiej pomocy moskiewski szturm na zachód posunąłby się z pewnością jeszcze dalej.

Kilkadziesiąt tysięcy stałego, bitnego wojska, użyte we właściwej chwili, byłoby pewnie ocaliło Smoleńsk (…) tymczasem znaczna część Korony, zwłaszcza szlachta krakowska, okazywała się na królewskie wołania głuchą – pisze Władysław Konopczyński. Nie były w stanie zaniepokoić jej nawet knowania Wasyla III Srogiego z niemieckim cesarzem Maksymilianem. Otrzeźwiała nieco nasza opinia publiczna dopiero, gdy w roku 1563 Iwan IV Groźny (ogłosiwszy się kilkanaście lat wcześniej carem i bezprawnie przywłaszczywszy sobie należny dotychczas wielkim książętom litewskim tytuł Pana Wszystkiej Rusi) krwawo zdobył Połock, a w 1577 najechał Inflanty, które nigdy do Rusi nie należały.

Władający Rzecząpospolitą Stefan Batory w zorganizowanej natychmiast kontrofensywie zdobył Połock i Wielkie Łuki, po czym rozpoczął oblężenie Pskowa. Wyraźnie dostrzegał cywilizacyjny aspekt zmagań z moskiewską ekspansją; wiedział, że nie wolno zatrzymać się w pół drogi. Bóg mi świadkiem, że gdybyście mi nie odmówili środków na konieczną potrzebę Rzeczypospolitej, to pomyślałbym o podboju nie tylko Moskwy, ale całej Północy – wołał w roku 1581 do izby poselskiej. Jednak pod koniec roku 1586 król Stefan niespodziewanie zmarł. Na podstawie jego dotychczasowych poczynań z dużą dozą pewności można domniemywać, iż lepiej od swego następcy wykorzystałby rozpoczynające się właśnie w Moskwie lata wielkiej smuty.

Moskwa tonie
Wszechogarniający kryzys, którego początków z powodzeniem można upatrywać w triumfalnym na pozór panowaniu Iwana Groźnego, na dobre zaczął się w roku 1598, wraz z bezpotomną śmiercią jego następcy. Moskwa stanęła w obliczu sytuacji do tej pory zupełnie nieznanej – braku sukcesora, a zatem końca dynastii. Kryzys ów omal nie doprowadził do diametralnej zmiany oblicza państwa moskiewskiego, a może nawet jego zniknięcia z mapy.

W Rzeczypospolitej zrodził się wówczas plan personalnej unii z Moskwą, poszło nawet w tym celu poselstwo do pełniącego obowiązki cara Borysa Godunowa, sprawa jednak nie wykroczyła poza sferę rojeń. Tymczasem pod koniec roku 1602 na rubieżach polskiej Rusi, na dwór księcia Adama Wiśniowieckiego trafił młodzieniec podający się za dawno zmarłego w tajemniczych okolicznościach Dymitra, najmłodszego syna Iwana Groźnego. Kim był naprawdę – do dziś nie wiadomo. Przeciwna wersja biografii widzi w nim zbiegłego z Moskwy eksmnicha, Griszkę Otriepiewa. Bez względu jednak na prawdziwe personalia, historia zapisała go w swych annałach pod imieniem Samozwańca.

Trudno było o lepszy prezent od Opatrzności dla Rzeczypospolitej. Ba, gdyby Samozwaniec sam się nie pojawił, należało wręcz takiego stworzyć i umiejętnie pokierowawszy marionetką decydująco wpłynąć na dalszy bieg dziejów Moskwy. Król Zygmunt III Waza nawet się ku temu skłaniał, jednak senat i sejm postawiły zdecydowane veto. Samozwańca wsparły więc jedynie prywatne wojska magnatów kresowych, rozpoczynając w październiku 1604 roku zdumiewający blitzkrieg w rozdzieranym wewnętrzną walką o władzę i chłopskimi buntami państwie moskiewskim. Nagła śmierć Borysa Godunowa pozwoliła Dymitrowi 31 lipca 1605 roku przywdziać czapkę Monomacha.

Nowy władca Kremla przebywając w Polsce ponad dwa lata, wiele zrozumiał, poznał inny kraj, jego demokrację szlachecką, kulturę, cywilizację i wolność, jakiej nie znało bodaj żadne państwo na świecie – zauważa znawca dziejów Rosji, Andrzej Andrusiewicz. Pragnął zaszczepić na moskiewskim gruncie przynajmniej niektóre elementy cywilizacji Zachodu. Spotkało się to jednak z ostrym sprzeciwem tamtejszego społeczeństwa, w którego umysłach prawosławie wzniosło – jak trafnie nazywa rzecz po imieniu wspomniany przed chwilą historyk – prawdziwy chiński mur wrogości do wszystkiego, co obce. Ślub Dymitra z katoliczką dostarczył pretekstu do zbrojnego wystąpienia bojarstwa na równi z motłochem, w wyniku którego doszło do masakry przebywających w Moskwie Polaków (zginęło wówczas około pięciuset obywateli Rzeczypospolitej) i zamordowania samozwańczego cara (po czym ciało jego spalono, a prochy wystrzelono z armaty). Na tronie moskiewskim zasiadł główny inspirator „krwawej jutrzni” – kniaź Wasyl ­Szujski.

Rzeczpospolita się budzi
Rzeź Polaków wywołała w Rzeczypospolitej oburzenie równie umiarkowane, jak zainteresowanie nowym stanem rzeczy za wschodnią granicą. Tam zaś pojawił się kolejny Samozwaniec – po raz drugi już w swym krótkim życiu cudownie jakoby ocalony Dymitr. Niestety, oficjalne czynniki Rzeczypospolitej okazję zignorowały, nieporównanie zaś łatwiejszego do manipulacji pretendenta znowu poparły wyłącznie osoby prywatne: kilku magnatów, nie dość jeszcze „wyszumiani” uczestnicy niedawnego rokoszu Zebrzydowskiego oraz zbuntowani niepłatni żołnierze. Polskim stronnikom zarówno tego, jak i poprzedniego Samozwańca brakowało politycznej wizji i jakiegokolwiek spójnego planu działania – kierowały nimi pobudki egoistyczne i niezbyt czyste moralnie. Tysiące naszych kondotierów ruszyły więc zdobywać miasta, łupić majątki, nakładać kontrybucje, bezlitośnie przy tym tępiąc wszelki opór. Cierpiące dwóch carów, wojnę domową, powstanie chłopskie, totalne rozprzężenie, społeczny chaos, nędzę i głód państwo moskiewskie przedstawiało sobą niewiele ponad łatwą do przejęcia masę ­upadłościową.

Trzeba jednak było dopiero porozumienia zawartego w marcu 1609 roku przez Wasyla Szujskiego z (równie notabene samozwańczym) królem Szwecji, Karolem IX Sudermańskim, który niedawno skradł tron sztokholmski naszemu Zygmuntowi III, by ten zdecydował się wkroczyć do akcji. Rzeczpospolita obudziła się – choć chyba nie w pełni dostrzegła niepowtarzalną szansę ostatecznego rozwiązania kwestii moskiewskiej.
Było w naszych przodkach coś szlachetnie naiwnego, co uniemożliwiło im – choć mieli państwo najkorzystniej w Europie usytuowane geopolitycznie – stworzenie prawdziwego imperium. Oto w sierpniu 1609 roku zamiast ruszyć ku Moskwie – jak proponował jeden z najtęższych umysłów owego czasu, hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski – wojsko polskie, zgodnie w wizją znacznej części naszej klasy politycznej, najpełniej wyrażoną słowami kanclerza wielkiego litewskiego Lwa Sapiehy, by trzymać się rzeczy naszych, do których mamy prawo, obległo Smoleńsk, najpotężniejszą twierdzę wschodniej Europy, której trzydzieści osiem baszt najeżonych dwustu pięćdziesięcioma działami mogło długo i skutecznie angażować ogromne siły przeciwnika. Szujski zaś wkrótce skierował na odsiecz Smoleńskowi potężną, bez mała pięćdziesięciotysięczną armię, której trzon stanowił składający się w całości z najemników z Zachodu szwedzki korpus posiłkowy.

Zwycięstwo wspaniałe – wspaniale zmarnowane
Na spotkanie owej armady ruszył w siedem tysięcy szabel (a ściślej, niemal wyłącznie husarskich koncerzy) i dwie setki piechurów hetman Stanisław Żółkiewski, by przed świtem 4 lipca 1610 roku zagrodzić Moskwie drogę nieopodal miejscowości Kłuszyn. Świetne zwycięstwo, jakie przypadło mu w udziale po pięciogodzinnym boju, stanowiło wynik nie jakiegoś szczęśliwego trafu, jakiejś szaleńczej szarży prosto spod pióra Sienkiewicza (w istocie husaria szarżowała – i to w skrajnie niesprzyjających warunkach terenowych, przez płoty i zasieki – osiem razy: kopie dawno poszły w drzazgi, wyszczerbiły się koncerze – a oto sygnał do odwrotu, potem tylko łyk wody, przetarcie mokrej od potu i od prochu czarnej twarzy, i znowu do boju, po czym sygnał do odwrotu, a za chwilę znowu to samo…), tylko wysokiej klasy profesjonalizmu polskiego żołnierza i znakomitego dowodzenia, z zastosowaniem manewrowania pozwalającego rozbić poszczególne części wojsk nieprzyjaciela, zanim połączą się one w morderczą pięść, jak również rozważnej ekonomii sił, dzięki której mimo szczupłości własnych oddziałów polski wódz naczelny był w stanie zachować strategiczny odwód.

Pojęcie odwodu ogólnego, zaczerpnięte z kampanii Cezara (bitwa pod Farsalos), z pełną jasnością występuje u nas po raz pierwszy pod Kłuszynem – zauważa z podziwem wybitny znawca wojskowości Marian Kukiel – nie na darmo Stanisław Żółkiewski był w pełnym tego słowa znaczeniu intelektualistą: gruntownie wykształconym, znającym obce języki, oczytanym w starożytnych i współczesnych mistrzach i osobiście z powodzeniem parającym się piórem chrześcijańskim humanistą. Jako gorliwy katolik, przenikliwy a zatroskany o los ojczyzny statysta i niezachwiany w boju żołnierz uosabiał wzór cnót obywatelskich.

Z kłuszyńskiego pobojowiska Żółkiewski skierował się wprost ku Moskwie, gdzie na wieść o jego triumfalnym pochodzie bojarstwo obaliło Szujskiego, by wydawszy go w pętach hetmanowi i otworzywszy bramy stolicy, bijąc czołem oferować tron carski polskiemu królewiczowi Władysławowi. Jednakowoż nie bezwarunkowo – Władysław przejdzie na prawosławie, integralność terytorialna państwa moskiewskiego zostanie nienaruszona, a dominująca pozycja wiary greckiej zachowana, przy wykluczeniu wszelkich form istnienia katolicyzmu w państwie. Polakom nie będzie wolno obejmować żadnych urzędów, a polskiemu carowi wchodzić w jakikolwiek kontakt z Rzymem. Warunki jak na pokonanych niezwykle harde, by nie rzec zaporowe.

Zygmunt III Waza nie zgodził się na nie, proponując własną kandydaturę do moskiewskiego tronu, o czym z kolei Moskwicini nie chcieli nawet słyszeć. Gdy więc polskie oddziały zajęły Kreml, król odwołał Żółkiewskiego z Moskwy i kontynuował oblężenie Smoleńska, który ostatecznie padł w czerwcu 1611 roku. Zygmunt III triumfalnie powrócił do kraju. O dalszych krokach wobec rzuconej na kolana Moskwy, całkowicie w tej chwili zdanej na łaskę bądź niełaskę Rzeczypospolitej, miał zadecydować sejm. Król nie uzyskał na forum parlamentu stosownego poparcia dla swej polityki wschodniej, tymczasem w państwie moskiewskim rósł w siłę – rozpalany fanatycznym prawosławiem – wściekły antypolonizm. Już pod koniec roku 1610 zaczęło się gromadzić pospolite ruszenie, w marcu 1611 roku w Moskwie wybuchło z trudem stłumione powstanie przeciwko polskiej okupacji. Pozostawiony własnemu losowi, otoczony kipiącą nienawiścią szczupły polski garnizon przeżywał ogromne trudności bytowe. Zimno, głód i choroby dziesiątkowały jego szeregi. Zanotowano liczne przypadki kanibalizmu. Mimo to z powodzeniem odparto wiele szturmów. Niestety, zorganizowana z trudem przez Zygmunta III odsiecz nie zdążyła dotrzeć na czas – wobec braku amunicji 7 listopada 1612 roku polska załoga Kremla skapitulowała. W styczniu 1613 roku sobór ziemski wybrał carem Michała Romanowa, podobno dlatego, że nie grzeszył żadnymi przymiotami. Do zapoczątkowania dynastii nadał się jednak znakomicie. Dalszy ciąg znamy…

Czy mogło być inaczej?
Większy to błazen, co mając niedźwiedzia w skrzyni na swoją szkodę go wypuszcza – czy słowa Stańczyka skierowane bez mała wiek wcześniej do Zygmunta Starego można odnieść również do Zygmunta III Wazy? Cara nie wypuścił (Wasyl Szujski dokonał żywota w mazowieckim Gostyninie) i wcale – choć na pozór tak by się mogło wydawać – nie ponosił całej winy za to, że Rzeczpospolita zbłaźniła się najtragiczniej w całej swojej historii.

Czyż można się dziwić, że nie chciał oddawać piętnastoletniego chłopaka w ręce nieobliczalnej barbarii, nie wspominając nawet o tym, że nie wyobrażał sobie uzyskiwania politycznych korzyści za cenę apostazji syna?
Faktem jednak pozostaje, że Rzeczpospolita Obojga Narodów zmarnowała podaną sobie na tacy niepowtarzalną szansę skutecznego spacyfikowania uprzykrzonego sąsiada, zabezpieczenia nieustannie zagrożonej granicy i wkroczenia na drogę niewyobrażalnej ekspansji terytorialnej i kulturowej.
Winą za to obarczyć należy całą naszą klasę polityczną, nie dostrzegającą skali problemu, nie potrafiącą wyciągać wniosków z niedawnej zupełnie historii, otumanioną demokracją i tolerancją oraz wbitą w pychę poziomem własnej kultury polityczno-obyczajowej i militarnej sprawności. Powtarzający się w polskiej historiografii motyw niemożliwości opanowania czy choćby zhołdowania Moskwy należy między bajki włożyć, jako najwyraźniej postrzegany ex post, z perspektywy mocarstwowej pozycji nowoczesnej Rosji i bez porównania słabszej od niej Polski, naznaczonej do tego niemal dwuwiekowym piętnem rosyjskiej niewoli. Tymczasem u schyłku XVI wieku Moskwa, choć już wówczas potężna terytorialnie, była gigantem na glinianych nogach – na terenach syberyjskich władza białego człowieka okazywała się nierzadko jedynie nominalna, na ogromnych połaciach gęstość zaludnienia spadała niemal do zera. Na początku wieku XVII zaś było carstwo moskiewskie niczym więcej jak masą upadłościową – należało jedynie poddać ją pod mądry zarząd komisaryczny.

Zamiast więc o niemożliwości wchłonięcia Moskwy, mówmy o niedostatecznym wysiłku włożonym w realizację tego zamysłu. Klasa polityczna Rzeczypospolitej popełniła ciężki grzech zaniedbania (nie tylko zresztą na tym polu). Dlaczego bowiem sześciomilionowa Rzeczpospolita nie była w stanie posiadać stałej sześćdziesięciotysięcznej armii? Z taką siłą, przy mistrzowsko wszak opanowanej sztuce wojennej, zdolna byłaby podbić nie tylko Moskwę, ale i Persję. Dlaczego Polaków nie interesowała eksploracja bezkresnych przestrzeni Wschodu? Dlaczego wzdragali się przed eksportem własnej kultury, którą tak się przecież chlubili?
Odpowiedź leży w polityczno-ekonomicznym kształcie Rzeczypospolitej. Rozbuchana demokracja pętała ręce władzy wykonawczej. Zwycięstwa takie jak pod Kłuszynem i Kircholmem wyrobiły w Polakach przekonanie, że garstka naszego wojska wystarczy, by rozpędzić na cztery wiatry każdą obcą armię. Mało kogo kusiły korzyści ekonomiczne, gdyż Rzeczpospolita, jako największy w Europie producent żywności, nieporównanie bardziej zainteresowana była eksportem niż importem dóbr. Nawet względy ewangelizacyjne nie odgrywały już tej samej roli co jeszcze wiek wcześniej – szlachta protestancka czyniła, co w jej mocy, by utrudnić katolickiemu królowi każdy ewentualny sukces na tym polu.Nie znająca podobnych problemów i dylematów Rosja bez najmniejszego trudu rozpocznie dokładnie wiek później stopniową ingerencję w sprawy Rzeczypospolitej – stojącej we wszystkich aspektach o niebo lepiej niż Moskwa okresu wielkiej smuty – by zakończyć ów proces inkorporacją ponad sześćdziesięciu procent powierzchni największego państwa Zachodu. Natura bowiem – również polityczna – nie znosi próżni. Jeśli my nie zbudujemy imperium, uczynią to nasi sąsiedzi. Nam będzie głupio zaprowadzać u nich swobody, oni bez wahania każą nam padać przed sobą na twarz. Co kraj to obyczaj. Chodzi tylko o to, aby lepszy obyczaj wypierał gorszy.

W tym miejscu aż się prosi zacytować, Lwa Gumilowa: Wówczas Koźma Minin [dowódca antypolskiego pospolitego ruszenia – JW] który świetnie znał swych ziomków, rzucił słynne hasło: „Zastawimy nasze żony i dzieci, ale ocalimy ziemię ruską!” I znów nikt się nie sprzeciwiał. Wobec tego Minin wraz z doborowymi ludźmi pojmał siłą i wystawił na sprzedaż żony i dzieci wszystkich zamożnych mieszczan. Ojcom rodzin nie pozostało nic innego, jak iść do ogrodów, wykopać skarbonki z pieniędzmi i biec wykupywać własne rodziny. Tak uratowano Matkę-Rosję”.

Myli się rosyjski historyk. Państwo moskiewskie ocaliła nie determinacja jego mieszkańców, lecz krótkowzroczność i bezczynność polsko-litewskiej klasy politycznej. Historia świata nie zna chyba drugiego przypadku zajęcia stolicy wroga i najzwyklejszego poniechania dalszych działań. Nie należało się wahać, lecz doprowadzić dzieło tak świetnie rozpoczęte pod Kłuszynem do końca. Gdyby Zygmunt III uparł się i objął tron moskiewski siłą, łatwiej zniesionoby jego panowanie, choćby najsroższe niż brak cara – przekonuje Feliks Koneczny, trafnie zauważając, że o ile w Polsce mogło bywać bezkrólewie, bezcarewie było absurdem. Potwierdza to Aleksy Tołstoj stwierdzając: my bez cara jesteśmy bezbronni jak raki wyrzucone na mieliznę.
Car Zygmunt byłby monarchą dziedzicznym – o ileż wzmocniłoby to jego pozycję w Rzeczypospolitej (tylko że tego akurat – na wszelkie sposoby demonizowanego absolutum dominium – polsko-litewska szlachta jak ognia się obawiała). O ile też łatwiej byłoby mu wówczas domagać się zwrotu tronu szwedzkiego, co wszak do końca życia stanowiło idée fixe naszego Wazy.

Czy Polska zmarnowała, a może wręcz zdradziła, swą misję cywilizacyjną, zakomunikowaną świętej królowej Jadwidze słowami: Czyń, co widzisz? Litwa wszak była tylko pierwszym krokiem, zadaniem łatwym – na zachętę. Moskwa okazała się sprawdzianem umiejętności i doświadczenia przed podjęciem dzieła godnego prawdziwego Imperium Christi – przywrócenia do jedności z Rzymem oderwanej przez schizmę Rusi, triumfu Krzyża nad półksiężycem i zaniesieniem imienia Pana na Daleki Wschód. Zagwarantowawszy obrządkowi wschodniemu swobodę rozwoju, ba wzmocniwszy go świeżą krwią z Korony i Litwy, gdzie grecka wiara stała na nieporównanie wyższym poziomie intelektualno-duchowym, można było – rozwijając dzieło unii brzeskiej – ostatecznie rozszerzyć zasięg katechizacyjno-cywilizacyjnego oddziaływania Kościoła katolickiego aż po Ocean Spokojny. Z Władysławowa nad Jeziorem Bajkał wyruszyłaby na południe misja Andrzeja Boboli, w sukurs zagrożonemu dziełu Mateo Ricciego w Pekinie…
Gra była warta świeczki."     Jerzy Wolak




http://histmag.org/Niech-zyje-Car-Wladyslaw-Zygmuntowicz-Cz.-1-Rachuby-polityczne-i-wybuch-wojny-8350


http://histmag.org/Niech-zyje-car-Wladyslaw-Zygmuntowicz-Cz.-2-Hetman-Stanislaw-Zolkiewski-w-rokowaniach-z-Moskwa-8386

Żółkiew - miasto niegdyś stołeczne

"Żółkiew leży na Roztoczu, niespełna 30 kilometrów od Lwowa. Dziś liczy 14 tysięcy mieszkańców. Jest sennym, zaniedbanym miasteczkiem. Polaków już tu prawie nie ma. Zostali przesiedleni głównie do Dzierżoniowa i Złotoryi. Jak żadne inne miasto tego regionu, Żółkiew przez długie lata za panowania Jana III Sobieskiego pełniła funkcję monarszej rezydencji. Król bywał tu częściej niż w stołecznej Warszawie. Miasto było twierdzą obronną ze wspaniałym zamkiem, kolegiatą pełną bogatych rzeźb i obrazów, pomnikiem sławy i chwały rodu Żółkiewskich.
Swoją wielkość miasto zawdzięczało Stanisławowi Żółkiewskiemu, niewątpliwie jednej z najważniejszych postaci XVII-wiecznej Polski, znakomicie wykształconemu, znawcy kultury i sztuki, pisarzowi, wybitnemu wodzowi, hetmanowi.

Pisarz Władysław Łoziński w głośnej przed stu laty książce "Prawem i lewem” napisał: "Żółkiewski był syntezą i krystalizacją wszystkiego, co było wzniosłe, świetne, dobre w naturze polskiej. Wojownik, dziejopis, orator, uczony, gospodarz na wszystkich polach swej działalności znakomity. W niektórych niezrównany. Zawarł w swoim charakterze całe bogactwo polskiej duszy, całą bujność polskiego geniuszu”. Nie tylko Łoziński tak komplementował Żółkiewskiego. Bohaterem swoich powieści uczynili go m.in. Stefan Żeromski, Józef Szujski i Julian Ursyn Niemcewicz. Wiersze o nim pisała Maria Konopnicka.
Tak, był Żółkiewski wyjątkowym gospodarzem. Wybudował miasto porównywalne z Zamościem Jana Zamoyskiego. Nawet mówiło się wówczas, że są to miasta bliźniacze. Ich właściciele umieli pięknie z sobą rywalizować - nie wyniszczać się wzajemnie, ale budować.
Żółkiewski miał wizje, które według jego instrukcji realizowała jego żona, Regina z Herburtów, gdyż on ciągle przebywał na polach bitewnych. Wziął udział aż w 44 wyprawach wojennych. W sumie spędził na wojnie ponad 40 lat. A walczył i pod opolską Byczyną, Guzowem, Udyczą, Cecorą.

Wyprawa na Moskwę

Bitwa, która przyniosła wyjątkową sławę Żółkiewskiemu i wprowadziła go do narodowej legendy, rozegrała się 4 lipca 1610 roku pod Kłuszynem. Wtedy to odniósł, dzięki sprytnej taktyce i przebiegłości, zwycięstwo nad znacznie liczniejszą armią rosyjską. W następstwie tego sukcesu zdobył Moskwę i obsadził Kreml czterotysięczną załogą polską. Polacy okupowali Kreml przez dwa lata. W końcu 6 listopada 1612 roku, po ciężkim oblężeniu, zostali zmuszeni do kapitulacji. Rosjanie obecnie, po upadku komunizmu, uznają tę datę za święto państwowe - Dzień Jedności, upamiętniający "wyzwolenie Moskwy spod polskich okupantów”. Zamienili więc święto zwycięstwa rewolucji październikowej, które też obchodzono 6 listopada, na święcenie rocznicy wypędzenia Polaków z Kremla. A na Placu Czerwonym postawili pomnik tym dowódcom rosyjskim, którzy zmusili Polaków do wycofania się z Moskwy.

Upokorzenie cara

W historiografii polskiej i rosyjskiej, a także publicystyce data 6 listopada 1612 roku budziła i budzi ogromne kontrowersje. Znaczenie zwycięstwa pod Kłuszynem rozrastało się zwłaszcza w latach, gdy Rzeczpospolita przestała być potęgą i w końcu, trawiona słabością, stała się carskim łupem, tracąc na wiele pokoleń niepodległość. Warto tu przywołać za Jerzym Besalą opis triumfalnego wjazdu hetmana Stanisława Żółkiewskiego do Warszawy po zwycięstwie pod Kłuszynem z jeńcami rosyjskimi, wśród których był car Wasyl Szujski, gdyż wątek ten w czasach PRL, by nie psuć "dobrych stosunków polsko-radzieckich”, był szczególnie wstydliwie skrywany zarówno w historiografii polskiej, jak i radzieckiej.
29 października 1611 roku cała Warszawa wyległa na Krakowskie Przedmieście. Wtedy to o godzinie 10.00 pojawił się hetman Stanisław Zółkiewski owiany chwałą zwycięzcy spod Kłuszyna. Otaczało go 60 senatorów i posłów strojnych w rycerskie zbroje. Żółkiewski jechał w obitej skórą karecie, zaprzężonej w sześć białych koni. Za karocą hetmana sunęła inna, w której siedział "sam car w złotogłowej białej długiej szacie i czapie ze srebrnego lisa”. Car był mężczyzną niezbyt wysokim, z małą, okalającą twarz bródką przyprószoną siwizną. Towarzyszyli mu jego dwaj rodzeni bracia (Dymitr i Iwan).
Na ulicy panowała niesamowita ciżba. Ludzie pchali się, by ujrzeć pierwszego w dziejach Polski cara, który dotknął ziemi mazowieckiej jako polski jeniec. Orszak hetmański minął Krakowskie Przedmieście i zatrzymał się przed Zamkiem Królewskim. Żółkiewski wprowadził cara do Sali Senatorskiej przed oblicze polskiego króla Zygmunta III Wazy. Car szedł w szpalerze senatorów ze spuszczoną głową, pobladły, zalękniony, niepewny swego dalszego losu. Tak wyglądał car, jeszcze niedawno potężny i wszechmocny, a teraz strącony ze szczytu wielkości.

Przyglądając się temu upokorzeniu, Żółkiewski wstał i wygłosił dłuższą mowę. Podkreślał w niej zasługi rycerstwa polskiego w zdobyciu Smoleńska i Moskwy. Sporo czasu zajęło mu wyliczanie bogactw i krain, które dzierżył potężny car, skruszony teraz i poniżony, stojący jako jeniec przed królem Polski.
Hetman unikał jakichkolwiek wzmianek o swoich zasługach, ale pouczył króla, że wiedziony przykładami dziejów antycznych ma przekonanie, że o wielkości monarchy można mówić dopiero po jego śmierci. "Oto stoi przed nami - mówił - car Wasyl, wzór szczęścia odmiennego. Na koniec poprosił króla o łaskę i miłosierdzie dla moskiewskich jeńców”.

Car, schyliwszy się nisko przed królem, dotknął prawą ręką ziemi i ucałował ją. Jego brat Dymitr (wódz spod Kłuszyna) uderzył czołem o posadzkę raz, a jego brat Iwan - trzy razy i zapłakał. "Król Zygmunt III - jak pisze kronikarz - w akcie wspaniałomyślności dopuścił trzech znakomitych jeńców do pocałowania jego dłoni. Odrzucił myśl, aby oddać ich pod topór kata”.
Ten rzadko przywoływany w historii Polski opis może być porównywany do słynnego triumfu z czasów jagiellońskich, kiedy to Zygmunt Stary przyjął od elektora brandenburskiego Albrechta Hohenzollerna hołd pruski. To był w istocie drugi, równie wspaniały w swym majestacie, hołd - tym razem cara moskiewskiego.

Po skończonej audiencji cara z braćmi wywieziono do zamku w Gostyninie. Osadzono tam również żonę Wasyla - Katarzynę. Traktowano ich tam jako jeńców z atencją, ale z niewiadomych przyczyn szybko jako jeńcy zmarli niemal jednocześnie w 1612 r. Badacze nigdy nie poddali wnikliwej analizie tych zaskakujących zgonów, jak gdyby wstydliwie spuszczono nad tym kurtynę milczenia. Sadzę, że nie chciano tego wielkiego triumfu polskiego nad Moskwą zbrukać opiniami o niegodnym skrytobójstwie. Jaka jest prawda, nikt tego dziś nie docieknie, ale będzie nad tym faktem zawsze wisiał potężny znak zapytania i domysłu.

Nie chciał porzucić żołnierzy

Hetman Żółkiewski, twórca zwycięstw oręża polskiego i budowniczy wspaniałej rezydencji w Żółkwi, uchodził zawsze za wzorzec cnót. Na pewno skrytobójstwo było mu obce. Sądzę, że grzeszył jednak naiwnością, gdy bez specjalnego zdziwienia przyjął wiadomość o szybkiej śmierci wszystkich Szujskich więzionych przez Polaków.
Osiem lat później Stanisław Żółkiewski zginął pod Cecorą (1620) - dziś jest to małe miasteczko w Rumunii. Otoczony przez Turków, gdy znalazł się w beznadziejnej sytuacji, otrzymał propozycję, aby w przebraniu opuścił pole bitwy. Odmówił. Chciał być do końca ze swymi żołnierzami. Turcy sprofanowali jego ciało, odcięli mu głowę i przybili na bramie wjazdowej do Stambułu. Żona wykupiła zwłoki hetmana oraz jego syna Jana, który w bitwie pod Cecorą, towarzysząc ojcu, doznał ciężkich ran. Wkrótce po odzyskaniu wolności zmarł w Żółkwi. Obaj zostali pochowani w krypcie kolegiaty żółkiewskiej. Marmurowy sarkofag, kryjący zwłoki hetmana i jego syna Jana, sprofanowany w czasach sowieckich, został odnowiony w 1998 roku przez polskich konserwatorów pod kierunkiem dr. Janusza Smazy.

Od kilku lat, między innymi dzięki dotacjom Senatu RP, trwa wielki remont kolegiaty w Żółkwi - wspaniałej świątyni, gdzie było siedem barokowych ołtarzy, marmurowe pomniki Żółkiewskich i liczne polskie epitafia. Konserwatorzy warszawscy - mam satysfakcję, że jest wśród nich moja córka Wisłomira - odnawiają obecnie cztery gigantyczne obrazy olejne, które wisiały niegdyś w tej kolegiacie (6x7 metra), przedstawiające słynne zwycięskie polskie bitwy: pod Kłuszynem (1610), Chocimiem (1673), Parkanami (1683) i Wiedniem (1683)."

O bitwie pod Kłuszynem w PDF:
http://www.torques.webd.pl/Historia/kluszyn%20fotorelacja.pdf


 Kłuszyn 4 VII 1610

Zagrzmiały trąby, uderzono w bębny, kapłani pobłogosławili ruszające do natarcia roty i Polacy uderzyli na wroga. Jako pierwsi starli się Finowie Edwarda Horna (200 koni) z husarzami pułku Aleksandra Zborowskiego. Finowie wystrzelili do kopijników. Ci skruszyli na nich swe "drzewka". Rozpoczęła się kilkugodzinna bitwa...

Spełniona przepowiednia

Zwycięstwo pod Kłuszynem otworzyło Polakom drogę do Moskwy. W tej bitwie husaria wspięła się na absolutne wyżyny możliwości kawalerii. Piersiami swoich rumaków łamała dębowe płoty. Pokonała kobylice, pikinierów i kirasjerów. Wytrzymała ogień muszkietowy, otwierany z minimalnej odległości. Wytrzymała ogień artyleryjski. Przejechała w ciągu doby od kilkudziesięciu do nawet stu dwudziestu kilometrów, walcząc przy tym kilka godzin w lipcowym słońcu. I pokonała kilkunastokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela! Jak do tego doszło?

Historia bitwy kłuszyńskiej nie zaczyna się ani w dniu bitwy (4 lipca 1610 roku), ani nawet w chwili rozpoczęcia wojny (1609 rok). Historię tę trzeba cofnąć o kilkadziesiąt lat, gdyż właśnie wtedy Stanisław Żółkiewski:

„[...] jeszcze w młodym wieku przejeżdżając wieś pewną, Świńczą zwaną, pod Rzeszowem […] tam mu jakaś stara białogłowa, odwiódłszy go na stronę, a przypatrując mu się pilnie – wszystkie jego szczęścia i śmierć opowiedzieć miała. Słyszeliśmy to nieraz z ust tych, którzy pod ten czas żyli, a byli domowymi i familiares jego”.

Pisał o tym prawnuk hetmana, król polski Jan III Sobieski.

Czy losem hetmana rządziło przeznaczenie? Tego nauka nie jest w stanie udowodnić, ale sam hetman na pewno w nie wierzył. Wierzył, że kiedyś, w Rosji, odniesie wspaniałe zwycięstwo. I dlatego z 2700 żołnierzami wyruszył pod Kłuszyn, gdzie miała się znajdować armia wroga, licząca ponad 35 000 ludzi. I wygrał!

Przed bitwą

Bitwa pod Kłuszynem stanowiła część operacji, której pierwotnym celem było zajęcie Smoleńska. Pod tym, w owym czasie rosyjskim, miastem od końca września 1609 roku stały wojska Rzeczpospolitej. Podejmowane przez nie próby opanowania potężnie ufortyfikowanego miasta spełzały na niczym, choć przedłużające się oblężenie coraz bardziej wyczerpywało potencjał obrońców. Dlatego od połowy maja 1610 roku Rosjanie koncentrowali w Możajsku siły, które miały ruszyć z pomocą Smoleńskowi. Reakcją strony polskiej było wydzielenie z armii oblegającej Smoleńsk skromnego korpusu wojsk pod wodzą hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego i wysłanie go na wschód – na nieprzyjaciela. Żółkiewski podjął się tego zadania po tym, jak wojewoda bracławski Jan Potocki wymówił się z tej misji. Potocki nie chciał się jej podjąć, choć siły, które mu proponowano, były liczniejsze od tych, które później powierzono hetmanowi Żółkiewskiemu.

7 i 8 czerwca armia Żółkiewskiego opuściła obóz pod Smoleńskiem. Liczyła wówczas etatowo: 2080 koni, 1100 piechoty i 100 moskiewskich Kozaków. Łącznie 3280 stawek żołdu. Pierwotnie planowano ruszyć na Carowe Zajmiszcze i tam połączyć się z innymi pułkami polskimi, które w owym czasie operowały w głębi Rosji. Jednak naglące wieści, słane z Białej przez starostę wieliskiego Aleksandra Gosiewskiego, zmusiły hetmana do zmiany planów. Zamiast na Carowe Zajmiszcze, ruszył na zagrożoną przez wroga, a opanowaną uprzednio przez Polaków, rosyjską twierdzę Biała.

Na wieść o marszu armii Żółkiewskiego, wojska nieprzyjaciela zrezygnowały z odbicia twierdzy. 14 czerwca Żółkiewski stanął w Białej. Wiedząc już o wycofaniu się wroga, hetman dokonał podziału swych sił. Część (pięć rot kawalerii, czyli łącznie 600 koni oraz 100 piechoty) odesłał do obozu pod Smoleńskiem. Drugą część (stukonną rotę rajtarów i 540 piechoty) pozostawił w Białej jako wsparcie tamtejszego garnizonu polskiego. Reszta armii (jedenaście rot kawalerii, to jest 1380 koni; pięć rot piechoty, czyli 460 porcji i 100 moskiewskich Kozaków) ruszyła do miejsca koncentracji wojsk polskich – do Szujska, w pobliżu Carowego Zajmiszcza.

22 czerwca w Szujsku hetman połączył się z Kozakami oraz pułkami: Marcina Kazanowskiego, Samuela Dunikowskiego i Aleksandra Zborowskiego. Ten ostatni był synem Samuela Zborowskiego, którego 26 lat wcześniej aresztował właśnie Stanisław Żółkiewski, a później ścięto na rozkaz Jana Zamojskiego. Śmierć Zborowskiego odbiła się głośnym echem w Rzeczpospolitej. Teraz syn Samuela, który dowodził pułkiem niemal tak licznym, jak całe wojsko hetmana, stanął w obliczu trudnej decyzji – czy podporządkować się człowiekowi, który przyczynił się do śmierci ojca? Wybór był tym trudniejszy, że Zborowski miał pod swoją komendą nie wojska opłacane ze skarbu Rzeczypospolitej, lecz żołnierzy, którzy dotąd walczyli dla Dymitra Samozwańca II – jednego z pretendentów do carskiego tronu. Co prawda, chcieli przejść na służbę króla i Rzeczypospolitej, ale nie uzgodniono jeszcze wszystkich szczegółów z tym związanych – przede wszystkim kwestii finansowych. I one właśnie stały się główną przeszkodą stojącą na drodze zjednoczenia wszystkich wojsk polskich pod komendą hetmana.

Pertraktacje z wojskami Zborowskiego spełzły na niczym. Nie mogąc ich skłonić do posłuszeństwa, 23 czerwca hetman ruszył z pozostałymi siłami na Carowe Zajmiszcze, gdzie w umocnionym obozie stacjonował Grigorij Wałujew z około 5000 żołnierzy rosyjskich i kilkoma tysiącami (3000–5000) personelu pomocniczego: uzbrojonymi chołopami (ludność niewolna) i chłopami. Wałujew był zaufanym człowiekiem cara Wasyla Szujskiego. Miał pod swoją komendą najlepszych żołnierzy, którymi dysponował ten władca.

24 czerwca doszło do bitwy, w wyniku której Moskale zamknęli się w swoim obozie.

25 czerwca zborowszczycy połączyli się z wojskami Żółkiewskiego. Wygrał zdrowy rozsądek i obietnica wypłaty donatywy w wysokości 100 000 złotych. Sam Aleksander Zborowski dzielnie stawał w późniejszej bitwie pod Kłuszynem, czym zyskał sobie uznanie Żółkiewskiego.

Przez kilka kolejnych dni (25 czerwca–3 lipca) trwała blokada obozu Moskali pod Carowem Zajmiszczem.

3 lipca Żółkiewski stanął w obliczu nowego wroga – na pomoc Wałujewowi ruszyła potężna armia, której liczebność szacowano na ponad 35 000. Co gorsza, nie byli to sami Rosjanie, lecz również tak zwani Niemcy, czyli najemni cudzoziemcy na żołdzie rosyjskim. Kontyngent ten, złożony z zawodowych żołnierzy pochodzących z różnych krajów Europy (Szwecja i Finlandia, kraje niemieckie, Francja, Hiszpania i Flandria, Anglia i Szkocja), przesłał na pomoc carowi Wasylowi Szujskiemu król szwedzki Karol IX. Dalej będę ich nazywać bądź to Niemcami, bądź cudzoziemcami.

Liczebność wojsk

Jak kształtowała się proporcja sił w przeddzień bitwy? 3 lipca nieprzyjaciel dysponował następującymi siłami:

pod Carowem Zajmiszczem około 5000 żołnierzy plus od 3000 do 5000 personelu pomocniczego (uzbrojonych chłopów i chołopów). Żółkiewski oceniał to zgrupowanie Rosjan na 8000;
w pobliżu Kłuszyna: 3330 żołnierzy cudzoziemskich (z czego 1830 jazdy i 1500 piechoty) i około 15 000 żołnierzy rosyjskich. Wraz z personelem pomocniczym (chłopi, chołopi, kobiety) wojska te liczyły sobie od 38 000 (liczba bardziej prawdopodobna) do 48 000 (liczba raczej zawyżona) ludzi. Dysponowały one 15 działami. Hetman Żółkiewski oceniał te siły na przeszło 5000 Niemców i 30 000 Rosjan.
Żółkiewski w tym czasie miał do swojej dyspozycji następujące siły (stany etatowe):

460 piechoty,
4730 kawalerii,
4400 Kozaków,
blisko 10 000 luźnej czeladzi i kobiet.
Łącznie: mniej niż 20 000 ludzi.

3 lipca hetman zwołał naradę i podjął na niej decyzję o podziale wojsk. Zdecydowaną większość ludzi pozostawił pod Carowem Zajmiszczem, a z niewielką, lecz elitarną grupą żołnierzy ruszył pod Kłuszyn, gdzie spodziewano się zastać wroga.

Pod Carowem Zajmiszczem hetman zostawił (wielkości etatowe):

700 koni,
260 piechoty,
4000 Kozaków,
luźną czeladź i kobiety.
A kto ruszył na Kłuszyn? Armia polska w bitwie liczyła etatowo 4230 stawki żołdu (4030 kawalerii i 200 piechoty), czyli:

dwadzieścia trzy roty husarskie o etatowej liczebności 3080 koni,
cztery roty kozackie o etatowej liczebności 450 koni,
jedna rota petyhorska o etatowej liczebności 100 koni,
cztery roty Kozaków o etatowej liczebności 400 koni,
dwie roty piechoty o etatowej liczebności 200 ludzi.
Do tego oddziały polskie posiadały dwa działka.

Uwzględniając ślepe porcje w kawalerii (10%), liczba jazdy spada do 3630 (z czego 2770 husarzy), a całej armii polskiej do 3830 ludzi. Ale w jednostkach były także wakaty. Dlatego idąc za zdaniem Samuela Maskiewicza, który jako towarzysz husarski w rocie Janusza Poryckiego walczył w tej bitwie, można przyjąć, że rzeczywista liczebność wojsk polskich wynosiła 2500 kawalerii i 200 piechoty, czyli 2700 żołnierzy.

Ponieważ pod Kłuszyn nie poszła polska luźna czeladź, w samej bitwie spotkało się 2700 żołnierzy polskich z około 18 330 żołnierzami nieprzyjaciela, wspartymi przez 20 000, a być może nawet 30 000 personelu pomocniczego. Proporcja sił sięgać więc mogła 18:1, choć bardziej prawdopodobny jest stosunek 14:1, a jeśli liczyć samych żołnierzy, było to „zaledwie” 7:1 na niekorzyść wojsk polskich.

Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że prezentowane powyżej dane zdecydowanie odbiegają od ustaleń innych historyków. Czytając nowsze prace na temat bitwy kłuszyńskiej, nie sposób znaleźć informację inną niż ta, że wojska polskie uczestniczące w tej batalii liczyły sobie około 7000 żołnierzy. Tymczasem żaden z polskich uczestników bitwy nie potwierdza tak wielkiej liczebności Koroniarzy (o tym za chwilę). Skąd więc ta liczba 7000?

Otóż historycy odnaleźli dokument zatytułowany „Comput Zasłużonego Woisku Moskiewskiemu Stołecznemu”, w którym pod rokiem 1612 (sic!) figuruje pozycja (nr 12):

„Quartał Kłuszynski darowny na koni nro: 5556 [husarzy], 290 [petyhorców], 679 [jazdy kozackiej]”

Dodali do tego informację o 200 piechurach i w ten sposób otrzymano liczbę niemal 7000. Tyle, że żaden z historyków nie zwrócił uwagi, że nie są to stany rzeczywiste wojsk walczących w bitwie kłuszyńskiej! Są to pozycje skarbowe określające etatowe wielkości poszczególnych formacji kawalerii (czyli zawierające w sobie i ślepe porcje, i wakaty), odnoszące się do okresu (kwartał, to 1/4 roku; „kwartał kłuszyński” to okres rozliczeniowy od 6 IV 1610 do 6 VII 1610) za który obdarowano jazdę dodatkowym żołdem. Jaką jazdę? Tę, która walczyła pod Kłuszynem? Nie. Jak wyraźnie głosi tytuł, odnosi się to do „wojska moskiewskiego stołecznego”, czyli do wojska polskiego, stacjonującego w stolicy państwa moskiewskiego, czyli w Moskwie i to w roku 1612 a nie w 1610 (rozliczenia za lata 1610 – 1611 są wyszczególnione w punktach 1 – 7 tegoż „Computu”). W związku z tym nie tylko można, ale wręcz należy odrzucić to źródło. Ono w żaden sposób nie określa liczebności wojsk polskich walczących w tej bitwie.

A jakie wielkości podają sami uczestnicy bitwy? O Maskiewiczu, który tam walczył w rocie Janusza Poryckiego już pisałem. Uważam, że podana przez niego wielkość 2700 żołnierzy polskich odnosi się do stanów rzeczywistych. Do stanów etatowych odnosił się zapewne Mikołaj Marchocki, rotmistrz chorągwi husarskiej, gdy notował:

„Wyszło nas wojska, nie wiem by było cztery tysiące”

Piotr Kulesza, kapelan polskiej armii pod Kłuszynem, z kolei informował:

„Niemcy się na 6 tysięcy rachowali, ja kładę 4 tysiące ludzi wybornych, chłopów w wojnach bywałych zbrojnych, że też zbroje lepsze snadź ich niż nasze były i były nam al pari, wyjąwszy w liczbie, że samych Niemców więcej było niźli nas”

Czyli Niemców miało być 4000 i ta liczba miała być większa od liczby Polaków pod Kłuszynem.

Jak widać, żadne ze źródeł pisanych przez uczestników bitwy nie podaje liczby większej niż 4000. Niestety sam Żółkiewski nie określił liczby swoich wojsk. To wielka szkoda. Ale już jego potomek, król Jan III Sobieski, kilkadziesiąt lat po bitwie wspominał:

„Ex linea materna pradziad mój Stanisław Żółkiewski […] wygrawszy sławną potrzebę pod Kluczynem w czterech tysięcy usarzów, dwu set hajduków, dwiema działkami i dwiema lekkich ludzi nadwornych chorągwiami przeciwko 40 000 Moskwy a 8000 cudzoziemców [...]”

Sobieski był po kądzieli prawnukiem głównodowodzącego w bitwie kłuszyńskiej Stanisława Żółkiewskiego. Dziadkiem Sobieskiego był Jan Daniłowicz, którego chorągiew husarska także walczyła pod Kłuszynem. Sobieski urodził się w roku 1629; urodził i wychowywał w domu swojej babki Zofii z Żółkiewskich Daniłowicz (zmarłej w roku 1634). Wychowywał się w kulcie swojego pradziada Stanisława Żółkiewskiego. Dane, które nam Sobieski przekazał, są więc z pewnością tymi, które krążyły w rodzinnej tradycji. Nieco uproszczone, potwierdzają jednak liczby podawane przez uczestników bitwy. Potwierdzają i moje ustalenia. Za to stoją w całkowitej sprzeczności z liczbą 7000 żołnierzy polskich, którzy rzekomo mieli walczyć w tej bitwie.

Bitwa

Wieczorem 3 lipca wojsko koronne ruszyło pod Kłuszyn. Tam spodziewano się zastać przeciwnika, jednak te rachuby okazały się mylące. Rosjanie i Niemcy minęli Kłuszyn, a obozowali 7–8 km na zachód od niego. Nazwa „bitwa pod Kłuszynem” jest więc jedynie zwyczajowa – dość długo trwało, zanim historycy zdali sobie z tego sprawę...

Polacy, idąc pod Kłuszyn, w ciemnościach minęli obozy przeciwnika i dopiero głos trąby wygrywającej pobudkę naprowadził rycerstwo koronne na właściwe pozycje wroga. Wstawał dzień – 4 lipca 1610.

Nieprzyjaciel był bardzo pewny siebie. Nie sądził, że Polacy zdecydują się na uderzenie. Dlatego Moskale nie strzegli się, ani nie umocnili zbyt dobrze swoich pozycji. Ich obóz był początkowo otoczony tylko prowizorycznym wałem ziemnym. Dopiero wraz z przybyciem na pole bitwy Polaków, rosyjscy chłopi otoczyli go kobylicami. Nie lepiej wyglądało przygotowanie Niemców. Początkowo ich obóz był otoczony tylko wozami taborowymi, ale również on w trakcie bitwy został umocniony kobylicami.

Wczesnym rankiem żołnierze Żółkiewskiego maszerowali w długiej kolumnie. Zanim wszyscy wyszli z lasu, przeciwnik został zaalarmowany, zerwał się ze snu i zdołał ustawić w szyku bojowym. W tym czasie Polacy z początku kolumny podpalili dwie wsie (Izjezżyna i Cziernawka), aby nie stały się one oparciem dla wrogiej piechoty. Zaczęto także łamać dębowe płoty, by przygotować pole dla szarż kawalerii. Płot między wsią Izjezżyna a rzeczką Wdowka obalono całkowicie, lecz nie udało się to samo z płotem między Cziernawką a Wdowką. Uczyniono w nim wyrwy, jednak niezbyt wielkie. Tylko w kilku miejscach były na tyle szerokie, że umożliwiały równoczesne przejechanie przez nie szeregowi dziesięciu jeźdźców, czyli miały maksymalnie 10–15 metrów. Za tym płotem uszykowała się piechota cudzoziemska – pięciokompanijny regiment piechoty niemieckiej pod dowództwem Reinholda Taube, łącznie 400 muszkieterów i pikinierów. Naprzeciw nich stanęła chorągiew husarska Mikołaja Strusia (etatowo 200 stawek żołdu). Na lewym skrzydle piechoty Taubego i za nią rozwinęli się rajtarzy.

Ukształtowanie terenu sprzyjało Polakom. Las i rzeczka Wdowka na zachodzie oraz rzeka Gżać na wschodzie zawężały pole bitwy do wąskiego (1,5 kilometra szerokości) korytarza. Nieprzyjaciel nie mógł więc rozwinąć wszystkich swoich sił i otoczyć Koroniarzy. Tak więc, mimo ogromnej przewagi liczebnej Rosjan, w walce nie mogła uczestniczyć więcej niż drobna część ich sił. Teoretycznie było to korzystne i dla samych Moskali, gdyż pod względem jakościowym ich wojska daleko ustępowały armii polskiej. Cała ich nadzieja leżała w cudzoziemcach, którzy stanęli na czele całej armii. Ale i oni, mimo że nie bali się Polaków tak, jak sami Rosjanie, nie garnęli się do boju. W trakcie bitwy tylko część z nich podjęła rzeczywistą walkę. Słabe morale żołdaków cudzoziemskich wynikało z nieopłacenia ich na czas i z dywersji psychologicznej Koroniarzy, którzy już na wiele dni przed bitwą różnymi sposobami zachęcali Niemców do przejścia na stronę króla polskiego.

Zanim do bitwy ruszyło rycerstwo koronne, wysłuchało przemowy hetmana, który ukazując trudność położenia, gorącymi słowy zachęcał do boju. Konieczność walki w położeniu, nadzieja w cnocie, ratunek w zwycięstwie...

Mapa. Rozmieszczenie wojsk we wstępnej fazie bitwy. Uwaga – hajducy przybyli już w jej trakcie (rys. Radosław Sikora):

http://tinyurl.com/butzfez
Zagrzmiały trąby, uderzono w bębny, kapłani pobłogosławili ruszające do natarcia roty i Polacy uderzyli na wroga. Jako pierwsi starli się Finowie Edwarda Horna (200 koni) z husarzami pułku Aleksandra Zborowskiego. Finowie wystrzelili do kopijników. Ci skruszyli na nich swe „drzewka”. Rozpoczęła się kilkugodzinna bitwa...

Największą trudność sprawił Polakom płot i stojąca za nim piechota Taubego. Zbyt wąskie dziury w płocie zmuszały husarzy Strusia do bardzo ryzykownych prób obalenia go przez nacieranie nań końskimi piersiami („przez kilkanaście płotów przebijając”, „zniózszy piersiami prawie wszytkie, których nieprzyjaciel na starcie użył fortele [czyli płoty], mężnie się o wojsko jego uderzył”, „naszym przez opłotki przyszło się potykać i płoty końmi łamać zarazem”, „natarli naszy tak mężnie, że z sobą płoty znieść musieli”). Ryzyko tego manewru wiązało się tak z możliwością zranienia rumaka na płocie („P[anu] Podolskie[m]u koń szwankował na płocie i zginął ze wszystkim”), jak i z możliwością zabicia konia bądź jeźdźca przez stojących za płotem pikinierów („sieła nasi w koniach przez mężne natarcie znosząc płoty, któremi zdradą nieprzyjaciel założył w obronie, a na spisy piersiami wpadając szkody odnieśli”, „na spisy końskimi piersiami wpadali”). Na dodatek odbywało się to pod ogniem muszkieterów. Polacy w takich warunkach trzy razy szarżowali na Niemców. Ci husarze, którzy trafili na wyrwy w płotach, wpadali przez nie na szyki wroga. Po krótkich starciach wycofywali się i wracali na pozycje wyjściowe. W tym czasie muszkieterzy ostrzeliwali atakujących. Robili to z minimalnej odległości – „ledwo nie w bok [piechota] muszkiety naszym [husarzom] kładła”. Ogień broni palnej przyniósł pewne efekty. W rocie Strusia raniono porucznika, zabito dwa konie, postrzelono dwa inne. A cała ta chorągiew straciła łącznie dwóch zabitych i dziewięciu rannych (jeden husarz zaginął), a jeśli chodzi o konie, dwadzieścia dwa zostało zabitych, dziewięć rannych, zaś jeden zaginął. Są to, co prawda, straty poniesione w trakcie całej bitwy, ale zdecydowana większość musiała nastąpić na tym jej etapie, gdyż późniejsze walki nie były już tak krwawe.

Husarze nie byli w stanie w tych warunkach przełamać nieprzyjaciela, choć zadali mu pewne straty. Zdaniem szwedzkiego kronikarza Johana Widekindi, przed przełamującym uderzeniem Polaków zginęło pięćdziesięciu żołnierzy cudzoziemskich, choć nie są to straty wyłącznie piechoty – obok niej walczyli przecież i rajtarzy.

Część spiśników straciła w tych walkach broń, gdyż Polacy „piki żelazne [im] łamią, a w nich u Niemców cała nadzieja na ratunek”. Zapewne piki łamały się właśnie wtedy, gdy nadziewały się na nie rumaki husarzy. Przełom przyniosło dopiero pojawienie się na polu bitwy spóźnionej piechoty polskiej z działkami. Były to roty Strusia i Żółkiewskiego (łącznie 200 ludzi), które przyciągnęły ze sobą dwa falkonety.

Pierwsza salwa z obu działek, wraz z salwą z dwustu rusznic, spowodowały, że „upadło zaraz między Niemcy kilku z działek, z rusznic-li postrzelanych”, czyli zabito i raniono kilka osób. W odpowiedzi na to Niemcy ostrzelali piechotę polską, co przyniosło równie mizerne efekty, co palba Koroniarzy. W rocie hetmańskiej salwa ta zabiła tylko dwóch czy też trzech hajduków.

Choć efekt salwy polskich hajduków był mizerny, to jednak piechurzy wroga, osłabieni psychicznie dotychczasowymi walkami z husarzami, załamali się w obliczu nowego zagrożenia. Hajducy, po wytrzymaniu salwy nieprzyjaciela, rzucili się z szablami w dłoniach do natarcia. Niemcy rzucili się do ucieczki. Na szczęście dla żołnierzy Taubego, rajtarzy (Francuzi i Anglicy) zasłonili ich przed polskim pościgiem. Wspierając się wzajemnie, przez dłuższy czas powstrzymywali Polaków.

Gdy walki na lewym skrzydle polskim trwały w najlepsze, prawemu skrzydłu, czyli temu, gdzie znajdowali się żołnierze Zborowskiego, udało się najpierw spędzić część stojących naprzeciw nich rajtarów (w akcji tej wzięła udział między innymi rota Jana Daniłowicza), a później uderzyć w Moskwicinów. Husarzy Zborowskiego wsparły cztery roty z pułku Kazanowskiego (piąta rota – samego pułkownika – na rozkaz hetmana nie uczestniczyła w walkach, pozostając w odwodzie). Jedną z nich była rota kozacka Abrahama Zylickiego. Ta musiała trafić na kawalerię rosyjską, ostrzeliwującą się z łuków, gdyż „P[ana] Heliaszowego pachołka z łuku postrzelono szkodliwie”. Rosjanie nie stawili Polakom należytego oporu. „Naszym, którzy na moskiewskie hufy przyszli, łacniejsza [niż z Niemcami] była sprawa, bo Moskwa nie strzymała razu, jęli uciekać, nasi gonić” – pisał hetman. Gdy Moskwa uciekła pod swój obóz, Polacy – po zażartej walce – spędzili kawalerię cudzoziemską z pola. Jej część (dwie kompanie rajtarów), która karakolowała w obliczu husarzy, popędzono tak, że wpadła do obozu rosyjskiego. Rajtarzy pomieszali stojących w bramie Rosjan, tak że ci nie stawili żadnego oporu, gdy na karkach cudzoziemców Polacy wpadli do obozu. Moskwicinów ogarnęła panika. „Dziurę w kobylinach obozowych uczyniwszy, pierzchać z obozu precz poczęli i w nogach ratunku i ochrony zdrowia swego szukać” – pisał Samuel Maskiewicz, jeden z husarzy, którzy brali udział w tej akcji. Husaria nie opanowała na trwałe tego miejsca. Popędziła za uciekającymi, co pozwoliło ochłonąć Moskalom z wrażenia i ponownie obwarować obóz.

Bitwa jeszcze się nie skończyła, choć przeciwnika wyparto już z pola. Część polskiej kawalerii zapędziła się w pogoń za uciekającymi Rosjanami. Inna część goniła uchodzących rajtarów. Pole bitwy na pewien czas opustoszało. Ale nie ucichło. Odezwała się artyleria i rosyjska (jedenaście dział), i cudzoziemska (cztery działa). Ostrzeliwano stojące dotąd w odwodzie, pozostałe na placu boju roty: Kazanowskiego i Wilkowskiego. W wyniku dłuższego ostrzału w rocie Kazanowskiego zabito dwa konie, a dwa raniono. Straty w rocie Wilkowskiego były wyższe. Zabito czterech towarzyszy i jednego pachołka pocztowego oraz co najmniej cztery konie. W trakcie tej kanonady do własnego obozu powróciła piechota Taubego, która uprzednio, po odpędzeniu jej od płotu, ukryła się w lesie i tam ponownie skupiła.

Chorągwie koronne powoli powracały z pościgu. Czekając na nie, hetman zarządził mszę polową. Grupujący się Polacy nie dali wytchnąć wrogowi zbyt długo. Gdy z pogoni wróciły roty Andrzeja Firleja oraz Krzysztofa Wasiczyńskiego, uderzyły na umocniony kobylicami obóz Niemców. Przodowali, wciąż dysponujący kopiami, husarze Firleja. Jakimś cudem udało im się pokonać kobylice (zapewne nad nimi przeskoczyli) i rozbić broniących się pikinierów! Za nimi do obozu wdarli się husarze Wasiczyńskiego. Sukces był jednak krótkotrwały. Siły Polaków były zbyt szczupłe na tak licznego nieprzyjaciela. Husarzy z obozu wyparto. Trzeba było poczekać na powrót pozostałych rot.

Polacy w końcu skupili niezbędną ilość żołnierzy, uszykowali się do boju i ponownie ruszyli na obóz niemiecki. Widząc to, żołnierze cudzoziemscy, którzy byli już bardzo zdemoralizowani, najpierw pojedynczo, a później większymi grupkami zaczęli poddawać się Polakom. W końcu wszyscy zdecydowali się położyć kres walkom na drodze paktowania. Żółkiewski nie omieszkał skorzystać z okazji i chętnie przystąpił do rozmów. I choć w ich trakcie Edward Horn i Jakob Pontusson de la Gardie próbowali przeszkodzić zdradzie swoich żołnierzy, a Dymitr Szujski ze swojego obozu starał się jak mógł przeciągnąć cudzoziemców na swoją stronę, jednak traktaty sfinalizowano pomyślnie dla Polaków. Najemnicy poddali się żołnierzom Rzeczypospolitej. Ci, którzy chcieli powrócić do swoich ojczyzn, mieli do tego prawo; większa część przyłączyła się jednak do armii polskiej.

Kapitulacja cudzoziemców kończyła walki między nimi a żołnierzami Żółkiewskiego. Kończyła również bitwę pod Kłuszynem. Bowiem, gdy rokowania z cudzoziemcami jeszcze trwały, dowódca Rosjan, Dymitr Szujski, spodziewając się najgorszego, wymknął się z obozu i rzucił do ucieczki. Za nim podążyli inni. W obozie Moskali porozrzucano kosztowności, które miały powstrzymać pościg. I faktycznie powstrzymały. Polacy, do których dołączyło się wielu cudzoziemców, rzucili się na łup. Opustoszały obóz zdobyto bez większej trudności. Traktaty z cudzoziemcami kończono więc już po faktycznym pojednaniu się Polaków i cudzoziemców, po pojednaniu, które nastąpiło w trakcie wspólnej grabieży obozu rosyjskiego.

Słodki owoc zwycięstwa

Natychmiast po bitwie, obładowane zdobyczą wojsko polskie ruszyło spiesznym marszem w drogę powrotną – pod Carowe Zajmiszcze. Wałujew na szczęście nie zorientował się w podziale wojsk polskich i nie przedsięwziął żadnej akcji zbrojnej. Gdy Polacy powiadomili go o swoim zwycięstwie pod Kłuszynem, nie chciał uwierzyć. Dopiero gdy pokazali mu zdobyczne chorągwie i więźniów, gdy pozwolono posłać na miejsce bitwy swoich ludzi, dał wiarę. Po dłuższych rokowaniach, wraz ze swoją armią, poddał się Żółkiewskiemu. Ponieważ w wyniku bitwy większość cudzoziemców przeszła na polską stronę, a i Rosjanie zaczęli czy to łączyć się z Żółkiewskim, czy też poddawać pod jego protekcję, droga do Moskwy stanęła otworem. Nie było już armii, nie było woli, aby zatrzymać pochód Polaków. Ci ruszyli do stolicy Rosji. Rozpoczęto rokowania z bojarami moskiewskimi. Ci obalili cara Wasyla Szujskiego i obrali królewicza polskiego Władysława Wazę swoim nowym carem. Polacy wkroczyli do Moskwy. Tak kończyła się ekspedycja wojsk hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego, której punktem kulminacyjnym była spektakularna wiktoria kłuszyńska.

Straty

Jak krwawa była to batalia? Na to pytanie niełatwo odpowiedzieć. Istnieje kilka rejestrów strat, które poniosło wojsko polskie. Sam hetman również wypowiedział się na ten temat, a i w różnych źródłach wspomina się o poległych. Problem w tym, że żadne źródło nie jest w tej mierze stuprocentowo wiarygodne. Na przykład bardzo precyzyjny Regestr pobicia Towarzystwa w potrzebie pod Kluszynem za Carowym Zamiesciem mil 2 dnia 4 Lipca nie zawiera strat piechoty ani kilku rot konnych, a dla roty Mikołaja Marchockiego podane są straty z okresu wcześniejszego niż sama bitwa.

Można jednak z bardzo dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że ogólne straty armii koronnej w bitwie pod Kłuszynem wynosiły do 80 zabitych i nieco ponad 100 rannych ludzi, a straty w koniach to około 200 zabitych i drugie tyle rannych.

Straty nieprzyjaciela są jeszcze trudniejsze do ustalenia. Rozrzut liczb serwowanych przez źródła jest bardzo duży. Dość powiedzieć, że hetman szacował straty samych cudzoziemców na 1200 ludzi, anonimowy żołnierz pułku Zborowskiego, który w tej bitwie brał udział, pisał o 700 zabitych, a kolejny uczestnik bitwy – rotmistrz Mikołaj Marchocki – stwierdza, że „Niemców też legło na placu blisko dwóch set”. Być może ta ostatnia liczba nie uwzględnia tych, których zabito w pogoni.

Straty wojska moskiewskiego są najmniej pewne. Co prawda żadne ze źródeł nie schodzi poniżej 2000, ale nawet ta liczba może być nieco zawyżona, bo sami Rosjanie nie określili swoich strat, a przeciwnik zwykle je zawyżał.

Faktem jednak jest, że największe straty ponoszono nie w walce, lecz w pogoni. A ponieważ w bitwie tej rozbito i ścigano tak cudzoziemców, jak i Moskali, nie ma powodów wątpić, że straty nieprzyjaciela były dużo wyższe niż wojska polskiego. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę to, że w obozach wroga przebywali nie tylko żołnierze.

dr Radosław Sikora

The Battle of Klushino, or the Battle of Kłuszyn was fought on 4 July 1610, between forces of the Polish-Lithuanian Commonwealth and the Tsardom of Russia during the Polish–Muscovite War, part of Russia's Time of Troubles. The battle occurred near the village of Klushino (PolishKłuszyn) near Smolensk (Polish: Smoleńsk, Lithuanian: Smoleñskas ). In the battle the outnumbered Commonwealth force secured a decisive victory over Russia, due to the tactical competence ofhetman Stanisław Żółkiewski and the military prowess of Polish hussars, the elite of the army of the Crown of the Kingdom of Poland.

Brak komentarzy: