poniedziałek, 3 marca 2014

Polskie kresy

Polskie kresy wschodnie od czasów kiedy stały się częścią Polski przysparzały naszym przodkom chwały, bodactwa, wojen nieszzęść i tradycji niepodlegościowych.
Teraz kraj który zajmuje nasze południowe kresy stoi w obliczu wojny, nawet rozpadu, już dziś stracił, choć jeszcze nieformalnie Krym, czyli dużą i ważną prowincję, a może stracić jeszcze więej, bowiem samodzielność.
Polska opinia publiczna musi byc podzielona w sprawie Ukrainy, tu nie ma inne mozliwości, bowiem jedni chętnie by Ukraińcom pomogli, a drudzy pamietają Wołyń 1943, bandy UPA, ukraińskie brygady pacyfikujące Powstanie Warszawskie, niszczenie cmentarza Łyczakowskiego.


70. rocznica rzezi UPA w Berezowicy MałejW nocy z 22 na 23 lutego 1944 r. ukraińscy nacjonaliści z UPA zamordowali 131 polskich mieszkańców Berezowicy Małej w Małopolsce Wschodniej. Ponad 20 polskich zagród puścili z dymem.

W lutym 1944 r. cofający się przed Armią Czerwoną Niemcy organizowali na Podolu linię obrony. Do kopania okopów i zwożenia drzew na umocnienia zmuszali miejscową ludność. Mieszkańcy Berezowicy Małej położonej w pobliżu Zbaraża w dawnym województwie tarnopolskim pracowali przy niemieckich umocnieniach codziennie, nawet w niedziele.

Wkrótce zaczęły napływać informacje o przybywających z Wołynia banderowcach. We wsi istniała polska samoobrona zorganizowana po doniesieniach o rzezi wołyńskiej, nad bezpieczeństwem mieszkańców czuwały nocne posterunki i patrole. Jednak tej nocy zmęczeni pracą ludzie zlekceważyli ten obowiązek zakładając, że obecność niemieckich wojsk w okolicy odstraszy napastników.

Nocą z 22 na 23 lutego 1944 r. od północy furmankami i saniami nadciągnął kilkusetosobowy oddział banderowców.  Krwawa akcja rozpoczęła się od wymordowania mieszkańców przysiółka położonego kilometr od wsi. Zabijano bez użycia broni palnej, starając się wykorzystać element zaskoczenia, by nie wywołać ucieczki mieszkańców dalej położonych zabudowań. W ruch poszły siekiery, bagnety i noże.

Jeden z mieszkańców przysiółka, Władysław Kurylczuk, wymknął się niepostrzeżenie i biegnąc przez całą wieś zaalarmował krzykiem śpiących mieszkańców, ratując wielu z nich od pewnej zguby.

Po dokonaniu zbrodni w przysiółku upowcy zajęli właściwą część wsi. Ci z mieszkańców, którzy dysponowali bronią, jak rodzina Jaworskich, podejmowali walkę z bandytami. Przeważnie jednak ludzie szukali ocalenia w ucieczce. Chronili się w lasach, sadach, w obejściach ukraińskich sąsiadów, części udało się ukryć w kamiennych schronach pobudowanych na wieść o wcześniejszych rzeziach.

Teraz mordowano także przy użyciu broni palnej. Spichlerze i obory, w których chronili się mieszkańcy były podpalane. Los ten spotkał 30 osób, które schroniły się w murowanej oborze Mikołaja Sesiuka. Ukraińcy najpierw wyprowadzili z niej inwentarz, a potem rozstrzelali z karabinu maszynowego posadzonych pod ścianą ludzi. Oborę podpalono, ale kilku osobom udało się przeżyć.

Niebronione domostwa były bez trudu zdobywane przez upowców i szabrowane, a następnie palone. Zrabowane mienie bandyci załadowali na sanie i furmanki, a następnie oddalili się w stronę granicy z Wołyniem.

Zamordowano 131 polskich mieszkańców. Zabitych grzebano w pośpiechu z obawy przed powrotem banderowców, ale nie wszystkich udało się pochować. Większość uciekinierów schroniła się w Tarnopolu, gdzie wielu z nich miało rodziny i znajomych.

W 2007 r. został odsłonięty w Berezowicy Małej krzyż i dwie tablice z listą ofiar.

Źródło: Władysław Kubów, "Polacy i Ukraińcy w Berezowicy Małej koło Zbaraża", Warszawa 1992
Henryk Komański, Szczepan Siekierka, "Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946", Wrocław 2006

http://www.wbc.poznan.pl/Content/8333/Biuletyn+nr63+2004.03.pdf

https://www.youtube.com/watch?v=7Ctr7PZyP1o


Co Polska straciła na Kresach Wschodnich

Ropa naftowa - Zagłębie Borysławsko-Drohobyckie


Na terenach leżących tuż za obecną granicą polsko-ukraińską znajduje się jedno z najstarszych na świecie zagłębi naftowych. Jeszcze za czasów zaboru austriackiego z okolic Borysławia i Drohobycza pochodziło 5 proc. światowego wydobycia ropy naftowej (obecnie taki udział w rynku maja łącznie Kuwejt i Kazachstan). W Drohobyczu działa też największa rafineria w Europie.

Eksploatacja złóż doprowadziła do powstania prawdziwych naftowych fortun "galicyjskich szejków". Po odzyskaniu niepodległości większość przemysłu naftowego trafiła w ręce kapitału francuskiego. W dwudziestoleciu zaczęto też odczuwać skutki rabunkowego wydobycia, w wyniku czego poziom produkcji węglowodorów spadła.

Mimo zmniejszonego wydobycia, zagłębie Borysławsko-Drohobyckie pokrywało zapotrzebowanie na ropę naftową przedwojennej Polski, choć według prognoz paliwa miało zacząć brakować w 1943 r. Z kolei gazem ziemnym z tego obszaru opalano Lwów i Centralny Okręg Przemysłowy.

Po II wojnie światowej europejskie złoża ropy naftowej straciły na znaczeniu. Obecnie Zagłębie Borysławsko-Drohobyckie jest już w praktycznie wyeksploatowane. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że większość obecnie eksploatowanych przez Polskę złóż gazu ziemnego i ropy naftowej znajduje się na Ziemiach Odzyskanych.

Truskawiec - polskie San Remo

To nie Ciechocinek, nie Krynica i nie Zakopane, ale leżący w pobliżu Drohobycza Truskawiec był najbogatszym przedwojennym uzdrowiskiem w Polsce. W czasie dwudziestolecia międzywojennego zbudowano tu blisko trzysta willi, hoteli i pensjonatów.

- Świetnie ubrane towarzystwo bawiło się na kortach tenisowych, zawodach hippicznych, kąpało w potężnym basenie-jeziorze, którego plaże usypano z przywiezionego znad Bałtyku piasku. To był świat nie gorszy od tego z Cannes, San Remo, San Sebastian czy innych XIX-wiecznych kurortów - mówił w wywiadzie dla "Nowej Trybuny Opolskiej" prof. Stanisław S. Nicieja.

Swoje znaczenie zawdzięczał Truskawiec bliskości bogatego zagłębia naftowego oraz wielkiego miasta Lwowa. Uzdrowisko oferowało wody mineralne oraz górski klimat. Warto przy tym zauważyć, że przedwojenna Polska posiadała we Wschodnich Karpatach masywy górskie przekraczające wysokość 2 tys. m n.p.m. Biorąc pod uwagę, jak tłumnie turyści odwiedzają dziś Tatry i Podhale tereny te z pewnością mogłyby bardzo skorzystać na rozwoju turystyki. Przykładem może być Bukowiel, który obecnie jest jednym z najpopularniejszych ośrodków narciarskich na Ukrainie.

Innym uzdrowiskiem znajdującym się tuż za obecną polską granicą są litewskie Druskienniki. Obecnie to największe i najnowocześniejsze uzdrowisko w tym kraju. Znajduje się tu jeden z największych aquaparków w Europie. Podstawy pod rozwój Druskiennik założono w okresie II RP.

Lwów, Wilno i inne

Na gospodarczej mapie Kresów Wschodnich bez wątpienia wyróżniały się duże miasta, przede wszystkim Lwów i Wilno (trzecia i szósta co do wielkości metropolia II RP). Na rolniczych terenach wschodnich województw także średniej wielkości miasta, jak Stanisławów, Brześć czy Tarnopol, pełniły istotną rolę jako regionalne ośrodki handlu i przemysłu.

Trudno przewidzieć, w jaki sposób potoczyłby się rozwój kresowych miast, gdyby zostały w Polsce, ale można założyć, że wciąż wyróżniałyby się ekonomicznie na tle okolicy. W przypadku dwóch największych ośrodków, strata gospodarcza Polski jest zdecydowanie największa. Pomimo dziesięcioleci spędzonych w ramach komunistycznego ZSRR Lwów i Wilno to prężne ośrodki gospodarcze. Przed wojną w obu miastach działały jedne z najlepszych uczelni w kraju. Zwłaszcza Politechnika Lwowska mogła przyczynić się do rozwoju polskiego przemysłu.

Wilno to obecnie duże centrum finansowe i usługowe, czerpiące korzyści ze statusu stolicy Litwy. Lwów z kolei to najważniejsze miasto Zachodniej Ukrainy i ważny ośrodek branży IT. Ciekawe, czy gdyby pozostały w Polsce ich rozwój gospodarczy przebiegałby jeszcze lepiej?

Podole - czarnoziemy

Dzieci w polskich szkołach uczą się, że najżyźniejszymi glebami w naszym kraju są czarnoziemy. Niestety, w obecnych granicach mamy tych żyznych ziem jak na lekarstwo.

Inaczej było w II RP, do której należała zachodnia część Podola. Żyzne czarnoziemy Podola, rozciągające się też dalej na wschód, to jedno z największych bogactw naturalnych obecnej Ukrainy i szansa na rozwój wysokowydajnego rolnictwa. Niestety, na skutek gospodarki radzieckiej spora część ich potencjału została zmarnowana m.in. przez złe nawożenie.

Podolskie grunty wyróżniały się żyznością na tle gleb Kresów Wschodnich. Choć w gospodarce całego tego obszaru dominowało rolnictwo, to plony były niższe niż w zachodnich regionach kraju. Winne były nie tyle warunki naturalne, co niższa kultura rolna. Rolnictwo na Kresach Wschodnich należy zatem traktować jako utracony potencjał.

Gospodarka leśna i przemysł drzewny

"Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy?" - pytał retorycznie największy polski wieszcz w "Panu Tadeuszu". Przed wojną rozległe lasy stanowiły bogactwo nie tylko terenów litewskich, ale całych Kresów Wschodnich. Lasy w II RP intensywnie wykorzystywano gospodarczo, a drewno stanowiło podstawowy surowiec dla rodzącego się na tych terenach przemysłu.

Kresy Wschodnie odgrywały też ważną rolę w eksporcie drewna z Polski oraz w zaopatrywanie największych polskich zakładów drzewnych i papierniczych.

Krystynopol, czyli jedna zmiana granic to za mało

Choć generalny kształt współczesnych granic Polski ustalił się po II wojnie światowej, to jednak w 1951 r. doszło do istotnej korekty. W tym roku dokonano między Polską a ZSRR wymiany terenów o powierzchni 480 km kw. W granicach Polski znalazły się m.in. Ustrzyki Górne, a ZSRR przekazano okolice miasteczka Krystynopol.

Po wcieleniu do ZSRR Krystynopol przemianowano na Czerwonogród i wkrótce rozpoczęto w pobliżu eksploatacje złóż węgla kamiennego. Rozwój przemysłu sprawił, że miasto rozrosło się pięciokrotnie. Związek Radziecki przejął również biegnąca nad Bugiem linię kolejową i żyzne ziemie. Na terenach oddanych Polsce miały znajdować się złoża ropy naftowej, ale ich zasobność okazała się niewielka.

Wymiana granic z 1951 r. pokazała, że Związkowi Radzieckiemu zależało na przejęciu od Polski jak największej ilości zasobów gospodarczych.

17/03/2014
Rosja jako beneficjent Majdanu
ITAR-TASS / FORUM
Kreowanie wrażenia, iż Zachód znowu staje do konfrontacji z Rosją jako kontynuatorem Związku Sowieckiego, to z pewnością sposób na redukcję dysonansu poznawczego, jaki przypadłby w udziale tej części polskiego społeczeństwa, która chce wierzyć w sukces Majdanu. Tymczasem jest to zwycięstwo zupełnie pyrrusowe, a najwięcej skorzysta na całej sytuacji ten podmiot, w którego niemal jawnie był wymierzony całokształt działań biorący nazwę od centralnego placu Kijowa.

Symboliczne jest, że właśnie teraz Sejm przyjmuje uroczystą uchwałę na 15. rocznicę wstąpienia Polski do NATO. Polscy politycy uznali jednogłośnie, iż to właśnie NATO i UE są gwarantem bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Tymczasem państwa szeroko rozumianego Zachodu prowadzą z Rosją własną grę, z jednej strony mówiąc „wspólnym głosem” (vide konferencja Merkel-Tusk z 12 marca) wraz z Polską – „frontowym” państwem NATO i UE, a z drugiej – procedując z Rosją w ramach własnych stosunków bilateralnych. Będąca politycznym i militarnym fundamentem separatyzmu krymskiego Federacja Rosyjska pozostaje partnerem dla państw takich jak Niemcy, a nawet Stany Zjednoczone. Trudno bowiem założyć, że Zachód jest w stanie poświęcić swoje interesy dla ukraińskiego Krymu, czyli - ujmując to bardziej dosadnie – umierać za Krym.

Na wydarzeniach na Ukrainie zdecydowanie najwięcej stracić może natomiast Polska. Występując przed szereg znalazła się – używając piłkarskiej metafory, którą posłużył się w Sejmie poseł Ludwik Dorn – na pozycji spalonej. Mówiąc krótko, pozbyła się możliwości normalnego procedowania z Rosją, na czym Polsce powinno wszak zależeć najbardziej z racji swojego frontowego położenia. Cała drużyna, w której chciała grać Polska, wycofała się na swoją połowę i jedynie Polska pozostała niczym samotny gracz na połowie rywala, jednocześnie mając wrażenie, że to od niej zależy wynik całej rozgrywki i to ona nadaje jej decydujący ton.

W naszym kraju nie zrozumiano bowiem, że w relacjach Rosja-Zachód mamy do czynienia z wielką grą pozorów, swoistym teatrem, w którym słowa wygłaszane przez przywódców publicznie mogą się różnić w swym przekazie od tego, co ustala się już na poważnie. Polscy politycy wypadają w tym zestawieniu wyjątkowo prostolinijnie.

Czy Majdan osiągnął swój cel?
Przypomnijmy, od czego zaczęły się protesty na Majdanie – był to początkowo spontaniczny zryw społeczeństwa domagającego się podpisania umowy o wolnym handlu z Unią Europejską, który ostatecznie przerodził się w antyrządowe i antyprezydenckie masowe demonstracje i zamieszki. Tymczasem obecnie Unia Europejska proponuje nowemu rządowi podpisanie „politycznej części” umowy, co w optyce ruchu „majdanowego” stanowi zmianę zdecydowanie na gorsze.

Unia Europejska nadal nie obiecuje Ukrainie członkostwa, co właściwie odbiera polityczne znaczenie umowie, pozbawiając ją politycznego pazura. Zdają sobie z tego sprawę nawet w Moskwie, gdyż tzw. polityczna część umowy UE-Ukraina nie budzi tam niepokojów. UE zobowiązała się do „konsultacji” z Ukrainą w razie niebezpieczeństwa dla jej terytorialnej integralności, co pozostaje zapisem zupełnie pustym.

Z drugiej strony podpisanie wymagającej dużo większego wysiłku i zaangażowania, ale mającej też dużo większe znaczenie części ekonomicznej, zostaje odłożone w czasie – i nie wiadomo na jak długo. Unia jest gotowa otworzyć swoje rynki dla niektórych ukraińskich towarów, nawet bez podpisania części ekonomicznej, co z pozoru wydaje się znaczącym gestem. Okazuje się jednak, że te produkty ukraińskiego eksportu, które najbardziej mogłyby skorzystać na otwarciu rynku europejskiego i które mogłyby być tam konkurencyjne – metale i artykuły chemiczne – podlegałyby nadal, i to nawet mimo umowy, cłom antydumpingowym. Z kolei mniej znaczące eksportowane produkty jak np. tekstylia, żadnym cłom już obecnie nie podlegają.

Dodatkowo sprzedaż wielu produktów ukraińskich na rynkach europejskich byłaby utrudniona z powodów technicznych czy sanitarnych, wobec czego obiecywane Ukrainie przez UE zyski w wysokości 500 milionów euro są bardzo niepewne.

Najbardziej na otwarciu rynków europejskich mogliby skorzystać producenci artykułów rolnych i słodyczy, co wyjaśniałoby, dlaczego to oligarcha Petro Poroszenko, nazywany „czekoladowym królem” z racji pozycji biznesowej w tej branży na Ukrainie, tak aktywnie popierał Majdan. Obecnie Poroszenko jawi się jako lider sondaży prezydenckich, co przywodzi na myśl czasy tzw. pomarańczowej rewolucji, kiedy to w oligarchicznym systemie doszło do przetasowań na szczytach władzy, ale sama oligarchia pozostała siłą stanowiącą podstawę rządów na Ukrainie. To właśnie m.in. z powodu utraty poparcia oligarchów Janukowycz musiał uciekać do Rosji.

Podsumowując, trzeba stwierdzić, że gdyby Unia Europejska zamierzała iść na konfrontację z Rosją, to umowa podpisywana z Ukrainą wyglądałaby zupełnie inaczej. Jak dotąd, trudno oprzeć się wrażeniu, iż jej podpisanie ma służyć nowemu rządowi do legitymizacji w oczach ukraińskiego społeczeństwa, które w swej masie nie będzie się orientować, o co chodzi w umowie. Euforyczny euroentuzjazm – w postaci znanej nam z własnego podwórka z czasów akcesji do Unii w 2004 – uniemożliwia myślenie polityczne i każe zadowalać się zdobyczami bardziej propagandowymi niż realnymi.

Jednocześnie pełnienie obowiązków prezydenta przez Oleksandra Turczynowa, a premiera przez Arsenija Jaceniuka, tym bardziej utwierdza w przekonaniu, że zmiany na Ukrainie były po prostu gwałtownym, ale tylko przetasowaniem na szczytach władzy. Związani z liderką dawnego klanu dniepropietrowskiego Julią Tymoszenko – która jako premier podpisała rujnujący Ukrainę kontrakt gazowy z Rosją – zdążyli już zawrzeć sojusz z kilkoma oligarchami z będącego w defensywie klanu donieckiego, mianując kilku z nich gubernatorami wschodnich obwodów.

W co gra Rosja?
Dokonująca już de facto wojskowej interwencji na Krymie Rosja nie działa reaktywnie, tak jak Zachód. Wykorzystując delikt, jakiego w jej interpretacji dopuściły się nowe samozwańcze władze Ukrainy, uznała państwo ukraińskie za podmiot, z którym nie posiada stosunków dyplomatycznych i wobec którego nie posiada żadnych zobowiązań, jakie Federacja Rosyjska miała chociażby na mocy memorandum budapesztańskiego z 1994 – z respektowaniem i obroną ukraińskiej integralności terytorialnej na czele.

Krym, zamieszkiwany w 60% przez Rosjan, nie jest rzecz jasna celem ostatecznym. Być może będzie to coś w rodzaju Naddniestrza, czyli bolącej rany naciskanej za każdym razem, gdy Ukraina będzie chciała postępować wbrew Rosji. Ukraina – państwo będące dużo większe niż Mołdawia i niemające tak aktywnego rzecznika integracji z UE, jakiego Mołdawia posiada w bliskiej jej kulturowo Rumunii – ma przez to jeszcze bardziej wyboistą drogę na Zachód. A to już pierwszy sukces Rosji.

Zręcznie żonglując hasłami samostanowienia i demokracji, jednocześnie odwołując się do casusu Kosowa, Rosjanie najprawdopodobniej będą w takiej lub innej formie panować na Krymie. Zważywszy na to, że przemysłowy Donbas zależny jest od portu morskiego w Mariupolu nad Morzem Azowskim, można przypuszczać, iż przy równie umiejętnym podgrzewaniu nastrojów prorosyjskich na wschodzie Ukrainy, Rosja pozyska dla siebie także i te regiony – zachowując ich formalną przynależność do Ukrainy. Całkowita zaś kontrola nad Cieśniną Kerczeńską pozwala Rosji na panowanie nad sytuacją w regionie. Mając w pamięci niedawny konflikt o małą i niezamieszkaną, ale ważną z punktu rozgraniczenia wód terytorialnych Wyspę Tuzła, można mieć niemal pełną pewność, że z obsadzenia tego strategicznego punktu Rosja będzie korzystać. Dodatkowo sam Kercz, znajdujący się na Krymie u wybrzeży cieśniny, jest ważnym portem dla żeglugi kabotażowej po Morzu Azowskim, co dodatkowo zwiększa znaczenie półwyspu i samej cieśniny.

Przeciwnika Rosja ma nader słabego – jest to niekontrolujący prawdopodobnie całości terytorium ukraińskiego (jeśli nawet nie brać pod uwagę Krymu) quasi-rząd, który sam ogłosił, że podstawą budżetu będą kredyty z Międzynarodowego Funduszu Finansowego i Unii Europejskiej. Fiasko powszechnej mobilizacji z początku marca, a także obecna zdolność bojowa 6 tys. żołnierzy Wojsk Lądowych z łącznej liczby 41 tys. przedstawiają raczej żałosny stan zasobów, jakimi dysponuje Kijów. Jest on zdany na łaskę i niełaskę Zachodu.

Warto też pamiętać, kiedy mieliśmy do czynienia z pierwszymi ofiarami na Majdanie. Był to czas, w którym mobilizacja społeczna zaczynała już opadać. To właśnie wtedy pojawiły się pierwsze ofiary, co zmobilizowało demonstrantów do radykalizacji żądań i środków. Ofiarami padali też milicjanci. Gdyby wówczas nie eskalowano napięcia, Janukowycz pewnie miałby do czynienia tylko z najbardziej skrajnymi i radykalnymi grupami, na stłumienie których miałby pewnie spore społeczne przyzwolenie.

Jednak stało się inaczej. Zginęło łącznie ponad 100 osób, większość z rąk snajperów nieznanej proweniencji i to po obydwu stronach. Wyciek niedawnej rozmowy estońskiego ministra spraw zagranicznych Urmasa Paeta z Catherine Ashton, szefową tzw. unijnej dyplomacji, wskazuje na polityków związanych z opcją „majdanową” jako mocodawców snajperów. Paet powoływał się w rozmowie na jedną z aktywistek Majdanu, Olhę Bohomolec, która jako wolontariuszka służb medycznych widziała w ofiarach z obydwu stron tę samą rękę. MSZ Estonii z kolei potwierdził autentyczność tej rozmowy.

Jednak przypuszczenia Bohomolec powtórzone przez szefa estońskiego MSZ to tylko powtórzenie opinii tzw. ulicy. Niezidentyfikowanie snajperów, a także zupełna nieopłacalność skrytobójczego zabijania demonstrantów dla samego Janukowycza, wskazuje, że za śmiercią ponad 100 osób stała prawdopodobnie siła trzecia. Is fecid, cui prodest, a wszak najbardziej na całym napięciu skorzystała Rosja. A przecież nie jest to państwo, którego służby stroniłyby od tego typu metod jak zabijanie niewinnych ludzi dla osiągania swoich celów.

Podsumowanie
Sytuacja wygląda więc następująco: Rosja trzyma w garści Ukrainę, stosując realną siłę, a Zachód ma „swój” rząd, który zdany jest na jego kredyty. Rosja ma narzędzia ekonomiczne, Unia nie ma Ukrainie nic do zaoferowania, poza legitymizacją nowego rządu w oczach części społeczeństwa, która to legitymizacja i tak opiera się na fałszywych przesłankach. Rosja stosuje wojsko, a Zachód groźną retorykę i symboliczne sankcje przeciw Rosji, z którą jednocześnie zakulisowo proceduje. Trudno wszak oczekiwać, że Niemcy, którzy zawierają poważne kontrakty gazowe z Rosją, pokrywając jednocześnie samodzielnie jedynie 13,1% łącznego zapotrzebowania na gaz ziemny, będą toczyć z Moskwą jakąkolwiek wojnę. Prawdopodobnie dojdzie więc do uzgodnienia odpowiadającego UE (czyli Berlinowi) i Moskwie kandydata na prezydenta, przy czym Unia będzie tu stroną zdecydowanie mniej zainteresowaną. Taką osobą mogłaby być prawdopodobnie Julia Tymoszenko, wyciągnięta z więzienia, do którego, za rujnujący ukraiński budżet kontrakt gazowy z Rosją, wtrącił ją odsunięty teraz w polityczny niebyt Janukowycz.

Jest to kandydatura akceptowalna dla Berlina, nie mówiąc już o Moskwie. „Gazowa księżniczka” nie byłaby przecież sobą, gdyby nie chciała odegrać już żadnej politycznej roli. Brak akceptacji przez ruch Majdanu tej postaci nie wyklucza przecież upozorowania przez Berlin i Moskwy sytuacji, w której Tymoszenko będzie się mogła przedstawić jako jedyny „mąż opatrznościowy” dla Ukrainy.

Polska oczywiście pozostaje tutaj poza wszelkimi ustaleniami, jest tylko narzędziem w rękach Berlina, który oficjalnie może mówić jednym głosem z polskim rządem, ale i tak dokonał już z Moskwą podziału stref wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej, według którego Polska podlega właśnie Niemcom (w ramach UE), a Ukraina - Rosji. Nie ma powodu, by cokolwiek miało się tu zmienić. Wypłukanie z zasadniczych treści umowy o wolnym handlu Ukrainy z UE tylko to potwierdza.

Siłę Rosji może powstrzymać jedynie inna siła. Aby okazały się nią Stany Zjednoczone, musiałyby one być gotowe do otwartego konfliktu z Rosją toczonego środkami pozadyplomatycznymi. W 15. rocznicę wejścia do NATO mamy prawo powoli wątpić, czy sojusz ten, na czele z USA, byłby gotów wystąpić w ewentualnej obronie Polski. Czy podobne gwarancje bezpieczeństwa udzielone przez USA Ukrainie w 1994 mogłyby być bardziej wiarygodne?" Marcin Skalski, Kresy.pl



plakat_banderowcy_smieszne_Ukraina"Rosyjska agentura w Polsce z pewnością działa. Ale nie każdy, kto nie popiera Majdanu, jest rosyjskim agentem.
Bez żadnej wątpliwości rosyjska agentura robi wszystko, aby stosunki polsko-ukraińskie były fatalne. Trudno temu zaprzeczyć. Nierzadko jednak u części publicystów, którzy to dostrzegają, występuje efekt histerii. Histeria spowodowana czymś traumatycznym może utrudniać postrzeganie rzeczywistości i rodzić czyny, które bynajmniej nie likwidują jej źródła, lecz wzmagają dramatyczny bieg wypadków.
Zawsze zastanawiałem się nad dwoma kwestiami. Z jednej strony – nad wspomnianym rosyjskim dążeniem do skłócania Polaków z narodami trzech sąsiadujących byłych republik i chęcią wykorzystania w tym celu banderyzmu, z drugiej zaś – chamskim i cynicznym szufladkowaniem przez środowiska neobanderowskie wszystkich, którzy chcą prawdy o OUN-UPA, jako działających na korzyść Rosji. Liczyłem, że Polacy będą na te praktyki odporni, pamiętając chociażby dawne zabiegi propagandy niemieckiej i sowieckiej, które stronę przeciwną pokazywały zawsze jako tę dla Polaków groźniejszą. Tak jednak nie jest. Polacy mają dziś inną postawę niż ich dziadkowie. Dają się wodzić za nos jednym i drugim, nawet bez stosowania wobec nich bezpośredniego przymusu.
Ilustracją tego smutnego zjawiska jest reakcja na wybuch protestów na Majdanie. Wzajemne oskarżenia Polaków wyglądają tak, jakby jedni i drudzy mieli za chwilę założyć furażerki ze swastykami lub czerwonymi gwiazdami i stanąć po przeciwnej stronie barykady. Zaczyna liczyć się dyskredytacja przeciwnika, fakty przestają mieć znaczenie. Sowieci, Niemcy, banderowcy, czy litewscy szaulisi zawsze o tym marzyli: „polaczki” rzucające się sobie do gardeł. Tak gwałtownie, że nie ma miejsca na spokojną polemikę na argumenty lub ocenę co jest faktem, co domysłem, a co myśleniem życzeniowym. Jaka jest więc możliwość znalezienia wspólnego mianownika? W tej sytuacji na razie chyba żadna i to dopiero jest klęska.
Ruchy neobanderowskie są antypolskie, każdy kto twierdzi inaczej jest kłamcą lub głupcem. Ci, którzy głoszą, że są przede wszystkim antyrosyjskie, chce po prostu odwrócić uwagę od ich antypolskości. To syndrom wybierania mniejszego zła w stylu generała, którego wielu nienawidzi, choć faktycznie niczym się od niego nie różni. On usprawiedliwiał wprowadzenie stanu wojennego groźbą wejścia sowietów i dlatego wolał sam spacyfikować swoich. Banderyzm jest w takim samym stopniu antyrosyjski, jak antypolski. Wiedzą to ci, którzy rzeczywiście znają temat, a nie ci, którzy odbyli z neobanderowcami kilka miłych rozmów i napili się wspólnie wódki.
Ludność na zachodniej Ukrainie jest antyrosyjska, niezależnie od banderyzmu, który rzecz jasna, to wykorzystuje. To jest sprawa doświadczeń Ukraińców, którzy mieli możność porównania życia w międzywojennej Polsce i po wejściu sowietów. Kwestia dwóch różnych światów. Zastanówmy się przez chwilę hipotetycznie, co by się stało, gdyby banderyzm zniknął z dzisiejszych terenów obwodów lwowskiego, tarnopolskiego, stanisławowskiego i wołyńskiego. Ich ludność i tak pozostałaby przede wszystkim antyrosyjska, pamiętając wojnę, lecz pozbyłaby się dużej części antypolskich uprzedzeń, pomnażanych i tworzonych przez banderyzm.
Tak więc banderyzm Rosji nienawidzi, z wzajemnością. Z drugiej jednak strony Rosja jest zdumiewająco niemrawa w jego zwalczaniu, biorąc pod uwagę jej możliwości w tym zakresie. Zastanawiające dlaczego tak jest. Aby skutecznie zadać bolesny cios banderyzmowi wystarczyłby przecież mały ruch dyplomatyczny Moskwy, tym łatwiejszy, że Rosjanie mają w ręku wszystkie niepodważalne dowody przeciwko banderowcom i nie muszą ich nawet fabrykować. Próbkę tej siły mieliśmy kiedy w odpowiedzi na rosyjskie sugestie kanclerz Merkel odniosła się do odradzania się nazizmu na Ukrainie, mówiąc że Niemcy doskonale wiedzą jak bardzo jest on niebezpieczny.
Rosyjski mainstream skupia się jednak prawie wyłącznie na antybanderowskich newsach serwowanych własnym obywatelom, którzy banderowców nienawidzą głównie dlatego, że są antyrosyjscy, nie zaś – tak jak Polacy – dlatego, że mieli z nimi osobiste ludobójcze doświadczenia. Trudno nie odnieść wrażenia, że dla Moskwy ważny jest ciągły sparing z banderyzmem, ale już nie jego zniszczenie za pomocą kilku mocnych ciosów. Zwalczać, a zwalczyć, leczyć a wyleczyć – to jest różnica.
O ile Kresowianie dążą do całkowitego unicestwienia neobanderyzmu na Ukrainie, o tyle Rosja widzi swoją korzyść w tym, by ten banderowski problem ciągle się tlił, iskrzył i był wyciągany spod dywanu na zawołanie. Profesor Paweł Wieczorkiewicz powiedział kiedyś, że sprawę zbrodniczości OUN-UPA „trzeba w całości wydobyć na powierzchnię i dopiero wtedy, na zasadzie pewnego katharsis, da się stosunki tworzyć normalnie. Inaczej zawsze będzie to ten przysłowiowy, moralny trup w szafie, coraz bardziej śmierdzący i gnijący”. Rzecz jasna smród nie da nigdy normalnej atmosfery. A trwanie trupa w szafie zawdzięczać możemy zarówno rosyjskiej ręce, która nie chce tracić atutu, jak i czcicielom UPA na Ukrainie, którzy nie chcą kompromitacji ich ludobójczych idoli, ale także polskim środowiskom przejmującym się „wrażliwością banderowców”, którą utożsamiają z wrażliwością wszystkich Ukraińców.
Postawa polskich polityków sprzyja, niestety, rosyjskiemu scenariuszowi. Ich ruchy w odkłamywaniu historii i sprawy ludobójstwa OUN-UPA są wyjątkowo chwiejne. Kilka kroków do przodu, kilka wstecz. Raz wychodzi na plus, raz na minus. Metoda małych kroczków, czy raczej – powolnych – pozwala Moskwie tę sprawę wykorzystywać. Wszyscy, którzy mówią, że „owszem to było ludobójstwo”, ale teraz jeszcze nie czas, grają na korzyść Rosji. W odróżnieniu od nich ci, którzy ten smrodliwy temat wyciągają przy każdej okazji na sam środek, dla dokonania wspomnianego katharsis, reagują po prostu na próby chowania sprawy pod dywan. To zwykła odpowiedź na działania tych, którzy prawdy nie chcą, a nie jakieś złośliwe nią epatowanie.
Tezę o dość nierównej wobec banderowców postawie państwa rosyjskiego potwierdza lektura czołowych rosyjskich gazet, które w przededniu 70-tej rocznicy ludobójstwa OUN-UPA, zamartwiały się, czy aby uchwała polskiego Sejmu… nie była zbyt ostra i nie popsuła przypadkiem stosunków polsko-ukraińskich! Po przeczytaniu tego prawie się wzruszyłem, jak bardzo Rosji zależy na wzajemnej miłości między Polakami i Ukraińcami. Różnica między polskimi Kresowianami a Rosją jest więc taka, że Kresowianie wykorzystają każdą okazję by podnieść sprawę banderyzmu, a Putin – tylko kiedy jest mu to wygodne, na zasadzie asa z rękawa, by storpedować konkretny polityczny projekt. Ci, którym zależy na geostrategicznym bezpieczeństwie Polski, powinni dostrzec to pierwsi, zamiast używać prymitywnego schematu: banderyzm antyrosyjski, więc dobry dla Polski. Taka postawa nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem, prawdą, moralnością i miłością Ojczyzny.
Niestety, wiele osób w Polsce bierze owego ustawianego niekiedy przez Rosję „antybanderowskiego stracha na wróble” za realnego przeciwnika i natychmiast zaczyna go gorliwie zwalczać, co nie świadczy o nadmiernej przenikliwości. Wtedy nagle stają ramię w ramię z publicystami wiadomej gazety, a przeciwko poglądom większości Kresowian. Warto się zastanowić z kim i przeciwko komu się występuje. Zaś dopatrywanie się moskiewskiego agenta w każdym, kto ma inną opinię, zamiast tropić rosyjską agenturę tam, gdzie jest ona rzeczywiście groźna, kompromituje ludzi, którzy uważają się za ekspertów. Nie dostrzegają oni, że w ten sposób sami doskonale wpisują się w długofalowy rosyjski scenariusz, czego chyba by nie chcieli.
Kiedyś na Facebooku natknąłem się na faceta, który pod krytycznymi wpisami wobec jednej ze zwolenniczek Majdanu, wkleił coś w stylu: „Popili w weekend za ruskie ruble to teraz będą tak pisać”. Człowiek w ogóle nie sprawdził ile kto ma lat i w ten sposób i nie wiedział czy może nie oskarżył iluś tam nastolatków o pobieranie ruskiego żołdu. Kuriozalna była też analiza Ksawerego Meta-Kowalskiego z 30 stycznia 2014 roku pt. „Ofensywa informacyjna Rosji”. Autor niemal z automatu popodkreślał wszystkie anybanderowskie czy antypisowskie komentarze, dając do zrozumienia, że to dzieło rosyjskiej internetowej speckomórki. Z rozbawieniem stwierdziłem jednak, że nie podkreślił dwóch komentarzy równie krytycznych wobec banderyzmu, w których jednak w roli negatywnej pojawili się Tusk i Komorowski…
Najbardziej idiotyczną analizę, jaką w życiu czytałem, muszę zacytować:
„Z dużym prawdopodobieństwem można wykluczyć, iż te komentarze (krytyczne wobec banderyzmu lub PiS-u – red.) piszą zwolennicy PiS. Więc może zwolennicy PO? To by jednak musiało oznaczać, że zwolennicy PO mają nacjonalistyczne poglądy i są mocno zainteresowani historią. Czy tak wyobrażamy sobie „leminga”? Raczej nie. Więc może zwolennicy SLD i całej reszty? Tutaj również trudno uwierzyć w to, że zwolenników lewicy cechuje aż tak rozwinięta pamięć historyczna i ksenofobia”.
Autor najwyraźniej uznał, że taka mnogość negatywnych anty-banderowskich komentarzy jest sama z siebie niemożliwa. Podzielił więc Polaków na grupy, według których absolutnie żaden człowiek nie potrafi niczego napisać od siebie, tylko w ramach popierania jakiejś partii. Według niego, każda jednostka musi mieć światopogląd w 100 procentach pokrywający się ze spojrzeniem politycznych liderów. Innej możliwości nie dopuścił, na przykład takiej, że coraz szersza reakcja na zbrodnie to może wynik rosnącej świadomości… Do głowy mu nie przyszło, że po prostu coraz więcej ludzi to interesuje i że mogą oni mieć własne zdanie na ten temat.
Dopatrywanie się w każdym komentującym żołdaka rosyjskich służb jest takim samym idiotyzmem jak negacja, że takie służby na wspomnianych forach rzeczywiście działają. Ważniejsza jest jednak inna kwestia. To że kłócą się między sobą Ukraińcy – to jedno. A budowanie w Polsce psychologicznych barykad – to drugie. Pamiętajmy przede wszystkim, że Polak Polakowi bratem, niezależnie od tego, czy jego poglądy rozpalają wzajemne emocje. Jeśli wobec kogoś mamy być cierpliwi, to najbardziej wobec swoich, jeśli z kimś prowadzić dialog i kogoś przekonywać – to rzeczowo i bez mordobicia. Chwytanie za maczety i rzucanie oskarżeń pod adresem własnych rodaków, bez próby polemiki na fakty, to działalność na korzyść wrogów Polski, zaczątek robienia bałaganu, którego nam nie trzeba.
Zbyt wiele osób, które mówią o „niewpychaniu Ukraińców w ramiona Rosji”, niemal automatycznie traktuje wszelkie wzmianki o zagrożeniu banderyzmem jako przejaw takiego właśnie wpychania. Czy choćby przez sekundę pomyśleli, że w ten sposób oni sami wpychają w ramiona Moskwy antybanderowskich Polaków? Bo przecież Rosja z pewnością bardzo chętnie wystąpi po raz kolejny w roli „naszego wyzwoliciela” spod banderowskiego zagrożenia. Może więc lepiej walczmy z nim sami, zamiast kłamać, że nie ma problemu. A szczególnie ten, kto czerpie głosy z elektoratu patriotycznego, powinien pamiętać, że spora jego część jest antybanderowska." Aleksander Szycht

zdjecie
Ulica Sobieskiego w Złoczowie w 1916. Zdjęcie: arch/ -

Brak komentarzy: