poniedziałek, 28 lipca 2014

Kto reprezentuje polskie interesy

Nie od dziś wiadomo, że interesy państwowe powinni reprezentować państwowcy, czyli ludzie któzy przedkładają interes państwa nad własny. Niestety dziś nasze interesy reprezentują zwykłe szuje i karierowicze, stąd takie efekty jak w poniższych artykułach.


1)
Tragedia malezyjskiego samolotu, której sprawcami są bez wątpienia ludzie związani z rosyjskimi służbami i wojskiem, uaktywniła znanych i mniej znanych polskich ekspertów, którzy jeszcze do niedawna z niezwykłą wprost energią przekonywali Polaków, że 10 kwietnia 2010 roku doszło do zwykłej katastrofy spowodowanej błędem pilotów, zaś postępowanie Rosji tuż po tragedii nie budziło żadnych zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, współpraca miała być wzorowa.
Pomimo, że 10 kwietnia 2010 roku na terenie Rosji zginęła elita polityczna i wojskowa Polski, zaś rosyjskie władze od pierwszych chwil zachowywały się, jak sprawcy usiłujący ukryć dowody w sprawie, dezinformując nawet, co do godziny katastrofy, ich działania nie tylko nie spotkały się ze stanowczym sprzeciwem ze strony polskiego rządu, czy polskich instytucji, ale nawet uzyskały carte blanche do dalszych działań na terenie tragedii. To właśnie tak obecnie potępianym rosyjskim służbom powierzono sekcje zwłok polskich obywateli na czele z głową państwa, to właśnie ludziom określanym już na całym świecie mianem „rosyjskich bandytów” oddano w wieczyste posiadanie wszystkie dowody w sprawie i pozwolono na nieograniczone możliwości manipulowania zarówno miejscem katastrofy, jak i poszczególnymi fragmentami wraku. Zarejestrowany przez kamery i aparaty fotograficzne proceder celowego niszczenia polskiego samolotu, przenoszenia jego części  po stronie polskiej spotykał się co najwyżej ze wzruszeniem ramion i żenującą obojętnością. Dzisiaj ci sami ludzie, którzy wtedy głośno mówili, że wrak nie jest istotnym dowodem w sprawie, w przypadku tragedii boeinga 777 twierdzą coś zgoła innego.
Oto Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK, komentując katastrofę malezyjskiego samolotu w TVN24 przyznał, że wrak jest najważniejszym dowodem w sprawie, dużo istotniejszym i mogącym o wiele więcej powiedzieć na temat katastrofy, niż czarne skrzynki:
Z rejestratorów będzie można odczytać dokładnie czas, wysokość, prędkość samolotu, ale prawdopodobnie rejestratory w momencie uderzenia rakiety przestały działać. Poznamy tylko pewne elementy np. co załoga mówiła w ostatniej chwili, czy wiedzieli co się stało. Z tego względu rejestratory będą ważne. Natomiast z punktu wyjaśnienia czy samolot spadł w wyniku uderzenia rakietą przeciwlotniczą to wrak będzie podstawowym dowodem.
Tymczasem we wrześniu 2010 roku Edmund Klich odpowiadając ówczesnemu pełnomocnikowi części rodzin, mecenasowi Rogalskiemu na zarzuty o niszczenie wraku przez Rosjan, jako istotnego dowodu w sprawie odpowiedział, że wrak nie ma decydującego znaczenia dla śledztwa, gdyż wszystkie parametry lotu zostały zapisane w rejestratorach.
Powstaje, zatem pytanie: z czego wynika taka różnica zdań ze strony pana pułkownika? Dlaczego w przypadku katastrofy smoleńskiej wrak można było ciąć, niszczyć ciężkim sprzętem i polerować, a w przypadku katastrofy malezyjskiego samolotu, wrak należy bezwzględnie zbadać i to najlepiej zanim jakakolwiek jego cześć zostanie dotknięta ludzką ręką?
Skąd już 10 kwietnia 2010 roku u niemal wszystkich wypowiadających się na temat przyczyn tragedii smoleńskiej wzięła się pewność, że katastrofa polskiego samolotu nie była wynikiem zamachu terrorystycznego, choć nie zbadano wraku, ba, nawet go pobieżnie nie obejrzano, uznając jednogłośnie, że w czarnych skrzynkach znajduje się odpowiedź na wszystkie pytania, choć i te przecież analizowano dopiero w kolejnych tygodniach? Z kronikarskiego obowiązku należy przypomnieć, że czarne skrzynki tupolewa zostały odnalezione nie przez polskie, ale przez rosyjskie służby i natychmiast przewiezione do Moskwy, gdzie całą noc były bez jakiegokolwiek nadzoru ze strony polskiej, nie licząc papierowej plomby przyklejonej do sejfu przez pułkownika Rzepę. Z jakich źródeł czerpał swoją wiedzę minister Sikorski przekonując Jarosława Kaczyńskiego zaledwie kilkanaście minut po katastrofie, że to był wypadek spowodowany mgłą i błędem pilotów? Bez odrobiny spiskowej teorii, trudno zrozumieć, co się wówczas działo w głowach wielu decydentów.
Członkowie komisji Millera, na czele z Maciejem Laskiem wielokrotnie podkreślali, że jeśliby na pokładzie tupolewa doszło do eksplozji, to takie zdarzenie zostałoby odnotowane w rejestratorach lotu.
Tej tezie zdaje się zaprzeczać Edmund Klich, który, komentując ostatnio wiarygodność zapisu rejestratorów lotu w sytuacji wybuchu na pokładzie, przyznał, że zapis ten mógłby niczego nie wnieść do sprawy z prostej przyczyny: w chwili eksplozji rejestratory mogły przestać działać. Z tego powodu to właśnie wrak, a nie rejestratory, powinien być najważniejszym dowodem, z którego można odczytać, co dokładnie się stało, bowiem szczątki samolotu mogą nosić ślady eksplozji w postaci wygięć, wywinięć oraz specyficznych odkształceń, takich jak choćby wyrwane nity.
Na tego typu uszkodzenia wraku TU 154 (wyrwane nity, wygięcia, wywinięcia poszycia, duża ilość odłamków) od początku wskazywali niezależni eksperci badający katastrofę smoleńską, jednak spotykali się wyłącznie z rechotem i próbą ośmieszenia ich prac. To właśnie doktor inżynier Grzegorz Szuladziński, jako pierwszy wykazał w swojej pracy (Niektóre aspekty techniczno-konstrukcyjne smoleńskiej katastrofy), że na pokładzieTU 154 doszło do eksplozji. W normalnym państwie, zainteresowanym rzetelnym wyjaśnieniem hekatomby, jaką był 10 kwietnia, taki dokument firmowany przez wybitnego specjalistę z zakresu skutków eksplozji, byłby przedmiotem szerokiej dyskusji i poważnych analiz, ale nie w Polsce, której rząd na krwi poległych w Smoleńsku jednał się wówczas z ludźmi, których dzisiaj nikt nie waha się nazywać mordercami.
Wraku polskiego samolotu oraz miejsca katastrofy tak naprawdę nigdy profesjonalnie nie zbadano, co nawet przyznali w swoim raporcie, a konkretnie w załączniku 4, sami eksperci komisji Millera:
W dniach 11-13 kwietnia 2010 r., dobę po katastrofie, umożliwiono polskim ekspertom dokonanie oględzin miejsca zdarzenia oraz wykonanie zdjęć. Zgromadzony materiał fotograficzny nie był udokumentowaniem stanu wraku samolotu bezpośrednio po zaistniałej katastrofie (co uczyniła zapewne komisja rosyjska), gdyż wiele elementów samolotu zostało przemieszczonych w trakcie prowadzonej akcji ratowniczej lub zmieniło swoje położenie w wyniku prowadzonych przez komisję rosyjską badań.
Kompletną farsą zaś było pobranie próbek na obecność materiałów wybuchowych półtora roku po zdarzeniu, co się chyba dotąd nie zdarzyło w historii badań katastrof lotniczych. Nie tylko nie zbadano wraku bezpośrednio po zaistnieniu katastrofy, nie tylko przymykano oczy, gdy Rosjanie na oczach świata rozbijali łomami szyby polskiej maszyny, ale też bez cienia zażenowania żyrowano rosyjskie kłamstwa i nie uczyniono nic, aby zapobiec bezczeszczeniu ciał ofiar tej tragedii, choć przecież polski samolot nie znalazł się w strefie działań wojennych, jak malezyjski boeing. Polskie władze nie zdobyły się nawet na odwagę przyjęcia oferty pomocy ze strony naszych zachodnich sojuszników, w przeciwieństwie do władz Ukrainy, pozostawiając całe dochodzenie w rękach ludzi, których dzisiaj cały cywilizowany świat określa mianem bandytów. Czy zatem którykolwiek z urzędników  i funkcjonariuszy obecnego rządu ma prawo powiedzieć, że katastrofa smoleńska została wyjaśniona i dogłębnie zbadana? Jak widać nawet sami zaangażowani w jej wyjaśnianie dzisiaj mówią innym głosem i co innego, niż jeszcze 4 lata temu.

2)
Tygodnik „W Sieci”, przynosi historię tajemniczej śmierci polskiego konsula w Bejrucie. Tajemnicze niejasne okoliczności, opieszałość polskich służb i cała otoczka towarzysząca tej tragedii coś mi przypomina. Coś, co zaczęło funkcjonować jako political – fiction, ale teraz można doszukać się drugiego dna.
LibiaZacznijmy po kolei. W najnowszym numerze tygodnika braci Karnowskich, znalazł się tekst autorstwa Witolda Gadowskiego pt. „Dlaczego zginął konsul?”. Znajdujemy w nim opis tajemniczego zaginięcia i zgonu polskiego konsula w Bejrucie – Wojciecha Gawrysiuka. W drugiej połowie kwietnia w Libanie odbywała się pewna uroczystość. Wtedy po raz ostatni widziano polskiego dyplomatę, jak w trakcie uroczystości wychodził na przechadzkę z młodą Libanką. Następnego dnia, martwe ciało kobiety znaleziono na jednej z plaż. Nigdzie jednak nie było polskiego konsula. Powiadomione o tym polskiesłużby, delikatnie mówiąc nie nadały sprawie poszukiwania polskiego dyplomaty „priorytetu”. Najlepiej o tym świadczy choćby to, że przysłany teoretycznie do pomocy dyrektor Inspektoratu Służby Zagranicznej w ciągu trzech dni sprawie zaginięcia Polaka poświęcił godzinę (!) a resztę czasuspędził na zakupach i zwiedzaniu czy fakt, że przybyli do Libanu funkcjonariusze Agencji Wywiadu zabezpieczając sprzęt Gawrysiuka nie sprawdzili nawet jego zawartości. Jeszcze gorsze świadectwo polskim urzędnikom wystawia fakt, że MSZ przekazał zgłoszenie o zaginięciu polskiego konsula miesiąc po tym, jak resort Radosława Sikorskiego otrzymał je z placówki w Bejrucie. Ostatecznie w maju 2013 roku, znaleziono martwego konsula. I tu zaczyna się szereg kolejnych tajemnic i niejasności. Libańscy lekarze, stwierdzili wystąpienie „rozległego krwiaka po prawej stronie czaszki”, co znów zostało zinterpretowane jako efekt „możliwego działania osób trzecich”. Służby libańskie kilkakrotnie wyrażały gotowość do współpracy z polska stroną, jednak polska strona nie była tym zainteresowana. Przyjęto, że polski konsul po prostu… utonął. Tak się jednak składa, że po badania anatomopatologiczne wykluczyły prawdopodobieństwo utonięcia – nie wykryto m.in obecności wody w płucach. Równie ważne jest to, że Gawrysiuk brał udział w triathlonie, musiał więc świetnie pływać a także wielokrotnie miał informować znajomych, że nie kąpie się na plaży Ramlet al Baida (na której go znaleziono), ze względu na to że w tym miejscu jest niebezpieczne morze… Autor tekstu sugeruje, że związek ze śmiercią mogła mieć libańska ekspozytura wywiadu rosyjskiego… Tyle tytułem strzeszczenia artykułu Witolda Gadowskiego. Zainteresowanych odsyłam do źródła.
Teraz druga część tekstu. W roku 2012 wydano książkę Tomasza Sekielskiego pt. „Sejf”. Pomijając kilka wtrętów politycznych, w których pan redaktor nie powstrzymał się przed dowaleniem opozycji jest to absolutnie kawał kapitalnej literatury sensacyjno – kryminalno – politycznej. W skrócie, w zamachu w Bagdadzie ginie polski ambasador i jego obstawa. Na początku wydaje się, że przyczyną był splot nieszczęśliwych wypadków. Oficjalna wersja, przedstawiana obywatelom i wybrance jednego z poległych żołnierzy mówi o wypadku, ofiary są nawet szkalowane i oskarżane o paserstwo. Z czasem na jaw wychodzą powiązania polskich służb specjalnych i innych wysoko postawionych osób w państwie, które zamieszane były w nieczyste interesy typu przemyt, z obcymi wywiadami. Ci którzy to odkryli i wpadli na trop, musieli zginąć. Okazuje się, że celowo zaniechano niektórych działań zabezpieczających, by pozbyć się świadków nieczystych gier i interesów.  Na ślad prawdziwego przebiegu zdarzeń w Iraku wpada dziennikarz i zbliżający się do emerytury policjant. Obaj ze względu na to, że zadarli ze służbami, kończą tragicznie. Książka pokazuje, że w istocie żaden polityk nie sprawuje realnej władzy. Wszyscy siedzą w „kieszeni” służb, które dysponują rozmaitymi hakami na najwyższe osoby w państwie i rozgrywają nimi jak chcą. Służby specjalne, w obronie własnych, często ciemnych interesów są w stanie posunąć się do zdyskredytowania,  sfingowania dowodów przeciwko niewygodnej osobie aż wreszcie nie cofną się przed zamordowaniem osób, które im zagrażają. Sekielski oczywiście zarzeka się, że powieść jest z gatunku political – fiction, ale ciężko nie dostrzec pewnych aluzji i prób ujawniania za pomocą fikcji, realnych mechanizmów działania służb nie tylko w Polsce.
Zestawienie tych dwóch przykładów nie ma absolutnie na celu sugerowania, że polski konsul w Bejrucie padł ofiarą intrygi polskich służb. Pragnę pokazać, że służby to ogromna wiedza. A wiedza towładza. Korzystając z tej potęgi, służby rozpanoszyły się i poczuły się bezkarne. Stąd wiele związanych z nimi niejasności i tajemnic. Wiele również zatuszowanych afer. Nie da się wygrać ze służbami, wielu którzy tego próbowali kończyło tragicznie, w najlepszym wypadku skompromitowani usuwali się na margines życia publicznego. Należy jednak, starać się minimalizować zagrożenie z ich strony. A czy obecny minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski jest osobą, która jest w stanie zapewnićbezpieczeństwo polskim dyplomatom czy zwykłym obywatelom? Niestety nie. Jest zajęty lansowaniem się i twitterowymi popisami. W jego rękach jest życie wielu ludzi, ale pokazuje że absolutnie sobie z tym nie radzi. Jego opieszałość i niekompetencja są bardzo poważnym zagrożeniem. Do starć ze służbami potrzebni są mężowie stanu, krystaliczni, odporni i twardzi. A nasz drogi minister bardziej przypomina wystraszonego pierwszaka, za wszelka cenę starajacego się uniknąć dręczenia przez silniejszych kolegów. Nie powierzyłbym mu opieki nad paprotką a tymczasem odpowiada zazdrowie i życie ludzi. W Polsce dochodzą jeszcze – spowodowanie latami komunizmu -  zdecydowanie wyższe niż dopuszczalna norma powiązanie polskich służb ze służbami rosyjskimi. A one – nie trzeba chyba nikogo przekonywać – nie mają na uwadze dobra Polski.
Jak mówi autor „Sejfu”: „Niezależnie od tego kto rządzi w państwie, służby to jest państwo w państwie. Kontrola nad nimi jest bardzo trudna, jeśli w ogóle jest możliwa. Służby zawsze zasłaniają się tajemnicą państwową. Człowiek, który tam się pojawia z zewnątrz, zachłystuje się tym że poznaje kulisy i mechanizmy, które kierują całym światem.” „Jako obywatele, za małą wagę przywiązujemy do tego co państwo o nas wie. Pozwalamy państwu na bardzo dużą kontrolę nas. Państwo ma olbrzymie bazy danych na nasz temat. Służby mogą włącząc na kilka dni podsłuchy, nie informując o tym nikogo. Nie mam zaufania do służb specjalnych, ponieważ robiły różne rzeczy, które nie miały moim zdaniem nic wspólnego z interesem państwa ani ochroną bezpieczeństwa”.
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na nasilającą się ostatnio nagonkę na likwidatorów WSI. Opublikowany raport z likwidacji miał rzekomo „odsłonić” Polskę, sprawić że stała się bezbronna. Taki ruch miał zagrażać życiu naszych agentów… Jakoś niewielu dzisiejszych moralizatorów mówi o tym, że istnienie WSI było prawdziwym zagrożeniem dla Polski. WSI były kontynuacją PRLowskich służb ściśle związanych z Rosją. Nie dokonano czystek, za nasze „bezpieczeństwo” odpowiadali byli agenci, SBcy i kolaboranci. Wielu agentów było na usługach Moskwy, przez WSI przewijały się osoby zamieszane w aferę FOZZ… Czy dopuszczenie rosyjskich szpiegów do polskich tajemnic takich jak właśnie choćby lista agentów nie niosło o wiele większego zagrożenia? Czy to nie wystawiało Polski na nieopisane niebezpieczeństwa i straty? Czemu to nie budziło u Palikotów, Lisów czy Komorowskich sprzeciwu i obaw? Ano dlatego, że nie o bezpieczeństwo Polski i Polaków im tak naprawdę chodziło a o utrzymanie status – quo, o ochronę interesów wąskiej grupy osób. Zaraz zaraz, czy to nie w kontekście pana Palikota i Komorowskiego pojawiały się wspomnienia o wspólnych polowaniach w rosyjskich lasach wespół z „podsyłanymi przez dawne KGB – niby sąsiadów”? Czy to nie Komorowski jak podaje „Do Rzeczy” był jednym z cywilnych wiceministrów MON, kiedy prezydentem był sowiecki namiestnik i zdrajca – Wojciech Jaruzelski?
Pomimo formalnego rozwiązania wojskowych służb, macki KGB i GRU wciąż oplatają Polskę. Brak do końca przeprowadzonej lustracj i dekomunizacji w polskich służbach musi prowadzić do powstawania przeróżnych teorii spiskowych. Część z nich jest bzdurami, ale niestety wiele w nich również prawdy. Niewygodnej, bolesnej dla wielu środowisk – ale prawdy! Czas uświadomić sobie, że to właśnie służby rządzą światem i to one kreują rzeczywistość zgodnie ze swoimi interesami.

Brak komentarzy: