Gospodarka rynkowa. Giełda. Ubezpieczenia społczne - ZUS. Świadectwa udziałowe.
Wpływy państwa na gospodarkę rynkową w Polsce datują się od czasów prehistorycznych, gdzie "prehistoryczny" oznacza okres słabo opisany przez historyków i niemający właściwie żadnych źródeł pisanych, ale przekazy ustne przecież sa warte nie wiele mniej, a to przede wszystkim dlatego, że w ogóle są. Czytać też można nie tylko z zapisów pozostaiwonych z pomoca pisma ale też innych wytworów kultury materialnej.
Gospodarka rynkowa nie jest wtedy kiedy opiera się na zasadzie: im mniej państwa w gospodarce tym lepiej, a jedynie wtedy jest rynkowa kiedy jest RYNKOWA, czyli ukierynkowana na rynek, czyli na to aby bylo dobrze w kraju.
W Polsce kiedy brzmi hasło: zero państwa w gospodarce jest to hasła z czasów komuny podpierające sięsłowami: wolność, prawda, pokój itp., a wiadomo, że ani o wolnośc ani o prawdę ani tym bardziej o pokój nie chodziło, ale odwrotnie. W "Prawdzie" wszytko było ale przeciez nieprawda, że była tam prawda, nawet pojedyńcze słowa były kłamliwe, bowiem rozwijano nowomowę.
Niestety teraz te wpływy bolszewickie są tak silne w Polsce, że rządzacy ograniczając gospodarkę tak bardzo jak się da mówią, że ją uwalniają. Im więcej propagandowej paplaniny o wolności tym mniej wolności.
A państwo jak najbardziej powinno w gospodarce uczesniczyć, ale nie jako rozdawca stanowisk i hamulcowy, jako regulator tam gdzie nie trzeba regulować a dezregulator gdzie trzeba pilnować, ale jako inwestor, który z dywidency i wzrostów będzie stymulował rozwój i finansował własne wydatki potrzebna dla funkcjonowania tegoż.
Państwo nie tylko powinno ale musi się wycofać z tych dziedzin, któe są korupcjogenne i hamują rozwój jak ubezpieczenia społeczne, reglamentowanie, rozdmuchana biurokracja. Oczywiście na tę chwile nie ma ani woli politycznej ani społecznej, ale czarno na białym widać, że drobne deregulacje, jakieś zmiany kosmetyczne, pijarowe, przed wyborami lokalnymi, europejskimi lub parlamentarnymi nie prowadzą do niczego dobrego, wręcz przeciwnie - coraz to nowio ludzie się obrażają na Polskę i wyjeżdżają osłabiając kraj a wzmacniając kraje, które ich przyjmują.
Oczywiście władzy to zupełnie nie przeszkadza bowiem ona i w słabym kraju może być silna i zamożna, a wręcz jest tak, że im kraj słabszy tym jej jest lepiej - zatem kiedy ludzie grożą: wyjedziemy i ni wrócimy, władza ta w kuluarach się z tego śmieje i cieszy a tylko w oficjalnych wypowiedziach boleja nad tym i zapowiada reformy.
Jeśli zatem Polska wpompowałaby 500 mld USD w gospodarkę, inwestując wyłącznie w dobre przedsięwzięcia, nie interwencyjne ratowanie upadających molochów lub kupowanie udzaiłaów aby mieć miejsca w radach, bez zachowywania uprzewilejowanych głosów aby obsadzac zarządy, inwestując jedynie na zasadzie komercyjnej, prędko uzyskiwałaby przychód rzędu 20-50 mld USD z dywidend i mogłaby liczyć na wzrosty kursów. Co więcej uzależniłaby, jako rząd, jako państwo swoją przyszłośc od gospodarki własnego kraju. Naturalnie inwestor nigdy niemoże sobie pozwolić na brak dywersyfikacji, równiez geoograficznej, ale przeciez można zachować proporcje: 70% - 30%.
A przecież Polska moża sobie pozwolić nie tylko na taką inwestycję, ale kilkukrotnie większą a dywidendy, dalsze wpływy z podatków pośrednich mogłyby w historycznie krótkim czasie związać państwo z naszym regionem, dać impuls gospodarce, stymulowac ją i ożywiać i przynościć z dywident więcej przychodów niz z podatków bezpośrednich, sfinansować ubezpieczenia społeczne i wykreować wreszcie porządna politykę prorodzinną.
W USA:
http://www.youtube.com/watch?v=YqX1UnymKXs
JAN BODAKOWSKI
“70 lat temu, 6 marca 1942
roku, Niemcy zastrzeli w obozie koncentracyjnym Auschwitz Romana
Rybarskiego. Przez ostatnie 70 lat prace tego wybitnego polskiego
wolnorynkowego ekonomisty były niedostępne. W tym roku, w rocznicę
śmierci wielkiego Polaka, mija okres, w którym prace ekonomisty i
polityka ruchu narodowego były w dyspozycji jego rodziny. Pozwala to
wreszcie na ich upowszechnienie (wbrew rodzinie, bojącej się pamiętać o
poglądach przodka).
Roman Rybarski urodził się w 1887
roku. Był absolwentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i
Szkoły Nauk Politycznych w Paryżu. Pracował naukowo (przed, w trakcie i
po pierwszej wojnie światowej) w Szkole Nauk Społecznych w Krakowie i w
Katedrze Ekonomii Politycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był polskim
ekspertem na konferencji pokojowej w Paryżu. W odrodzonej ojczyźnie
pracował w Ministerstwie Skarbu, był wykładowcą Politechniki
Warszawskiej i Uniwersytetu Warszawskiego (do wybuchu II wojny
światowej). Działał w Polskiej Akademii Umiejętności i Towarzystwie
Naukowym Warszawskim. Napisał kilkadziesiąt prac naukowych. Pod zaborami
Roman Rybarski działał w Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, Zjednoczeniu
Młodzieży Narodowej i Lidze Narodowej. W II RP był członkiem władz
Związku Ludowo-Narodowego, Obozu Wielkiej Polski, tajnej Straży
Narodowej i Stronnictwa Narodowego. Od 1928 do 1935 roku był posłem na
Sejm i prezesem klubu parlamentarnego narodowców. Uznawano go za lidera wolnorynkowej frakcji endecji. Na
forum publicznym popierał parlamentaryzm, demokrację i gospodarkę
wolnorynkową. Zwalczał wszelkie niewolnorynkowe pomysły gospodarcze.
Był czołowym publicystą „Gazety Warszawskiej”, „Myśli Narodowej”,
„Warszawskiego Dziennika Narodowego”, „Polityki Narodowej” i „Kuriera
Poznańskiego”. Pod niemiecką okupacją w czasie II wojny światowej
tworzył struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Był członkiem
Delegatury Rządu RP (kierował Departamentem Skarbu Państwa Podziemnego).
Po aresztowaniu przez Gestapo w lipcu 1941 roku był więźniem obozu
koncentracyjnego Auschwitz. W obozie tym razem z Janem Mosdorfem
(przywódcą Obozu Narodowo-Radykalnego) stał na czele narodowej
konspiracji. Włączył się w konspirację Związku Walki Zbrojnej
(późniejszej Armii Krajowej). Za tworzenie konspiracji na terenie obozu
koncentracyjnego został rozstrzelany przez Niemców 6 marca 1942 roku.
Zginął, mając zaledwie 55 lat.
Rola państwa
Roman
Rybarski głosił, że celem gospodarki jest dobrobyt obywateli, potęga i
rozwój narodu, walka „z nędzą, bezrobociem szerokich mas ludności”,
przeciwdziałanie zagroże-niu zewnętrznemu. By gospodarka realizowała
swoje cele, państwo musi zapewnić przedsiębiorcom możli-wość akumulacji
kapitału, gwaranto-wać nienaruszalność prawa własności, niezmienność
wolnej gospodarki, niskie podatki, niepowstawanie nowych i niezmienność
niezbędnych przepisów oraz ograniczenie liczby przepisów. Roman
Rybarski głosił też, że celem gospodarczym jest kreacja rodzimego
kapitału i uniezależnienie się od obcego kapitału, tworzenie rodzimej
przedsiębiorczości. Pisał, że „zagadnienia rozwoju narodowego
gospodarstwa, to zagadnienia całości i niezależności naszego państwa”.
Bo tyko silna gospodarka uratuje państwo przed zniszczeniem. Profesor
Rybarski z zasady sprzeciwiał się wspieraniu przez państwo jakichkolwiek
działów gospodarki. Wyjątkiem od tej reguły mogły być tylko zamówienia
armii polskiej w polskich prywatnych zakładach produkujących broń i
prowadzących badania naukowe. Postulował też budowę szlaków
komunikacyjnych, które zapewnią zjednoczenie gospodarcze Polski, a w
konsekwencji zjednoczenie narodu. Rybarski odmawiał państwu prawa do
zadłużania się. Postulował spłatę długów gospodarczych produktami
przemysłowymi, który winny być tańsze od zagranicznej produkcji.
Możliwość taniej, a przez to atrakcyjnej produkcji widział w likwidacji
większości kosztów, takich jak wysokie podatki, obowiązkowe
ubezpieczenia społeczne, interwencjonizm państwa. Twierdząc, że nie ma
alternatywy dla uprzemysłowienia, Rybarski przeciwstawiał się
antyindustrialnej histerii propagowanej przez Doboszyńskiego.
Industrializacja, według Rybarskiego, służyć miała też likwidacji
bezrobocia. Profesor Rybarski twierdził, że narodowa myśl gospodarcza
widzi potrzebę obrony wolności gospodarczej i jej pozytywnych owoców
przed zagrożeniem ze strony monopoli, związków zawodowych, trustów,
karteli, syndykatów. Rolą państwa, prócz obrony wolnego rynku, miała być
też kreacja swobód gospodarczych. Działacz narodowy twierdził, że
politykę gospodarczą tworzą wszyscy konsumenci i producenci swoimi
suwerennymi decyzjami na rynku. Dlatego decyzje te powinny być
odpowiedzialne i mieć na celu dobro narodu“….
A oto przykłady do czego doprowadzają Polaków, i dlaczego na to się decydują, "polskie" ekipy rządowe będąca niemal nieprzerwanie (PiS niestety się nie popisał po POPiS-em najpierw zamącił, a potem wszedł w takie układy, że szkoda gadać) u władzy od obalenia rządu Jana Olszewskiego:
Przykład numer 1. Danuta wyjechała
do Włoch w 2001 r., jeszcze przed kompleksowym otwarciem
rynku pracy dla Polaków. Mieszkanie w bloku na
warszawskim Ursynowie zostawiła synowi, który
chciał założyć rodzinę.
Włoskiego nauczyła się dość szybko,
choć w chwili wyjazdu miała już 51 lat.
Była salową w szpitalu w Palermo, potem
opiekowała się starszym małżeństwem
w Syrakuzach, w końcu została przedszkolanką w
Katanii. Tam żyje do dzisiaj, już osiem lat.
Powrotu do Polski nie planuje. A nawet wracać nie chce.
Bo i do czego? Musiałaby mieszkać w wielkiej
płycie z synem, synową i wnukiem, nie miałaby
nawet własnego pokoju, bo mieszkanie ma tylko 58 mkw.
Przede wszystkim straciłaby zaś dobre, legalne
źródło zarobkowania. W Polsce po
sześćdziesiątce nie przyjęto by jej nawet
do pracy przy kasie. W Katanii natomiast wynajmuje 70-metrowe
mieszkanie w willowej dzielnicy, jeździ popularnym we
Włoszech i drogim w Polsce fiatem 500, stać ją
na pomoc rodzinie w Warszawie, może pozwolić sobie
na regularnie jadanie w dobrych restauracjach i częste
rozrywki. Ma również zapewnioną opiekę
medyczną na poziomie wyższym niż polski, a
pracodawca płaci jej dodatkowe składki emerytalne.
To wszystko ma miejsce w teoretycznie ogarniętej
recesją Italii.
Przykład numer 2. Anna wprawdzie do
pięćdziesiątki jeszcze kilku lat brakuje, ale
niedawno podjęła najodważniejszą
decyzję w życiu. Razem z mężem i
8-letnią córką postawiła wszystko na
jedną kartę i wyjechała do Irlandii. W Polsce
nie miała raju, bo biuro księgowe, którym
kierowała w małym mieście na Pomorzu,
podupadło razem z kryzysem, ale nie było na tyle
źle, by nie wiązać końca z końcem.
Tylko że tak żyć nie chciała. Dzisiaj
córka mówi już po angielsku lepiej od niej,
ona dostała pracę w dziale księgowości
sieci marketów budowlanych, a mąż architekt
robi już pierwsze samodzielne projekty. Stać ich na
dom, dwa auta, wakacje. Ale nie w Polsce, bo do Polski ich
nie ciągnie.
Przykład numer 3. Katarzyna ma 53 lata,
od 3 lat odpowiada za marketing w dużej firmie
transportowej, jednym z liderów rynku w Polsce. Firma
niestety słynie z tego, że nie ma
szczęścia do prezesów, a atmosfera jest tu co
najmniej wybuchowa. Ludzie zmieniają się jak w
kalejdoskopie, nikt szczególnie nie przywiązuje
się do posady. Ona również. Zarabia
nieźle, ale od chwili, kiedy przekroczyła próg
firmy, wie, że to kontrakt czasowy, nie
dłuższy niż 3–4 lata. Czyli, jak dobrze
pójdzie, jeszcze rok. Dlatego kiedy jej mężowi
bankowcowi zaproponowano intratny bezterminowy kontrakt we
Francji, w pakiecie z pięknym domem, za wynajęcie
którego zapłaci pracodawca, spadł jej
kamień z serca. Jak twierdzi, bez żalu
pożegnałaby się z Polską. Dzieci są
już dorosłe, samowystarczalne. Pracują,
mieszkają oddzielnie, z rodzicami widują się
może trzy razy w miesiącu. Poza tym
żałować nie ma czego bo, jak mówi,
życie w naszym kraju oznacza ciągłą
bezsensowną walkę i konieczność
stałego brania się za bary z przeciwnościami
losu. Ona ma już tego serdecznie dość. A
Francja, z jej winami, serami, szacunkiem dla
pracowników, melodyjnym językiem, wieżą
Eiffla i Lazurowym Wybrzeżem zawsze ją
fascynowała.
Można by znaleźć setki,
jeśli nie tysiące podobnych przykładów.
Ludzi jeszcze w sile wieku, z ogromnym doświadczeniem
zawodowym, z dorosłymi dziećmi, takich, którzy
z dnia na dzień mogą się przeprowadzić.
Znudzeni i zmęczeni życiem w Polsce poszukują
takiej życiowej drogi, która pozwoli im po prostu
cieszyć się codziennością. Można by
jednak również wskazać wiele słabiej
wykształconych osób, od miesięcy lub lat
borykających się z problemami na rynku pracy,
takich, których ze względu na wiek mało kto
bierze pod uwagę przy zatrudnianiu. Ich tu trzyma
jeszcze mniej. Sfrustrowani, niedowartościowani,
obwiniający siebie i innych za swoje niepowodzenia
mają Polski dość w jeszcze większym
stopniu. Dlatego wyjeżdżają i będą
wyjeżdżać. Bo dla nich kryzys nigdy się
nie skończy.
– Trudno dziwić się ludziom
w tym wieku, że nie widzą dla siebie
przyszłości w Polsce, bo to czytelny efekt tego, co
się tu dzieje – ocenia Andrzej Sadowski, wiceszef
Centrum im. Adama Smitha. – Bez względu na to, czy
są profesjonalistami, czy bezrobotnymi bez kwalifikacji,
coraz częściej tracą ochotę na kopanie
się z koniem, rzeczywistością, w której
żyją. Jesteśmy, wbrew temu, co wypada
mówić publicznie, w coraz większym stopniu
krajem zamykających się możliwości, a nie
rozwoju. Tak właśnie reagujemy na zaklinanie
rzeczywistości przez premiera. Pakując walizki i
wsiadając do samolotu. Z tym że bilet mamy w
jedną stronę. Emigracja, i młodych, i
starszych, boleśnie dla rządzących weryfikuje
ich oświadczenia o tym, że w Polsce wreszcie znowu
zacznie świecić słońce wzrostu
gospodarczego. Widać wyraźnie, że na
czary-mary jest już za późno.
Jak przekonuje Andrzej Sadowski, dzisiaj
Zachód potrzebuje nowej jakości pracy, która
będzie przejawiać się choćby tym, że
nikt nie myśli o weekendzie już w czwartek i stara
się skończyć pracę w piątek rano.
Polacy zaś również nie koncentrują
się w zmniejszaniu czasu swojej zawodowej
aktywności, przeciwnie – profesjonalnie
podchodzą do obowiązków. Są
odpowiedzialni, szczególnie jeśli zajmują
specjalistyczne, dobrze płatne stanowiska. Jednak
widać to wyraźnie dopiero, gdy wyjadą na
Zachód i zostaną zatrudnieni w tamtejszych firmach.
One bowiem są w stanie docenić trud
pracowników znacznie bardziej niż firmy polskie.
Choć oczywiście jak zawsze bywają
wyjątki.
– Niedawno rozmawiałem z polskim
przedsiębiorcą, który jest już po
pięćdziesiątce. W Polsce
osiągnął sukces, ale nie dzięki
czemuś, lecz wbrew. Wbrew kłodom, które
rzucała mu pod nogi piętrząca trudności
administracja. Szczerze przyznał, że nie ma
już mentalnych problemów, by dowolnego dnia
zamknąć firmę, a następnego otworzyć
ją w innym kraju. Sam się dziwi, że jeszcze
tego nie zrobił – dodaje Andrzej Sadowski.
Jak niedawno pisaliśmy w DGP, w okresie
2000–2012 niemal 300 tys. osób podjęło
decyzję o wymeldowaniu się z Polski. Oznacza to,
że przynajmniej przez jakiś czas, zapewne
długi, nie planują mieszkania nad Wisłą.
Tym samym żyją i pracują na emigracji. Dzisiaj
o opuszczeniu kraju na stałe decydują
głównie kryteria ekonomiczne, a nie jak w latach
70. i 80. polityczne. Są one jednak na tyle istotne,
że spowodowały większy odpływ
Polaków za granicę, niż miało to miejsce
po stanie wojennym, w czasach największej komunistycznej
beznadziei.
Z najnowszego spisu powszechnego wynika,
że za granicą przez ponad rok przebywa 1,5 mln
Polaków. Ogółem liczbę osób,
które wyjechały do pracy od chwili wejścia
Polski do UE (część z nich wróciła),
szacuje się na ponad 2 mln osób. Na przestrzeni lat
zmieniły się główne kierunki stałych
wyjazdów. W 1998 r. prawie jedna trzecia polskich
emigrantów mieszkała w USA (głównie w
Chicago i Nowym Jorku), poniżej 30 proc. w Niemczech i
tylko 5 proc. w Wielkiej Brytanii. Po tym jak w chwili
wejścia Polski do Unii Europejskiej Wielka Brytania
otworzyła przed nami szeroko drzwi do legalnego
zatrudnienia proporcje te musiały się radykalnie
zmienić. W 2007 r. aż jedna trzecia polskich
emigrantów żyła właśnie w Wielkiej
Brytanii, 18 proc. w Niemczech, 12 proc. w Irlandii i tylko 6
proc. w Stanach Zjednoczonych.
Większość
„uciekinierów” w naturalny sposób
stanowią ludzie młodzi. Nie ma
szczegółowych statystyk dotyczących tych,
którzy na wyjazd z Polski decydują się po 50.
roku życia, ale analizując dane z Narodowego Spisu
Powszechnego z 2011 r. oraz fragmentaryczne informacje z
poszczególnych województw, gdzie samorządy
monitorują sytuację, można zakładać,
że stanowią kilkanaście procent wszystkich
emigrantów, czyli ok. 150–180 tys. osób.
Ogółem bowiem, jak podaje GUS, 65 proc.
Polaków żyjących z dala od kraju jest w wieku
mobilnym, a aż 83 proc. w produkcyjnym. W
przedprodukcyjnym (dzieci i młodzież) i
poprodukcyjnym (emeryci: po 60. kobiety i po 65. roku
życia mężczyźni) tym samym jest ok. 17
proc. Najliczniejsza grupa, co nie jest zaskakujące, to
ludzie w wieku 25–29 lat, których wyjechało
aż 243 tys. Niewiele mniej, bo 232 tys. stanowią
osoby między 30. a 34. rokiem życia. 151 tys.
emigrantów jest w wieku 35–39 lat, a 101 tys. w
przedziale 20–24 lata.
Co ciekawe, np. na Podkarpaciu odsetek
osób w wieku poprodukcyjnym, które decydują
się na czasowy wyjazd za granicę, jest niemal
trzykrotnie niższy niż tych, które
definitywnie zamykają za sobą drzwi, sprzedają
mieszkanie, samochód, działkę i
wyjeżdżają. W jakimś stopniu te
nieodwołalne decyzje są spowodowane
chęcią dołączenie do dzieci, które
od lat dobrze radzą sobie na emigracji, ale czy jest to
czynnik dominujący? Zdaniem ekspertów nie,
ponieważ ludzie w określonym wieku, dopóki
pozwala im na to zdrowie, wolą być samodzielni i
decydować o swoich sprawach na własną
rękę, a nie opierać się na dzieciach i
ich sytuacji życiowej. Większość
stałych emigrantów po pięćdziesiątce
zatem podejmuje ryzyko głównie z uwagi na
własne, indywidualne potrzeby dokonania życiowych
zmian.
Ze wspomnianego Podkarpacia rocznie
wyjeżdża między 70 a 80 osób w wieku
poprodukcyjnym. W porównaniu z osobami produkcyjnymi,
których jest średnio 3 tys., jest to liczba
znikoma. Trzeba jednak pamiętać, że ludzie
pięćdziesięcioletni również
mieszczą się w tej drugiej grupie. Jeśli
statystykę dotyczącą osób najstarszych
rozszerzyć na cały kraj, ostrożnie można
szacować, że każdego roku opuszcza Polskę
około tysiąca osób po 60. roku życia. Ile
realnie jest tych o 10 lat młodszych, nie wiadomo, ale
zapewne kilka razy więcej.
Zdaniem specjalistów emigracja
będzie procesem nasilającym się, mimo że
teoretycznie wskaźniki ekonomiczne i powiązane z
nimi zadowolenie społeczne powinny rosnąć.
– Dzisiejsze 2 mln osób na
emigracji zmieni się w 3, a może 5 mln za kilka
lat. Liczba Polaków mieszkających nad
Wisłą będzie proporcjonalna do tego, jak
trudno będzie w Polsce i o pracę, i o godziwe
świadczenie emerytalne. A na działania
polityków odwracające tę tendencję na
pewno liczyć nie możemy – przewiduje dr
Wojciech Jabłoński, politolog z Uniwersytetu
Warszawskiego.
Póki co razie nasz kraj pod kątem
ekonomicznym niewiele może zaproponować ludziom
zdecydowanym na wyjazd. Średnia pensja w Polsce to 3,8
tys. zł brutto, co realnie daje mniej niż 3 tys.
zł na rękę miesięcznie. W Wielkiej
Brytanii jest to w przeliczeniu 11,1 tys. zł, we
Włoszech 8,5 tys. zł, w Irlandii nawet 12,8 tys.
zł. Nie każdy emigrant będzie, przynajmniej na
początku, tyle zarabiał, ale skala
rozbieżności pokazuje, że bez
głębokich zmian w Polsce jednoznaczne decyzje
emigracyjne będą, zgodnie z opinią dr.
Wojciecha Jabłońskiego z UW, podejmowane coraz
częściej.
W kontekście ostatnich decyzji
emerytalnych rządu (podniesienie wieku, ograniczenie
roli OFE) sprzyjać będzie im bez wątpienia
również statystyka dotycząca wysokości
emerytur w Europie. W Niemczech średniej wielkości
świadczenie stanowi obecnie ok. 50 proc. pensji
odchodzącego na emeryturę. Przy średnich
niemieckich zarobkach na poziomie ok. 3 tys. euro osoby w
wieku poprodukcyjnym mogą liczyć na
comiesięczne 1500 euro. To ponad 6 tys. zł. W
Polsce średnia emerytura waha się w okolicach 1,5
tys. zł, jest więc cztery razy niższa.
Minimalne świadczenie w Hiszpanii to ok. 600 euro (2,5
tys. zł), w Wielkiej Brytanii 400 funtów (2 tys.
zł), we Włoszech 506 euro (2,2 tys. zł). W
Polsce mniej niż 800 zł.
Jak szacuje na podstawie danych Banku
Światowego dr Karolina Drela z Wydziału
Zarządzania i Ekonomiki Usług Uniwersytetu
Szczecińskiego, kluczowe przyczyny wywołujące
emigrację w kontekście światowym to
perspektywy wyższych zarobków, poprawy standardu
życia oraz rozwój osobisty lub zawodowy.Pozycja Polski w świecie uległa pogorszeniu w 2013 roku według danych raportu globalnej konkurencyjności opublikowanego przez Światowe Forum Ekonomiczne.
Gospodarka naszego kraju znajdowała się pod względem konkurencyjności na 42 miejscu wśród 148 krajów uwzględnianych w rankingu. Było to o 1 miejsce niżej, aniżeli w roku ubiegłym, kiedy to zajmowaliśmy 41 miejsce. Od wielu już lat na pierwszych miejscach znajdują się gospodarki Szwajcarii, Singapuru, Finlandii, Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Smutne jest, że Polskę wyprzedziły takie kraje jak Tajlandia, Azerbejdżan, Chile czy Panama. Lepiej radziliśmy sobie w Europie Środkowo-Wschodniej. Udało nam się nawet wyprzedzić przeżywające kryzys Czechy. Zaznaczmy, że wyniki powyższego raportu są bardzo ważne dla inwestorów zagranicznych. Stanowią bowiem dla nich ważne źródło analizy porównawczej i są pierwszym etapem selekcji rynków, na których zamierzają inwestować. W budowie rankingu brano pod uwagę takie elementy sytuacji gospodarczej, jak struktura instytucjonalna państwa, infrastruktura społeczna i gospodarcza, otoczenie makroekonomiczne, poziom służby zdrowia, poziom edukacji, efektywność gospodarki i jej innowacyjność.
Konkurencyjność polskiej gospodarki pogarsza się mimo bardzo niskich kosztów płac. Godzinowe koszty pracy w Polsce są ponad 3 razy niższe aniżeli średnie w Unii Europejskiej. Przed nami są pod tym względem takie kraje Europy Środkowo-Wschodniej jak Węgry, Estonia, Słowacja, Czechy i Słowenia. Zarabiamy w Polsce tyle co pracownicy w Ameryce Południowej. Za godzinę pracy dostajemy o dolara więcej niż Brazylijczycy i o dolara mniej niż Argentyńczycy.
Pozycja konkurencyjna Polski obniżyła się, mimo że nasz kraj wydał ogromne środki finansowe na jej poprawę. W latach 2007-2013 mieliśmy do wykorzystania w ramach polityki spójności UE blisko 70 miliardów euro, nie licząc dotacji unijnych na rolnictwo. Zadaniem polityki spójności była poprawa infrastruktury gospodarczej i niwelowanie dysproporcji rozwojowych między poszczególnymi regionami naszego kraju. Jeśli uwzględnić środki przyznane nam na rozwój rolnictwa, to w sumie dysponowaliśmy dodatkowymi funduszami z Unii Europejskiej w okresie 2007-2013 na sumę 100 mld euro.
Z powyższego rankingu można wyciągnąć wniosek, że fundusze unijne nie przyniosły oczekiwanych efektów. Błędna była polityka ich redystrybucji. Można mieć na przykład wątpliwości czy priorytetowym celem była budowa autostrad i stadionów? Czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby skoncentrowanie wydatków na rozbudowie dróg lokalnych, na rozwoju transportu kolejowego i położenie nacisku na rozwój systemu energetycznego dającego niezależność ekonomiczną. Ale przede wszystkim powinna obowiązywać zasada koncentracji wydatków, a nie ich rozpraszanie.
Kluczem dla poprawy konkurencyjności gospodarki jest zwiększenie wydatków na badania naukowe i rozwój. Pod tym względem sytuacja nie ulega poprawie od wielu lat. Udział wydatków na badania i rozwój w Polsce uległ stagnacji na poziomie około 0,5% PKB. Średnio w Unii Europejskiej wskaźnik ten wynosi 1,5%, a w Stanach Zjednoczonych 3%. O astronomicznej różnicy w wielkości tych wydatków w ujęciu nominalnym nie ma się nawet co rozwodzić. Występuje bowiem ogromna różnica w wartości wytwarzanego PKB. Niekorzystna jest też struktura wydatków. W Polsce dominują wydatki na badania podstawowe z budżetu państwa, słabo powiązane z ich aplikacyjną efektywnoscią. Na Zachodzie natomiast dominują wydatki wdrożeniowe firm, pozwalające zdobywać przewagę konkurencyjną sektora prywatnego na rynkach międzynarodowych.
Powiększająca się dziura budżetowa nie stwarza nadziei na poprawę sytuacji. Cięcia budżetowe przyjęte na ten rok osłabią naszą konkurencyjność. Oszczędności dotkną tak ważne resorty gospodarcze jak Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej, ministerstwo rolnictwa czy ministerstwo szkolnictwa wyższego. Rząd zabiera kolei 1 mld złotych w ramach ratowanie budżetu. Obcięte zostały wydatki na naukę. Jedyne zatem co nam zostanie, to nadal konkurować na rynkach międzynarodowych niskimi kosztami pracy. Tylko czy Polacy będą chcieli pracować we własnym kraju za nędzne wynagrodzenie? Czy kolejne 2 miliony pracowników nie poszuka sobie nowej ziemi obiecanej?
Takie będą skutki braku strategii rozwoju Polski. Polityka polegania wyłącznie na niewidzialnej ręce rynku zawiodła. Jest to bowiem polityka „jakoś to będzie”, polityka bez wizji. Kraje wysoko rozwinięte już dawno z niej zrezygnowały. Wolą wspierać rodzimą przedsiębiorczość i ich pozycje konkurencyjną w nieczystej grze na rynkach globalnych.
A o to po co państwu mniejszościowe udziały w spółkach (tzw. spółkach skarbu państwa) z prawem do powoływania rad nadzorczych i zarządów, czyli udziały mniejszościowe z uprzywilajowanymi akcjami dającymi decydujący głos:
Dodano: 13.09.2013 [07:27] (Gazeta polska)
"Szefowie firm
z udziałem skarbu państwa zarabiają coraz więcej. Omijając obowiązujące
prawo, zawierają kontrakty sięgające nawet kilkuset tysięcy złotych
miesięcznie, a rząd się chwali, że płaca minimalna w Polsce wzrosła do
1600 zł brutto. – To pokazuje skalę hipokryzji gabinetu Donalda Tuska –
komentuje w rozmowie z "Gazetą Polską Codziennie" Janusz Śniadek (PiS).Niemal 6 mln zł dla pięciu członków zarządu Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, ponad 3 mln zł dla pięciu osób zasiadających w zarządzie Polskiej Grupy Energetycznej, prawie 1,7 mln zł dla trzech członków zarządu PKP i 1,3 mln zł dla czterech z Enei SA. Tak wyglądają zarobki w niektórych spółkach z udziałem skarbu państwa (dane pochodzą z 2011 i 2012 r.).
– Tak obecna koalicja dba o swoich ludzi i kupuje sobie poparcie. Nie liczą się ani prawo, ani realia gospodarcze – mówi były minister transportu, a obecnie poseł Jerzy Polaczek (PiS). Zwraca uwagę, że Polskie Linie Kolejowe miały ok. 700 mln zł strat, a kierownictwo spółki i tak wypłaciło sobie horrendalne pensje. Według nieoficjalnych informacji, do których dotarła „Codzienna”, wynika, że łączne miesięczne dochody prezesa zarządu PLK Remigiusza Paszkiewicza to 100–110 tys. zł.
– Omijanie ustawy ograniczającej wysokie zarobki dla szefów spółek z udziałem skarbu państwa to skandal – ocenia były szef Solidarności, a obecnie poseł Janusz Śniadek. Podkreśla, że jest to tym bardziej oburzające, kiedy rząd, mówiąc o konieczności oszczędzania, planuje likwidację etatów związkowych czy prawa do bezpłatnego korzystania z biur w zakładach pracy. – To polityka godna Jaruzelskiego."
Uprzewilejowane głosy na radach nadzorczych to rak, który niszczy gospodarkę polską, niestety nie tylko spółki prywatyzpowane, państwowe (bo przeciez nie narodowe - Polacy jako naród mają tyle do gadanie co Żyd w czasie okupacji niemieckiej) ale też utrudniają rozwój całkowicie prywatnym, zakładanym od zera spółkom polskim, bowiem niszczą konkurencyjność. Celem bowiem tych państwowych udziałów nie jest bowiem rozwój tych przedsiębiorstw a jedynie ich eksploatacja - dla potrzeb obsadzania swoich ludzi w radach i zarządach oraz drenacja kapitału na szeroko pojęte potrzeby partii rządzącej zaś zysk dla udziałowców zaranicznych, mimo, że muszą godzić się na itytujące ich ograniczenia jest równiueż ewidentny: w przyszłości przejmą wszystko, zas na dziś mają możliwości uzyzkiwania wiekszego udziału w rynku polskim dla swoich spółek macierzystych niż gdyby wchodzili na nasz rynek bezpośrednio (już rządy odpowiednio postarały się o rzucanie kłód na wszystkie możliwe drogi wejścia na nasz rynek krajowy)
Środa, 9 października 2013 (02:05)
Na koniec sierpnia bieżącego roku z zarządzanych przez OFE blisko 286 mld zł ponad 116,2 mld zł przypadało na akcje i prawa z nimi związane spółek notowanych na giełdzie. Środki płynące z funduszy emerytalnych były jednym z fundamentów rozwoju warszawskiej giełdy, która stała się największą tego rodzaju instytucją w Europie Środkowo-Wschodniej. Zmiany marginalizujące OFE doprowadzą w konsekwencji do spadku znaczenia giełdy w Warszawie jako regionalnego centrum finansowego.
Marginalizacja funduszy emerytalnych będzie wynikać z zapowiedzianego wprowadzenia dobrowolności uczestniczenia w drugim filarze (z „biletem w jedną stronę”, gdy wybierze się system państwowy), połączonego ze stopniowym przekazywaniem aktywów z OFE do ZUS w okresie od dziesięciu lat do osiągnięcia wieku emerytalnego oraz przeniesieniem obligacji skarbowych z OFE do ZUS. Co więcej, propozycje te faktycznie rozbijają dotychczasowy drugi filar emerytalny, a jeden z opiniotwórczych amerykańskich tygodników nazwał propozycje rządu „największą nacjonalizacją w Polsce od 1946 roku”, budzącą „śmiech duchów Stalina i Lenina”.
Powyższe propozycje zmniejszą przychody towarzystw zarządzających funduszami. Jeśli do tego dodamy obniżenie opłat manipulacyjnych i za zarządzanie (skądinąd uzasadnione, gdyby były wprowadzane przy obecnym modelu działalności OFE), należy spodziewać się, że część towarzystw stanie się nierentowna, a ich właściciele będą chcieli je sprzedać. Doprowadzi to do zmniejszenia liczby funduszy.
Fundusze, które przetrwają tę fazę, nie będą mogły nabywać obligacji skarbowych, ale tylko akcje, a także obligacje inne niż emitowane przez Skarb Państwa (czyli np. przedsiębiorstw, jednostek samorządu terytorialnego) czy też aktywa zagraniczne. Mówi się, że poza granicami Polski fundusze będą mogły inwestować nawet 30 proc. aktywów, czyli kilkanaście razy więcej niż obecnie.
Konsekwencją powyższych zmian będzie m.in. duża zmienność wartości jednostek OFE, tj. wzrosty w przypadku koniunktury i poważne spadki w czasie bessy, mogące przewyższyć jakże fatalne z roku 2008. Spadki mogą powodować panikę pozostających w OFE i w konsekwencji przechodzenie do ZUS tych, którzy już nie ulegną na początku rządowej propagandzie, nawołującej do niedokonywania wyboru OFE. Ruchy takie będą stanowić swoistą spiralę śmierci dla OFE, ponieważ aby przekazać środki do ZUS, fundusze będą sprzedawać posiadane akcje, co spowoduje kolejne spadki na giełdzie, a w konsekwencji dalsze obniżenie znaczenia funduszy emerytalnych.
Fatalne skutki propozycji rządowych wobec OFE to nie tylko melodia przyszłości. Negatywne konsekwencje widoczne są już dziś. Przedsmak przewidywanego w przyszłości wpływu na giełdę mieliśmy w dniu ogłoszenia stanowiska rządu w sprawie OFE oraz w dniu następnym, kiedy indeks największych spółek na warszawskiej giełdzie WIG 20 spadł łącznie o ponad 8 procent. Trudno w przypadku tych spadków mówić o „błędach zarządzających”, który to argument podniósł wicepremier Rostowski, to raczej świadoma decyzja inwestorów oceniających negatywnie propozycje rządu jako szkodliwe dla przedsiębiorstw szukających kapitału na rozwój oraz całej gospodarki.
Należy pamiętać, że giełda stanowi swego rodzaju barometr gospodarczy, a gorsze wyniki indeksów zwiastują słabsze perspektywy gospodarki. Rząd o zmianach w OFE mówił w zasadzie od początku roku i przełożyło się to na wyniki giełdy w Warszawie w całym roku 2013. WIG 20 w bieżącym roku znajduje się na poziomie ponad 1/3 niższym od rekordów notowanych w roku 2007, podczas gdy w innych państwach, np. USA czy Niemczech, w roku bieżącym indeksy biły historyczne szczyty. Może to potwierdzać negatywne konsekwencje zmian w OFE na gospodarkę.
Zmiany w funduszach emerytalnych ponadto mocno utrudnią (jeśli nie w ogóle uniemożliwią) prowadzenie dużych debiutów giełdowych, jakie zdarzyły się w kilku ostatnich latach. W roku 2012 giełda w Warszawie była piątą giełdą w Europie pod względem wielkości aktywów debiutujących spółek. Po wprowadzeniu zmian w OFE o powtórzeniu takiego wyniku można tylko pomarzyć, a przedsiębiorstwa staną w obliczu ograniczonych możliwości pozyskiwania kapitału.
Co więcej, Polska stanie się jeszcze bardziej uzależniona od zagranicznego kapitału i zależność ta będzie dotyczyć nie tylko finansowania przedsiębiorstw, ale również zadłużenia publicznego. Należy pamiętać, że już obecnie ponad 50 proc. polskich obligacji skarbowych znajduje się w rękach podmiotów zagranicznych (dla porównania w roku 2007 było to niecałe 20 procent), co czyni wycenę polskiego długu (a tym samym koszty obsługi) podwójnie wrażliwą na sytuację na rynkach międzynarodowych. Po zmianach w OFE większe uzależnienie od inwestorów zagranicznych będzie dotykać w dużo większym stopniu także giełdę.
Działania rządu wobec OFE prowadzą w konsekwencji do zmniejszenia wysokości oficjalnego zadłużenia publicznego. Z tym że jest to konsekwencja działająca w stosunkowo krótkim okresie, a zobowiązania państwa wobec przyszłych emerytów w przyszłości wręcz się zwiększą. Takie krótkowzroczne działanie przyniesie w przyszłości negatywne skutki dla finansów publicznych w Polsce. Bardzo szybko przełoży się to też na inne obszary – obniży prestiż dotychczasowego centrum finansowego tej części Europy – Warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Na wieść o planowanych zmianach w OFE mogą zacierać ręce decydenci giełd w Wiedniu, Budapeszcie czy Pradze, które w ostatnich latach nasza giełda wyraźnie zdystansowała, a w konsekwencji zaproponowanych zmian będą znów mogły rywalizować z Warszawą. Co gorsze, zmiany w OFE będą się przekładać na zmniejszenie możliwości finansowania przedsiębiorstw, a tym samym na realną gospodarkę.
Ale gospodarka "rynkowa" może wyglądać i tak:
"Platforma planuje skok na pieniądze z kont zmarłych osób?
opublikowano: 05/11/2013
fot. sxc.hu
Z niebywałą dla niej troską, Platforma Obywatelska pochyliła się nad sytuacją spadkobierców, którzy często nie mają nawet pojęcia, że ich zmarli bliscy pozostawili na swoich kontach bankowych jakiekolwiek pieniądze. To w ich interesie, jak twierdzą, występują senatorowie PO, którzy pracują nad projektem zmiany prawa, w myśl którego będzie możliwe wyjęcie z systemu bankowego środków po zmarłych osobach.
Według szacunków "Dziennika Gazety Prawnej" na rachunkach zmarłych klientów banków może znajdować się nawet 5 mld osób. Drugie tyle może być na kontach OFE i innych instytucji finansowych.
Kwota mieści się w przedziale między kilkuset milionami a kilkoma miliardami
– potwierdza te szacunki były szef Komisji Nadzoru Finansowego Stanisław Kluza. Informacji na temat środków pozostawianych przez zmarłych klientów nie podają też same banki.
Bank o śmierci posiadacza rachunku najczęściej dowiaduje się przez przypadek, np. gdy otrzyma z poczty informację o zgonie adresata
– mówi Jerzy Bańka, wiceprezes Związku Banków Polskich. Zgodnie z prawem, bank może zlikwidować konto, jeśli w ciągu dwóch lat nie wykonano na nim żadnej operacji. Jednak dotyczy to tylko kont, na których znajdują się małe kwoty. Pozostałe rachunki są utrzymywane na zwykłych zasadach, lub zgodnie z umową, jaką podpisał zmarły klient. Banki nie szukają spadkobierców, zasłaniając się obowiązującym prawem.
Bank nie może występować aktywnie w celu poszukiwania ewentualnych spadkobierców, bo wiązałoby się to ze złamaniem tajemnicy bankowej
– tłumaczy Aneta Strynik-Chaber z PKO BP, największego banku w Polsce.
To dlatego rozwiązania tego prawnego pata podjęła się grupa senatorów PO.
To dlatego rozwiązania tego prawnego pata podjęła się grupa senatorów PO.
Rozwiązanie tego problemu nie wymaga wielkich zmian w prawie. Potrzeba raczej dobrej woli polityków i banków
– mówi senator Mieczysław Augustyn.
Jednak ten szlachetny cel ma swoją ciemniejszą stronę - a co z pieniędzmi tych zmarłych, których spadkobierców nie odnajdzie się? Senatorowie PO chcą je przeznaczyć na ważny społecznie cel. I tu tkwi obawa, jak bardzo szukającym będzie zależało na odnalezieniu potencjalnych właścicieli tych pieniędzy?"
Mianowicie w myśl projektodawców, bank sprawdzałby dane właścicieli nieaktywnych kont w bazie PESEL. Gdyby okazało się, że nie żyją, informacje na ich temat przekazywałby Ministerstwu Finansów.
Jednak ten szlachetny cel ma swoją ciemniejszą stronę - a co z pieniędzmi tych zmarłych, których spadkobierców nie odnajdzie się? Senatorowie PO chcą je przeznaczyć na ważny społecznie cel. I tu tkwi obawa, jak bardzo szukającym będzie zależało na odnalezieniu potencjalnych właścicieli tych pieniędzy?"
Mianowicie w myśl projektodawców, bank sprawdzałby dane właścicieli nieaktywnych kont w bazie PESEL. Gdyby okazało się, że nie żyją, informacje na ich temat przekazywałby Ministerstwu Finansów.
Mogłoby ono podjąć kroki w celu poszukiwań spadkobierców
– mówi senator PO Kazimierz Kleina, który także pracuje nad projektem. Mogłoby, ale przecież nie musiałoby, gdyby np. problemy budżetowe okazywały się zbyt nęcące.
Oficjalnie inicjatorzy zmian w prawie twierdzą, że chcą korzystać z rozwiązań z krajów anglosaskich, gdzie część pieniędzy, których nie uda się przekazać spadkobiercom idzie na cele społeczne. Na przykład w ten sposób w Irlandii są finansowane m.in. rządowe programy wsparcia edukacji osób niepełnosprawnych. W Polsce część kwot mogłaby np. trafić do gmin, w których zameldowany był zmarły - zapowiadają projektodawcy."
Oficjalnie inicjatorzy zmian w prawie twierdzą, że chcą korzystać z rozwiązań z krajów anglosaskich, gdzie część pieniędzy, których nie uda się przekazać spadkobiercom idzie na cele społeczne. Na przykład w ten sposób w Irlandii są finansowane m.in. rządowe programy wsparcia edukacji osób niepełnosprawnych. W Polsce część kwot mogłaby np. trafić do gmin, w których zameldowany był zmarły - zapowiadają projektodawcy."
GGP
Dodane: 08/11/13
"Ludzie rynku przewidują tłuste lata na warszawskim parkiecie. Kiedy indeksy dotrą do szczytu z 2007 r.? Gdzie szukać największego zarobku?
Eksperci mówią jednym głosem: hossa w pełni.
– Pierwsza fala hossy trwała od 2009 r. do 2011 r. Potem mieliśmy korektę. Teraz wkraczamy w drugą falę hossy. Po niej zazwyczaj jest trzecia fala i wtedy zarabia się najwięcej – mówi Marcin Materna, szef działu analiz w Millennium DM.
Inwestycjom w akcje pomagają niskie stopy procentowe.
– Instrumenty dłużne (tj. obligacje) straciły na popularności i giełdowi gracze znacznie chętniej inwestują w akcje – podkreśla Piotr Chudzik, partner zarządzający w Trigon DM.
Ekspert Trigon DM dodaje, że wzrost indeksów to wynik spodziewanego przez inwestorów powrotu globalnej gospodarki na ścieżkę wzrostu, szczególnie w Europie, a zachowanie rynków akcji wyprzedza cykle gospodarcze o 6–18 miesięcy.
Optymizm w pełni
Zapytaliśmy ekspertów o scenariusze hossy. – Kluczowy dla kontynuacji hossy na warszawskim parkiecie był miniony miesiąc, który przyniósł wyraźny wzrost. WIG wybił się powyżej maksimów z 2011 r., docierając do rejonów, jakich nie notowaliśmy od 2008 r. – mówi Przemysław Gerschmann, BM Deutsche Bank PBC i dodaje: – Zachowanie rynku świadczy o sile i możliwości kontynuacji wzrostu. Równie korzystnie wygląda sytuacja w sektorze krajowych blue chips, którą najlepiej obrazuje indeks WIG20TR. Wskaźnik ten przebił szczyty z 2011 r. i lokalne maksima ze stycznia 2013 r. Obecnie na tych poziomach jest mocne wsparcie dla dalszego wzrostu.
– Pozytywnie należy oceniać zdecydowane pokonanie w ostatnim czasie przez WIG bariery 50 tys. pkt. To poprzedni szczyt ustanowiony w II kwartale 2011 r. oraz początek dramatycznych spadków z 2008 r. Pokonanie tego poziomu otwiera drogę do powrotu na szczyt z 2007 r. Wyrównanie poziomu z 2007 r. na WIG wydaje się naturalnym kierunkiem w obecnej hossie – ocenia Jarosław Lis, zarządzający BPH TFI.
Dodatkowo według ekspertów w czasie najbliższych 3–5 lat warunki makroekonomiczne powinny być sprzyjające inwestycjom. – Właśnie wchodzimy w okres, jaki mieliśmy w latach 2004–2007 czy wcześniej 1994–1998. Mimo tego, że teraz mamy inną gospodarkę, to wydaje się, iż znowu wchodzimy w cykl wzrostu gospodarczego w Europie, a w szczególności w Europie Centralnej – mówi Piotr Chudzik.
Jednak zdaniem Marcina Materny, dopiero rozpoczęcie cyklu podwyżek stóp procentowych (w przyszłym roku) może być sygnałem, że hossa wchodzi w dojrzałą fazę. – Wszystko jednak zależy od koniunktury gospodarczej. Wzrost PKB czy produkcji przemysłowej przełoży się na zyski w skali, która jeszcze nie jest w prognozach inwestorów (podobnie było w latach 2004–2007), co dodatkowo będzie paliwem hossy. Spółki, które teraz wydają się stosunkowo drogie, już takie mogą nie być na bazie wyników np. 2015 roku – mówi ekspert Millennium DM.
Uwaga na korektę
Z kolei Jarosław Niedzielewski, pomimo wielu optymistycznych informacji, zaleca inwestorom cierpliwość. – Scenariusz hossy rozegra się bez hiperbolicznego wzrostu i gwałtownego załamania. Główny trend na światowych rynkach akcji będzie uzależniony od amerykańskich indeksów, które powinny w przyszłym roku, wzorem lat 1994 czy 2004, wejść w fazę bocznej korekty trwającej około trzech kwartałów. Uspokojenie dynamiki zmian indeksów akcji powinno dać wystarczająco dużo czasu gospodarce i spółkom, żeby fundamenty mogły dogonić wyśrubowane oczekiwania inwestorów. Dlatego uważam, że dotychczasowa hossa nie skończy się szybko i spektakularnie, ale przystanie na chwilę budując podwaliny pod kolejną falę wzrostu w 2015 r. – mówi dyrektor inwestycyjny Investors TFI .
O ile mogą wzrosnąć indeksy? – Wciąż do pobicia mamy szczyt z 2007 r. Zazwyczaj hossa trwa jeszcze przez jakiś czas po przebiciu poprzednich maksimów – mówi Marcin Materna.
– Zgodnie z książkową definicją prawdziwa, cykliczna hossa jest zaliczona dopiero wtedy, gdy indeksy akcji przebiją się przez szczyty ustanowione w poprzednim cyklu. W związku z powyższym wszystkie krajowe indeksy powinny ustanowić nowe rekordy zanim będzie można obwołać zakończenie hossy (dla WIG to 67 tys. pkt, sWIG 22 tys., a dla mWIG 5700 pkt). Nie widzę jednak szansy, żeby taka sztuka udała się na polskim rynku w ciągu najbliższego roku, dlatego sądzę, że hossa powinna potrwać dłużej, ale za to może być bardziej stonowana niż w latach 2006–2007 – dodaje Jarosław Niedzielewski.
Czynniki ryzyka
Jarosław Lis zaznacza, że przedstawiony m.in. przez niego scenariusz, może zaburzyć planowane zmiany w OFE. – Nikt, kto obserwuje uważnie ten proces, nie ma wątpliwości, że naszym reformatorom zależy wyłącznie na naszych środkach zgromadzonych w OFE, a nie na naszych przyszłych emeryturach. Ilość środków znacjonalizowanych oraz benchmarki akcyjne, a bardziej ich brak, mogą spowodować, że wyrównanie szczytów indeksów może być mocno utrudnione – mówi zarządzający BPH TFI.
Jakie są jeszcze czynniki ryzyka? – Problemy w amerykańskim Kongresie dotyczące finansowania budżetu oraz limitu zadłużenia zostały przeniesione w czasie (na styczeń i luty 2014 r.) i nie zagrażają już w takim stopniu tegorocznym wynikom aktywów. W grze ciągle pozostają obawy o ograniczenie przez Fed programu luzowania ilościowego – mówi Przemysław Gerschmann.
Po czym uspokaja: – Jednak ewentualność ta wydaje się coraz bardziej oddalać w czasie. Na krajowym rynku nadal uwagę zwraca kwestia reformy OFE, jednak prawdopodobnie poznaliśmy już wszystkie niekorzystne skutki dla rynku kapitałowego. Obaw nie budzi również kształt polityki monetarnej w kraju, a dane makroekonomiczne wskazują na postępujące ożywienie gospodarcze.
Analitycy: Na co postawić?– Obecnie najlepiej postawić na branże cykliczne, które szybciej rosną przy poprawie koniunktury: przemysł, transport oraz dobra konsumpcyjne – mówi Piotr Chudzik z Trigon DM. Warto zwrócić też uwagę na spółki surowcowe. – Zupełnie nowym obszarem, który może podlegać dynamicznym wzrostom, są nowe technologie i firmy z sektora social media. Choć tutaj ciągle czekamy na powstanie w Polsce globalnego czempiona – dodaje Chudzik. – Dzisiejsze wyceny nie są niskie, ale wraz z poprawą wyników spokojnie można wyobrazić sobie dalszy wzrost. Dodatkowo w przyszłym roku otwiera się nowa perspektywa środków unijnych, co może wpłynąć na pojawienie się premii na rynku. Naturalnym beneficjentem są małe i średnie spółki posiadające większe dźwignie finansowe i operacyjne. Trudno wyobrazić sobie hossę bez sektora przemysłowego, banków i deweloperów – przewiduje Jarosław Lis z BPH TFI. Według Jarosława Niedzielewskiego z Investors TFI wraz z wydobywaniem się Europy z recesji zyskiwać powinni eksporterzy. Na banki stawia za to Przemysław Gerschmann z BM Deutsche Bank PBC. Co podpowiada analiza techniczna? Indeksy mWIG40 i sWIG80 w tym roku odnotowały znaczące wzrosty, przekraczające 40 procent. Pojawiają się obawy o nadchodzącą głębszą korektę. – Technicznie pozostajemy w wyraźnym trendzie wzrostowym i nie ma przesłanek wskazujących na zmianę. Z punktu widzenia analizy technicznej najkorzystniej zainwestować w blue chipy na najbliższej korekcie sięgającej okolic 2500 pkt na WIG20. Im płytsza będzie korekta, tym większą siłę pokaże w ten sposób rynek – dodaje Przemysław Gerschmann.
Analiza techniczna: Indeks WIG zaczyna drugą falę hossy.Zgodnie z optymistycznymi prognozami analityków szeroki rynek wkroczył właśnie na ścieżkę drugiej fali hossy, która trwa od początku 2009 r. Sygnałem wejścia w nowy etap rynku byka było pokonanie przez WIG poziomu 50,5 tys. pkt, czyli szczytu z kwietnia 2011 r. W takim długoterminowym scenariuszu pamiętne załamanie rynku w sierpniu 2011 r., wywołane kryzysem zadłużeniowym Grecji, stanowi tylko korektę trendu wzrostowego. Straty z tamtego okresu zostały odrobione i teraz nadszedł czas na ruch w kierunku szczytu z 2007 r. czyli 67,7 tys. pkt. Patrząc na rozmiar pierwszej fali hossy, która podniosła WIG z 20,4 tys. pkt do 50,5 tys. pkt, ruch do 67,7 tys. pkt w obecnej sytuacji nie jest zbyt wygórowanym celem. Dopóki kurs utrzymuje się powyżej pułapu 50,5 tys. pkt, który stanowi teraz silne wsparcie, można z optymizmem patrzeć w przyszłość szerokiego rynku. Pozytywne nastawienie wydaje się o tyle bardziej uzasadnione, że wskaźniki analizy technicznej jednoznacznie sygnalizują przewagę kupujących. Średnie kroczące z 15, 50 i 200 tygodni (analiza w interwale tygodniowym) są skierowane na północ i coraz bardziej się od siebie oddalają. Taki układ pozostawia margines na drobne korekty, które są naturalnym elementem każdej hossy. Na korzyść strony popytowej przemawia też wskaźnik ruchu kierunkowego. Przebicie przez WIG oporu 50,5 tys. pkt zostało potwierdzone sygnałem kupna – linia +DI wzrosła powyżej –DI, a ADX zaczął zwyżkować. Podsumowując – dopóki kluczowe wsparcia nie pękają, a wskaźniki techniczne sygnalizują przewagę byków, dopóty inwestorzy mogą spać spokojnie. "
A jak gospodarka rynkowa to i giełda, gdzie inwestorem może być zarówno zwykły obywatel, mający niewielkie zasoby do zainwestowania jak i państwo, które dysponuje ogromnymi kwotami, jednak z reguły gospodaruje nimi znacznie gorzej niż wspomniany "zwykły obywatel" - co nie dziwi, ale również inwestuje je o wiele gorzej niż tenże obywatel - co już dziwi, bowiem ma armię fachowców i "ekspertów" (oczywiście tutaj nie tylko taktyka - wkładanie wszystkiego w instrumenty dłużne - ma znaczenie ale i cała strategia obliczona raczej na obsadzanie swoimi ludźmi zarządów spółek państwowych - czyli wyprzedaż majątku z zachowaniem kontrolnego pakietu akcji, niż na nastawieniu na zysk ze wzrostu notowań, dywidend a co za tym idzie dodatkowych wpływów podatkowych i pochodnych wzrostu gospodarczego).
Oto podpowiedzi dla "zwykłego Polaka" i dla państwa polskiego:
Kilka prostych zasad inwestowania w papiery wartościowe
Literatura o tematyce giełdowej przedstawia debiutantom wiele podpowiedzi. Oto kilka z nich:
Płyń z prądem
Czyli „Trend is your friend". Doświadczeni inwestorzy podpowiadają debiutantom, aby na początku przygody z giełdą nie starali się walczyć z trendem. Jeśli zatem widzimy, że spółka od dłuższego czasu rośnie, to starajmy się to wykorzystać.
Chroń kapitał
Przed zakupem wytypowanych akcji należy sobie odpowiedzieć na pytanie: ile najwięcej mogę stracić na tej inwestycji (np. w ujęciu procentowym)? Dzięki temu będziemy mieć kontrolę nad naszą inwestycją.
Inwestuj w wiedzę
Bez odpowiednich podstaw bardzo ciężko o giełdowy sukces w dłuższym terminie. Dlatego przed rozpoczęciem gry na GPW nie zaszkodzi wcześniej zapoznać się z literaturą nt. inwestowania.
Myśl samodzielnie
Warto czytać rekomendacje i słuchać doświadczonych inwestorów. Ale w naszej rywalizacji z rynkiem raczej powinniśmy wypracować własną strategię (oczywiście po uwzględnieniu wszystkich informacji, które uda nam się zdobyć).
Nie poganiaj swoich decyzji
W literaturze giełdowej bardzo często trafiamy na ostrzeżenie: „pośpiech to jedna z najgorszych rzeczy, której możemy się poddać". Pospieszne zakupy zwiększają ryzyko, że nasze analizy były niedokładne i pobieżne.
Bądź cierpliwy i samodzielny
Warto trzymać się planu, choć to czasem bardzo trudne. Na przykład przy założeniu rocznego horyzontu inwestycyjnego, gdy akcje po tygodniu zaczynają spadać, to często inwestorzy panikują i pośpiesznie je sprzedają. Zdaniem doświadczonych inwestorów, często to duży błąd.
Dodane 17/11/13
RAPORT O SYTUACJI ZUS
"W dniu 14 listopada 2013 Fundacja Republikańska i Związek
Przedsiębiorców i Pracodawców na konferencji prasowej przedstawiły
„Raport o sytuacji ZUS”, w którym obie organizacje podważają rządowe
prognozy dotyczące sytuacji systemu emerytalnego. Według autorów raportu
ZUS zbankrutuje w przeciągu 5-8 lat.
W perspektywie średnio i długoterminowej nie jest możliwe wypłacanie
obecnie gwarantowanych świadczeń emerytalnych bez strukturalnych reform
systemu emerytalnego bądź bez zwiększonej presji fiskalnej, co w
efekcie zabija polską gospodarkę – powiedział Prezes FR, Marcin
Chludziński.
Rząd mija się z prawdą w swoich oficjalnych prognozach, twierdząc że
system jest wydolny i wypłaty są możliwe. Wprowadza w błąd obywateli
czyniąc następujące nierealne, wręcz bajkowe założenia:
- stabilny wzrost gospodarczy aż do 2060 i nieuwzględnienie cykli koniunkturalnych,
- stały wzrost płac realnych,
- stały spadek, a następnie utrzymywanie się na niskim poziomie stopy bezrobocia,
- mechanizm waloryzacji świadczeń
- brak uwzględnienia ryzyk migracyjnych jako czynnika pomniejszającego bazę płatników
- czytamy w Raporcie FR i ZPP.
Brak realizmu w założeniach, powoduje, że w zależności od sytuacji
gospodarczej i przy istniejących progach zadłużenia, bilansowanie
systemu może stać się niemożliwe w perspektywie 5-8 letniej.
Łączna kwota obciążenia finansów publicznych systemem emerytalnym to
ponad 130 mld zł rocznie, co stanowi niemal 30% wszystkich wydatków
publicznych. Mimo przejęcia aktywów z OFE w budżecie na 2014 rok również
zaplanowano 40 mld zł dotacji i nieoprocentowanych pożyczek z budżetu
państwa. Dotacja do systemu rośnie z roku na rok.
Eksperci szacują zadłużenie państwa wraz z „długiem ukrytym” na około
200% PKB. Należy ono do największych w Europie. Rząd nie podejmuje
żadnych realnych działań, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo wypłacenia
Polakom tych pieniędzy w perspektywie ponad 5 letniej.
„Aby zwiększyć wydolność systemu należałoby zwiększyć liczbę odprowadzających składki, zwiększyć podstawy (np. wzrost płac) lub zwiększyć składki. Żadna z tych opcji nie wchodzi w grę w obecnej sytuacji” – powiedział Mariusz Pawlak, Główny Ekonomista ZPP.
Wzrost płac w takim stopniu jest niemożliwy w krótkim okresie, zaś
podniesienie składek byłoby fatalne w skutkach dla gospodarki.
Liczba osób odprowadzających składki również się nie zwiększy z powodu źle prowadzonej polityki prorodzinnej.
W jej wyniku polski współczynnik dzietności wynosi 1,3, podczas gdy
dopiero poziom 2,1 gwarantuje zastępowalność pokoleń, a co za tym idzie
wydolność systemu emerytalnego.
Według prognozy ZUS ludność Polski będzie w kolejnych latach
systematycznie się zmniejszać – w 2060 roku wyniesie niecałe 32,5 mld
osób.
Zmienia się także struktura wiekowa społeczeństwa – zwiększać się
będzie udział grupy w wieku poprodukcyjnym, a zmniejszać w wieku
produkcyjnym (mimo niedawnego podwyższenia wieku emerytalnego).
Spowoduje to wzrost obciążeń osób w wieku produkcyjnym.
Na powyższy scenariusz gromadzone są środki w Funduszu Rezerwy
Demograficznej. Zostały jednak one w części już wykorzystane, mimo że
prawo przewiduje taką możliwość wyłącznie w przypadku niewydolności
systemu wynikającej z przyczyn demograficznych.
Powyższe czynniki mają druzgocący wpływ na wyniki finansowe Funduszu
Ubezpieczeń Społecznych – deficyty wykazują tendencję wzrostową. Z
każdym rokiem będzie coraz trudniej finansować system.
Wzrastają także wydatki – nawet zdyskontowane, w wariancie umiarkowanym będą niemal dwukrotnie wyższe w roku 2060 niż obecnie."
Parę uwag odnośnie Powszechnej Prywatyzacji i świadectw udziałowych:
Mialem 51szt. swiadectw ktore po dematerializacji trzymalem na rachunku maklerskim za ktory corocznie oplacalem.Wubieglym roku rachunek zlikwidowalem otrzymujac ok.4300zl.a wczoraj otrzymalem z CDM PIT-8C zktorego wynika ze mam dochod 2529,04 od ktorego musze odprowadzic podatek 19% to jest rozboj w bialy dzien .Przyjmujac wartosc swiadectwa 2000r. ok 60zlrazy 51 +oplty za prowadzenie rachunku to ten dochod wzial sie chyba zksiezyca.
Najbardziej oburzający jest fakt, że wielu uczciwych szaraków zostało nabitych w butelkę. Ci którzy zdeponowali świadectwa w banku teraz muszą do tego interesu dopłacić po kilkaset złotych, bo akcje mało warte, a biura maklerskie muszą zarobić za prowadzenie kont ("martwych") i sprzedaży akcji niezbędną do likwidacji konta. Bardzo ładnie potraktowano ludzi, którzy ten majątek wypracowali i po wielu latach, gdy są już na emeryturach muszą jeszcze do tego biznesu dopłacać. To jest nasza sprawiedliwość dziejowa.
O inwestowaniu na giełdzie papierów wartościowych
"Planujesz inwestować na giełdzie lub już inwestujesz, ale bez sukcesu? Jeśli tak, to znajdziesz w tym artykule wskazówki, które pomogą ci zostać skuteczniejszym inwestorem.
Wciąż zbyt często zdarza się, że początkujący inwestor zaczyna przygodę z rynkiem bez odpowiedniej wiedzy, bez planu, bez elementarnej znajomości zasad zarządzania portfelem czy też pozycją. Co więcej, okazuje się, że większość początkujących uczestników rynku nie jest gotowa podołać wyzwaniom psychologicznym, jakie stawia giełda. Taki inwestor na starcie narażony jest na wysokie ryzyko porażki. Prawdą jest przy tym, że najlepszą nauką jest inwestowanie na realnym rachunku. Tylko wtedy towarzyszą temu emocje, a inwestor zmuszony jest do podejmowania rzeczywistych, a nie fikcyjnych decyzji.
Kluczowym elementem profesjonalnego inwestowania na giełdzie jest edukacja. Banał? Wciąż wielu o tym zapomina. Na rynku jest wiele dobrych pozycji książkowych, które mogą pomóc w zrozumieniu rynku. Czego inwestor powinien się nauczyć? Nie ma jednej odpowiedzi. Wszystko zależy od strategii, którą zamierza obrać. Największe szanse na sukces ma jednak taki inwestor, który miał odpowiedni poziom wiedzy o analizie fundamentalnej, technicznej oraz psychologii. Do tego wszystkiego powinna dochodzić zdolność analitycznego myślenia, umiejętność przełożenia wiedzy teoretycznej na praktykę czy też zdolność do trzeźwego patrzenia na rynek i emocje innych. Warto też podkreślić, że o ile można inwestować np. wyłącznie w oparciu na analizie technicznej albo wyłącznie analizie fundamentalnej, o tyle każda z tych metod powinna być powiązana z kompleksową edukacją nt. psychologii inwestowania. Jak pokazuje praktyka, to właśnie emocje powodują, że nawet najlepiej wyedukowany teoretyk może ponieść druzgoczącą porażkę. Zanim więc popełnimy błędy, może warto rozpocząć od edukacji i analizy błędów popełnianych przez innych.
Najtańszą nauką jest nauka na cudzych błędach. Nie jest ona jednak aż tak prosta, bo cudze błędy nie wywołują takich emocji jak własne. Niemniej odpowiednia analiza i obserwacja cudzych pomyłek może pomóc w zrozumieniu własnych decyzji. Błędy czasami mogą kosztować wiele. We wzorcowym scenariuszu koszty te mogą okazać się wyłącznie kosztami edukacji. Stanie się tak wtedy, gdy każda pomyłka będzie stanowiła podstawę do wnikliwej analizy złej decyzji oraz do wyciągnięcia wniosków, które pozwolą na eliminację złych nawyków w przyszłości. Wszystko zależy od inwestora. Najgorzej, gdy inwestor nie przyjmuje do wiadomości, że jego decyzje są złe. Winy nie szuka w sobie, lecz w braku szczęścia, w złych danych makro, spadkach w USA czy w innych teoriach spiskowych. Niemniej nic nie dzieje się bez przyczyny i w praktyce okazuje się z reguły, że winny porażki jest ten, kto przyczyn złych decyzji szukał u wszystkich i wszędzie, ale nie u siebie. Prędzej czy później takie podejście do inwestowania może się skończyć bankructwem. Przygodę z rynkiem warto zacząć od mniejszych kwot. Wówczas koszty nauki będą niższe.
Jednym z najczęstszych błędów początkujących, ale i doświadczonych inwestorów jest inwestowanie bez planu. Innymi słowy, inwestor kupuje akcje, a następnie nie wie, co z nimi zrobić. Choć brzmi to nielogicznie, to często tak się dzieje. W momencie gdy cena akcji rośnie, inwestor nie potrafi wytyczyć celu, jaki zamierza osiągnąć, a nawet jeśli go wytyczy, nierzadko zmienia go kilkukrotnie. Gdy kursy spadają, inwestor nie ma strategii na wyjście z inwestycji, bo pierwotnie nie zakładał, że może stracić na akcjach. Kupując, przyjmował wyłącznie scenariusz pozytywny. Wobec braku planu zaczyna działać nerwowo, zamiast myśleć racjonalnie, z reguły uśrednia cenę zakupu bądź trzyma akcje w portfelu, uznając stratę jedynie za papierową. Finalnie zamyka inwestycje na dołku. Niby to niezrozumiałe, ale doświadczyło tego wielu. Gdyby inwestor od początku przyjął strategię dla waloru, wiedziałby, jaką maksymalnie może dopuścić stratę czy jakiej stopy zwrotu oczekuje; wówczas efekt inwestycji byłby znacznie lepszy.
Innym częstym problemem początkującego inwestora jest brak umiejętności zdywersyfikowania portfela. Portfel powinien być zdywersyfikowany pod względem liczby pozycji, wielkości pozycji i pod względem branżowym. Początkujący uczestnik rynku wychodzi z założenia, że zbyt duże rozdrobnienie portfela nie pozwoli zarobić. Decyduje się na zakup jednej lub dwóch spółek. Tak niska dywersyfikacja może prowadzić do gwałtownych zmian wartości portfela. To działa w dwie strony, ale życie pokazuje, że częściej taka strategia mści się na inwestorze, prowadzi do porażki. Tymczasem znana zasada mówi, aby nie wkładać wszystkich jaj do jednego koszyka."
"Nasza gospodarka dobrze rokuje – skomentował ktoś piątkowe dane GUS - z 14 lutego 2014. PKB wzrósł w IV kwartale o 2,7 proc., a w całym roku – o 1,6 proc.
Po pierwsze – dobrze rokuje to Piotr Żyła w skokach narciarskich, Kazio w VI c; dobre są rokowania dla chorego z trzeciej sali szpitala w X. W przypadku gospodarki zręczniej byłoby mówić raczej o perspektywach.
Po drugie – jakie to dobre rokowania? 1,6 proc. na zielonej wyspie (już byłej) oznacza, że pogoń za średnim unijnym poziomem PKB na głowę mieszkańca zajmie nam pewnie z 80 lat. A jak w tym roku przyspieszymy do 3 proc. (ach ten niepoprawny optymizm!), to 75. Potrzebna nam jest chińska dynamika. Ale niby skąd ma się brać – z konsumpcji prywatnej ograbianych już nawet z emerytur ludzi? Jeszcze pewnie trzeba będzie im coś zabrać, bo kretyńska dla wszystkich poza rządzącymi decyzja o podwyżce akcyzy na alkohol już owocuje niższymi wpływami do budżetu, a jeszcze porządnie nie podrożały papierosy.
A może z inwestycji przedsiębiorstw? Jeśli znajda czas, uciekając przed fiskusem, tłumacząc się z wydatków na kwiatki dla odchodzącej pracownicy czy wystawnego obiadu w McDonaldzie.
No, może uda się jeszcze coś wyeksportować. Jeszcze, bo za chwilę koszty pracy wzrosną po uzusowieniu wszystkich możliwych umów.
No więc czy urośniemy szybciej? Teraz to nieważne: za chwile wybory do europarlamentu, potem do samorządów, na końcu do Sejmu. Kto by się w takiej sytuacji krajem przejmował. No chyba że Justyna Kowalczyk albo Kamil Stoch znów zdobędą medal. Będzie można okazać swój patriotyzm, składając im życzenia." Przemysław Szubański, dziennikarz GG Parkiet
Piątek, 11 lipca 2014 (02:02)
Dnia 15 lipca Paweł Tamborski ma zostać nowym, czwartym już, prezesem warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. I na pewno prezesem najbardziej upolitycznionym, co więcej, oskarżanym przez opozycję o działanie na szkodę interesów Skarbu Państwa. Ponieważ oskarżenia nie są gołosłowne, mogą zablokować tę nominację.
Trzeba przyznać, że dotychczasowi prezesi giełdy nie wzbudzali aż takich emocji jak Paweł Tamborski. Wiesław Rozłucki (twórca i szef GPW w latach 1991-2006) do tej pory cieszy się szacunkiem wśród ekonomistów i ludzi z rynków finansowych. Ludwik Sobolewski (2006-2013) też był ceniony jako szef giełdy, choć stanowisko opuszczał w atmosferze skandalu, gdy wyszło na jaw, że jego współpracownicy namawiali spółki giełdowe, aby zainwestowały w film, w którym miała grać konkubina prezesa GPW.
Adam Maciejewski miał być prezesem tymczasowym i ustąpić miejsca Tamborskiemu. Ten musiał najpierw złożyć dymisję i odejść z Ministerstwa Skarbu Państwa, co stało się na początku czerwca. Dopiero potem minister Włodzimierz Karpiński mógł zgłosić jego kandydaturę na prezesa podczas Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy GPW 26 czerwca. Ale ponieważ nowy prezes nie ma jeszcze zgody Komisji Nadzoru Finansowego na objęcie stanowiska, zgromadzenie walne przerwano do 15 lipca – do tego czasu KNF ma zdążyć z podpisaniem odpowiedniego dokumentu, ale najpierw musi prześwietlić byłego wiceministra.
Lobbing za Tamborskim
Wokół wyboru nowego szefa polskiej giełdy było już od dawna głośno. Najpierw byliśmy świadkami dziwnych podchodów do prezesa Adama Maciejewskiego. W mediach zaczęły się ukazywać informacje podważające kompetencje i fachowość Maciejewskiego, wręcz wskazywano, że GPW potrzebuje nowego, lepszego prezesa, bo ten np. nie może się porozumieć z maklerami i za mało dba o rozwój giełdy, przyciąganie nowych spółek.
Niektórzy dziennikarze zaczęli otrzymywać przecieki z wewnętrznej korespondencji zarządu giełdy i inne informacje stawiające Maciejewskiego w niekorzystnym świetle. A tabloidy pokazywały zdjęcia prezesa robione w różnych publicznych miejscach. To wszystko wskazywało na to, że szef giełdy jest inwigilowany i dlatego śledztwo wszczęła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale nic nie znalazła na potwierdzenie tej tezy.
Jeden z pracowników resortu skarbu mówi nam anonimowo, że po ministerialnych korytarzach krążyły pogłoski, że za kampanią dyskredytującą Adama Maciejewskiego stało w jakimś stopniu samo ministerstwo skarbu, które przygotowało w ten sposób grunt pod zmiany na szczycie GPW.
Media, które dyskredytowały szefa giełdy, jednocześnie zaczęły chwalić wiceministra Tamborskiego. Pokazywano, że jest fachowcem znającym rynek kapitałowy od podszewki, że może poprawić funkcjonowanie giełdy. Z nieoficjalnych informacji wynika, że w tę PR-owską kampanię Tamborskiego był zaangażowany Piotr Wawrzynowicz, jeden ze współpracowników Jana Kulczyka. Jeśli te informacje by się potwierdziły, podważałyby wiarygodność nowego prezesa.
Ciech dla Kulczyka
Paweł Tamborski, trzeba to przyznać, ma bogate doświadczenie na rynku kapitałowym. Przez kilka pierwszych lat istnienia giełdy był maklerem, potem pracował w CA IB Securities. W latach 1999-2007 pełnił zaś funkcję członka zarządu odpowiedzialnego za bankowość inwestycyjną w UniCredit CA IB Poland. Z kolei w latach 2008-2010 pracował jako dyrektor zarządzający w UniCredit CAIB Securities w Londynie, by kolejne dwa lata spędzić na stanowisku szefa bankowości inwestycyjnej w Wood & Company.
Nominację na wiceministra skarbu odebrał w styczniu 2012 roku, gdy szefem resortu był Mikołaj Budzanowski. Do jego kompetencji należało np. nadzorowanie rynku kapitałowego w Polsce, realizował zarówno transakcje prywatyzacyjne prowadzone przez giełdę, jak i umowy zawierane na rynku pozagiełdowym. I właśnie ta jego sfera działalności wzbudza teraz najwięcej pytań i rodzi sporo wątpliwości.
– Wiceminister Paweł Tamborski zajmował się prywatyzacją państwowej spółki chemicznej Ciech, którą odkupił Jan Kulczyk. To była kontrowersyjna prywatyzacja, gdyż oferta Jana Kluczyka jest niekorzystna dla Skarbu Państwa. Lepiej byłoby, aby Ciech pozostał pod kontrolą państwa jako potencjalnie bardzo dochodowe przedsiębiorstwo – argumentuje poseł Beata Szydło (PiS).
Ciech (konkretnie ponad 51 proc. udziałów) kupiła na początku czerwca spółka KI Chemistry należąca do grupy kapitałowej Kulczyk Investment, odkupując także udziały państwa (38 proc.). W trakcie negocjacji doszło do kilku spotkań Jana Kulczyka z wiceministrem Pawłem Tamborskim w warszawskich restauracjach. Gdy wybuchła afera podsłuchowa, pojawiły się przecieki, że podobno te rozmowy mogły zostać też nagrane przez kelnerów. Ale na razie żadne takie nagranie, jeśli istnieje, nie ujrzało światła dziennego. Co nie znaczy, że nie pojawi się w przyszłości.
Za to nazwisko Pawła Tamborskiego pojawiło się na ujawnionym przez „Wprost” nagraniu rozmowy ministra Włodzimierza Karpińskiego z prezesem Orlenu Jackiem Krawcem. Wynikało z niej, że Karpiński ma kiepskie zdanie o swoim zastępcy, że nie radził on sobie w resorcie, że np. zawalił kwestie bezpieczeństwa energetycznego. Dlatego zdziwienie budzi teraz promowanie Tamborskiego na szefa GPW.
– Afera taśmowa pokazała, że minister Skarbu Państwa używał w swoich rozmowach stwierdzeń, które podają w wątpliwość kompetencje nowego prezesa giełdy – podkreśla Beata Szydło.
Ale chodzi nie tylko o Ciech. PiS wystąpiło do Centralnego Biura Antykorupcyjnego o wszczęcie kontroli w sprawie nowego prezesa giełdy. Poseł Marcin Mastalerek wskazuje, że nominacja Tamborskiego odbyła się z pogwałceniem prawa, gdyż nie zachowano wymogu rocznej karencji, czyli rocznego zakazu pracy przez urzędnika państwowego u pracodawcy, w stosunku do którego podejmował decyzje.
– A przecież Paweł Tamborski nadzorował rynek kapitałowy, a więc giełdę, gdzie teraz ma pracować, i spółki, które są na GPW i brały udział w prywatyzacji – stwierdził Mastalerek.
Nie zgadza się z tym PO. Przewodniczący sejmowej Komisji Skarbu Państwa poseł Tadeusz Aziewicz uważa, że do złamania prawa nie doszło.
– W uzasadnionych przypadkach zgodę na zatrudnienie przed upływem karencji może wydać komisja powołana przez premiera. Jej uzyskanie to jeden z warunków wejścia w życie uchwały powołującej Pawła Tamborskiego na stanowisko prezesa giełdy – tłumaczy poseł Aziewicz.
Kantor: Tamborski mi pomagał
Byłego wiceministra najbardziej jednak obciąża sprawa Grupy Azoty. Od dawna ma na nią chrapkę rosyjska grupa kapitałowa Acron należąca do oligarchy Wiaczesława Mosze Kantora, szefa Europejskiego Kongresu Żydów. Acron próbował już w 2012 roku kupić Azoty Tarnów, ogłaszając wezwanie dla posiadaczy jej udziałów do ich sprzedaży. Żeby zablokować plany Kantora, rząd dokonał fuzji Tarnowa z zakładami w Puławach. Co prawda udziały Kantora w spółce spadły, ale i tak dokupił niedawno kilka procent akcji Azotów i ma ich teraz ponad 20 procent.
Acron ma więc prawo delegować swojego przedstawiciela do rady nadzorczej i w ten sposób ma pośredni wpływ na Grupę Azoty. Premier Donald Tusk jest spokojny i twierdzi, że państwo nie straci władzy w tej jednej z największych firm chemicznych w Europie.
Jaka była w tym rola Pawła Tamborskiego? Mówił o niej sam Kantor, który w tamtym roku w wywiadzie dla TVP Info ujawnił szczegóły negocjacji w sprawie Azotów. Wiaczesław Mosze Kantor mówił, że miał wsparcie byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, obecnego szefa rady gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku. A wiceminister skarbu Paweł Tamborski – utrzymywał Kantor – namawiał oligarchę do wejścia do Azotów i radził, żeby zgłosił wezwanie do sprzedaży udziałów.
– Konsultowaliśmy się z wiceministrem Pawłem Tamborskim, który osobiście zaproponował mechanizm publicznego wezwania na sprzedaż akcji Tarnowa. Osobiście określił próg cenowy – mówił w TVP Info Wiaczesław Mosze Kantor.
Czyli, jeśli wierzyć oligarsze, Tamborski postępował wbrew oficjalnej polityce rządu, który był przeciwny inwestycjom Acronu. – Nigdy nie składałem takich propozycji – odpowiadał Tamborski, ale chyba coraz mniej osób mu wierzy.
Co więcej, w niekorzystnym świetle byłego wiceministra skarbu stawiają izraelskie media, które donoszą, że Wiaczesław Mosze Kantor liczy na wsparcie nowego prezesa GPW przy swoich inwestycjach w Polsce. Ma mieć też za sobą niektórych polskich dziennikarzy, którzy pomagają Acronowi w działaniach PR-owskich.
Rosyjskiemu oligarsze chodzi oczywiście cały czas przede wszystkim o Grupę Azoty. Ale nie tylko. Bo według nieoficjalnych informacji Kantor może za jakiś czas odkupić Ciech od Jana Kulczyka, nawet sporo przepłacając. Kulczyk nie zdradza swoich planów co do Ciechu, ale można być niemal pewnym, że jeśli otrzyma atrakcyjną ofertę finansową, to z niej skorzysta.
Najbogatszy Polak nieraz już brał udział w prywatyzacji państwowych spółek. Tak było choćby w przypadku Telekomunikacji Polskiej, gdzie Kulczyk Holding wspierał France Telecom w procesie przejmowania kontroli nad jednym z największych polskich przedsiębiorstw.
Nie jest w tych okolicznościach takie pewne, że Paweł Tamborski zostanie szefem Giełdy Papierów Wartościowych. Może się bowiem okazać, że KNF będzie zwlekała z wydaniem opinii na temat Tamborskiego albo wręcz wyda negatywną rekomendację. Przeciąganie zaś wyboru nowego szefa giełdy jest nie do pomyślenia, bo będzie negatywnie rzutować na funkcjonowanie rynku kapitałowego. Dlatego niewykluczone, że minister Karpiński będzie musiał poszukać nowego kandydata. Z drugiej strony, jeśli KNF wyda zgodę, to i tak rząd będzie w niezręcznej sytuacji, bo wiarygodność Pawła Tamborskiego będzie cały czas podważana.