W opinii bardzo wielu Polaków, winę z agresję sowiecką ponoszą sami sowieci, imperialna polityka ZSRR, zbrodzicza ideologia tego kraju itp. Po prostu za czasów przynalezności Polski do bloku państw socjalistyczny powtarzano różne propagandowe bredni na temat Niemiec lub USA, generalnie nak każdy wygodny dla władzy temat, teraz zaś dzieje się zupełnie podobie, władza się zmieniła, ale skłonnośc do bredzenia bzrur i wpisywania się w główny nurt propagandowy pozostała.
http://www.youtube.com/watch?v=aJ5VwTeZySM
Wtorek, 17 września 2013 (ND)
"Obrona straceńczej placówki na Westerplatte
we wrześniu 1939 roku urosła do rangi symbolu – narodził się mit, który
zapisał się głęboko w polskiej świadomości i żyje do dziś swoim życiem.
Do tego symbolu, jako wyrazu postawy moralnej, sięgał w 1987 roku Ojciec Święty Jan Paweł II, mówiąc: „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć”.
Gdyby nie lata komunistycznego monopolu na kreowanie historii wojny, symboli tych byłoby więcej, a być może jednym z nich byłoby kresowe Grodno.
Sowieckie, a potem PRL-owskie kłamstwo o „pokojowym” wkroczeniu Sowietów 17 września 1939 roku dla ochrony „bratnich narodów słowiańskich”, Białorusinów i Ukraińców, nadal ciąży na obrazie Września. Bo chociaż w rodzinach i literaturze emigracyjnej, a potem podziemnej w kraju, przekazywano prawdę o zbrodniczej sowieckiej agresji, to wojna obronna 1939 roku na wschodzie, o zasięgu zdecydowanie mniejszym niż walki z Niemcami, nie zapisała się legendą, która w społecznej świadomości wagą swoją dorównywałaby mitowi Westerplatte – choć heroicznych aktów oporu w zmaganiach z Sowietami nie brakowało.
Wojna, której nie było
Między reakcją na niemiecką agresję a sposobem potraktowania sowieckiego najazdu przez władze II Rzeczypospolitej w 1939 roku zaistniała swego rodzaju asymetria: wbrew faktom nie ogłoszono stanu wojny pomiędzy ZSRS a Polską, a sformułowany przez Naczelnego Wodza Edwarda Rydza-Śmigłego ostatni rozkaz przed wyjazdem z Polski 17 września był niejasny i niezrozumiały.
Cóż bowiem oznaczać miały słowa „Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów” w sytuacji, gdy bolszewicy całkiem otwarcie i brutalnie zajmowali polskie ziemie? Przecież jeszcze zanim 17 września wstało słońce, sowieccy pogranicznicy podłożyli ogień pod strażnice Korpusu Ochrony Pogranicza na wschodniej granicy Rzeczypospolitej, a lawina stali i pół miliona żołnierzy czerwonej armii runęły na polskie terytorium.
Polecenia wydane przez sowieckie dowództwo z datą 14 września, a ujawnione przez Moskwę w 1995 roku, jasno precyzowały rzeczywisty cel: błyskawicznym uderzeniem rozbić wojska polskie i osiągnąć linię Narwi, Wisły i Sanu – zgodnie z sierpniowymi ustaleniami paktu Ribbentrop – Mołotow. Nieszczęsny rozkaz Rydza-Śmigłego skazał de facto poszczególnych dowódców na samodzielne podejmowanie dramatycznych decyzji.
Na drodze krasnoarmiejców leżało Wilno, gdzie morale i zapał do walki prostych żołnierzy i mieszkańców były nieporównanie większe niż władz wojskowych oraz cywilnych, które obrony miasta zaniechały, chociaż powstawały bataliony studenckie, pod broń szli na ochotnika mieszkańcy, zewsząd ściągały niewielkie oddziały. 18 września, gdy z kierunku Oszmiany w polu widzenia pojawiły się pierwsze sowieckie czołgi, zapadła decyzja o wycofaniu wojsk w kierunku granicy litewskiej. Ci, którzy nie podporządkowali się rozkazowi, walczyli o miasto do wieczora 19 września – wtedy przeszło ono w ręce sowieckie.
Grodno semper fidelis
W zbiorową niepamięć odeszła heroiczna obrona Grodna, które stanęło na drodze czerwonej armii. Sowieckie dowództwo spodziewało się, że miasto – siedziba Dowództwa Okręgu Korpusu III – da silny odpór, nie było jednak świadome, że z silnie obsadzonego przed wojną ośrodka jeszcze w sierpniu wycofano znaczne siły nad granicę niemiecką i do Lwowa.
Faktyczne dowództwo spoczęło w rękach wiceprezydenta miasta Romana Sawickiego i majora Benedykta Serafina, szefa Wojskowej Komendy Uzupełnień, a zarazem dowódcy batalionu. W bombardowanym od 1 września przez Niemców Grodnie pozostały jedynie niepełne dwa bataliony piechoty z bronią maszynową, improwizowany oddział 200-osobowy pod dowództwem późniejszego cichociemnego ppor. rezerwy Antoniego Iglewskiego, żandarmeria wojskowa, policja oraz niewielkie pododdziały piechoty przybyłe z Wilna, jedna bateria artylerii przeciwlotniczej. I mnóstwo ochotników: mieszkańców, harcerzy, uczniów.
Przeciwko nim szła potęga sowiecka, którą powstrzymywali do 22 września – przez prawie trzy doby. Pierwsze siły pancerne pojawiły się rankiem 20 września na moście nad Niemnem. „O świcie wjeżdża na most olbrzymi czołg, przerywa bez trudu nasze zapory, a za nim drugi, trzeci, czwarty – wspominała nauczycielka Grażyna Lipińska.
– Czerwone chorągiewki trzepoczą na nich. Żołnierz polski na przyczółku mostowym wali z działka przeciwlotniczego, przepuścił jednak pierwsze trzy czołgi, trafia w czwarty”. Do miasta wjechało prawie dziesięć maszyn. Na ulicach rozpoczyna się polowanie na czołgi, obrońcy, wśród których jest wielu kilkunastolatków, rzucają w nie butelkami z benzyną. „W pobliżu Teatru Miejskiego odbywa się taka scena – opowiadał jeden z mieszkańców.
– Młody kapral przy pomocy cywila ciągną z pobliskich koszar armatkę przeciwlotniczą. Ustawiają ją w alejce w odległości około 400 metrów od czołgu i zaczynają weń prażyć. Trafiają w gąsienicę i unieruchamiają czołg. Od tego momentu następuje całkowita przemiana sytuacji. Zjawiają się uczniowie gimnazjum i napełniają butelki benzyną, której posiadamy całą beczkę. Pomiędzy drzewami i uliczkami przedostają się w pobliże czołgu i obrzucają go butelkami z benzyną z zapalonym lontem na wierzchu. W jednym momencie czołg jest ogarnięty dymem i płonie jak żagiew. (…) Nastąpił wybuch amunicji, zginęli wszyscy. (…) Zapotrzebowanie na butelki z benzyną wzrosło”. Płoną kolejne trafione maszyny.
Wieczorem, po krwawych zmaganiach z polską kawalerią, do Grodna docierają główne siły sowieckie. Otoczone miasto przetrwać musi nocną artyleryjską nawałę – pociski trafiają celnie w polskie punkty oporu dzięki informacjom przekazywanym telefonicznie przez grodzieńskich komunistów. Ginie i odnosi rany wielu mieszkańców.
„Rozkrzyżowane dziecko”
Rankiem 21 września na wdzierające się do miasta czołgi znów lecą butelki z benzyną, ale nieprzyjaciel przebija się do centrum. Odnotowano kilka przypadków użycia cywilów jako żywych tarcz – jeden z nich jest znany z relacji dwóch nauczycielek, Danuty Bukowińskiej i wspomnianej już Grażyny Lipińskiej. „Na tym dalekim czołgu plama. Lecę… Nagle straszna pewność – odtworzenie przeszłości: Głogów! – opisała ten moment Grażyna Lipińska.
– Śmiercionośna maszyna toczy się naprzód, a ja stępiała na wszystko lecę wprost na nią. Nie słyszę okrzyku ścigającej mnie Danki… Czołg staje tuż przede mną. Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego rany płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy z Danką uwalniać rozkrzyżowane, skrępowane gałganami ramiona chłopca. (…) Z czołgu wyskakuje czarny tankista, grozi nam (…) chwytam nosze i pozostawiając oniemiałych naszym zuchwalstwem oprawców – uciekamy”.
13-letni Tadeusz Jasiński z pięcioma ranami od polskich kul mocno krwawi, woła matkę. „Poszedł w bój, rzucił butelkę benzyny na czołg, ale nie zapalił… nie umiał… Wyskoczyli, bili, chcieli zastrzelić, a potem skrępowali na łbie czołgu – wspomina Lipińska.
– Chłopiec coraz słabszy, zaczyna konać. Matka zrozpaczona i pobudzona równocześnie czynem syna szepcze mu: ’Tadzik, ciesz się, Polska armia wraca! Ułani z chorągwiami, śpiewają!!!’”.
22 września o świcie ostatni walczący opuszczają miasto i przebijają się ku litewskiej granicy, inni przebierają się w cywilne ubrania. Zwycięscy bolszewicy szukają obrońców, więc rannych zwozi się do domów. Około 300 cywilów, w tym 20 uczniów, i wielu oficerów zostało rozstrzelanych. W walkach zginęło, według rosyjskich danych, prawie 650 obrońców miasta, do niewoli poszło półtora tysiąca Polaków.
III Rzeczpospolita nie stawia pomników Tadkowi Jasińskiemu. Nie pamięta o grodzieńskich orlętach.
Kawalerzyści przeciw pancerzom
O bitwie pod Kodziowcami nad Czarną Hańczą pisały na pierwszej stronie „Prawda” i „Izwiestia”. 21 września ułani, którzy wycofali się z Grodna, by uniknąć zamknięcia w okrążeniu, rozłożyli się na noc w okolicach Kodziowców. Po północy poderwało ich natarcie czołgów sowieckich.
Żołnierze odparli pierwszy atak doborowego Korpusu Pancernego z Charkowa i o czwartej nad ranem ruszyli do kontrnatarcia. Zepchnięci przez Sowietów do budynków wiejskich, po sam świt wysyłali przeciw czołgom oddziały uzbrojone w butelki z benzyną i granaty.
Dowódca jednego ze szwadronów Narcyz Łopianowski bił się wcześniej o Grodno. „Mając już doświadczenie (…) o skuteczności zwalczania czołgów butelkami z benzyną, zaopatrzyłem swój szwadron w odpowiedni zapas tej prymitywnej broni. Butle były w sakwach zamiast bielizny, a ułani umieli już posługiwać się nimi. Nieprzyjaciel ponawiał swoje uderzenie 11 lub 12 razy, lecz za każdym razem musiał się cofnąć, pozostawiając na przedpolu płonące czołgi – wspominał.
– Żołnierze zachowywali się jak bohaterowie. Nigdy nie zapomnę nazwisk kaprala Choroszucha i ułana Połoczanina, którzy wskoczyli na czołgi i kolbami własnych karabinów uszkodzili karabiny maszynowe na nieprzyjacielskich czołgach, uderzając silnie w wystające lufy”.
Lampy naftowe na czołgi
Pod Kodziowcami rozpętało się piekło. „Pociski rozrywały się wokół, raniąc ludzi i konie… – wspomina ochotnik Olgierd Kozłowski. – Chłopcy porozbiegali się po chałupach szukać butelek na benzynę, a gdy ich nie znaleźli, to brali lampy naftowe. (…) Czołgi, które jechały przez wieś, atakowaliśmy zza domów benzyną. Była wielka radość, jak udało nam się jakiś zapalić. Taki czołg jechał jeszcze przez jakiś czas, ale później musiał stanąć i otworzyć klapy. Zaś dalej były nasze oddziały i wykańczały czołgistów”.
Po każdym z kilkunastu natarć bolszewicy porzucali płonące wraki i uciekali. Ich przewaga była jednak ogromna – do rana przełamali polski opór, a cały oddział Narcyza Łopianowskiego wzięli do niewoli. Bitwa pod Kodziowcami uznawana jest za największe zwycięstwo wojsk polskich w walkach z oddziałami sowieckimi we wrześniu 1939 roku. Udało się jednak powstrzymać sowieckie natarcie, zginęło i zostało rannych kilkuset żołnierzy sowieckich.
Przeciwko Sowietom występowały również tworzone z marszu zgrupowania. Przez 13 dni gen. Wilhelm Orlik-Rückemann dowodzący wojskami KOP na Polesiu i Wołyniu stoczył kilkadziesiąt potyczek i dwie bitwy – w ostatnich dniach września pod Szackiem, gdzie Polacy rozbili 52. Dywizję Strzelecką Armii Czerwonej, i 1 października pod Wytycznem, skąd musiał wycofać się przed sowieckimi oddziałami pancernymi i rozwiązać grupę bojową.
Dowódca Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszek Kleeberg walczył pod Jabłonią, Parczewem i Milanowem. Jego żołnierze ostatni bój z Sowietami stoczyli 4 października 1939 roku, w przeddzień swojej kapitulacji przed Niemcami.
Niewygodna data
O cierpieniach Polaków pod sowiecką okupacją pisze się wiele, ale też po 1989 roku niepodobna było nadal zakłamywać lub przemilczać historię Golgoty Wschodu, zwłaszcza że Sowieci sami przekazali nam oficjalnie dokumenty dotyczące zbrodni enkawudowskich.
Nie wszystkie, rzecz jasna, i niepełne. Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło ogrom publikacji naukowych i wspomnień o setkach tysięcy wymordowanych oraz wywiezionych w głąb ZSRS – pamiętać przy tym warto, że jest to w znacznej mierze zasługą instytucji słabo finansowanych przez to samo państwo, które hojną ręką rozdziela pieniądze na lewackie i antypolskie przedsięwzięcia w rodzaju „Krytyki Politycznej”.
O tych, którzy z czerwoną armią walczyli w 1939 roku, III RP pamiętać nie chce – 17 września nie urządza się państwowych obchodów – nie spodobałoby się to Władimirowi Władimirowiczowi, który pytany kiedyś przez zachodnich dziennikarzy, czy był kagiebistą, odparł krótko: „Bywszych niet!”.
Ile bitew z czerwoną armią potrafią wyliczyć maturzyści? Najczęściej ani jednej. A studenci historii? Niech na to pytanie odpowiedzą wykładowcy wyższych uczelni…
Wielką winę za tę zbiorową amnezję ponoszą rządzący III Rzeczpospolitą, którzy po demontażu systemu przez komunistów i tzw. konstruktywnej opozycji pod kontrolą Moskwy w 1989 roku gorliwie zabiegali – we własnym interesie – o „dobre” stosunki z Rosją. Wszak to oni wystawili pomnik bolszewikom w Ossowie – tam, gdzie najeźdźcy z 1920 roku ponieśli pierwszą klęskę w bitwie o Warszawę. 17 września 1939 roku był przecież zemstą na pokoleniu, które wówczas polskiej niepodległości broniło."
"ZRRR napadł na Polskę w niedzielę.
Agresor liczył na większą dezorientację i zaskoczenie. Przedtem upewnił się, że jego przewidywania co do bezwartościowych gwarancji Wielkiej Brytanii i Francji dla Polski są słuszne. Niestety, nie mylił się.
Zarówno Niemcy, jak i Sowiety dążyły do obalenia porządku politycznego ustanowionego w traktacie wersalskim. Ładu moralnego, który urzeczywistnił aspiracje narodów Europy do własnej państwowości. Nade wszystko Polaków, śniących od pokoleń sen o tej, „co nie zginęła”.
Tajny pakt sowiecko-niemiecki, spisany 23 sierpnia 1939 r., wyznaczał niemiecko-sowieckie granice w Europie, która znowu miała się stać więzieniem narodów. Zaborcy ustalili „strefy interesów”: który z nich odbierze suwerenność poszczególnym państwom. Co do Polski postanowili, że uczynią to wspólnie.
Sowieci opóźniali atak do 17 września, by zachować pozory, że przychodzą na pomoc ludności „zachodniej Białorusi” i „zachodniej Ukrainy”, gdyż państwo polskie rzekomo „rozpadło się”.
To nie Gdańsk i „korytarz”, to nie „uciskanie mniejszości” były przyczyną ataku, lecz chęć unicestwienia Rzeczypospolitej, tak jak później chęć zniewolenia innych narodów, których suwerenność zapisano w traktacie wersalskim.
Ambasador Rzeczypospolitej w Moskwie, Wacław Grzybowski, został obudzony 17 września 1939 r. o godz. 3.00 nad ranem. Zastępca komisarza spraw zagranicznych Sowietów Władimir Potiomkin, usiłował mu wręczyć notę rządu sowieckiego, wedle której agresor najechał na Polskę, by chronić pokrewną ludność ukraińską i białoruską, a także, by uwolnić Naród Polski od wojny! Ambasador Grzybowski nie przyjął kłamliwej noty i oświadczył: „Atak Armii Czerwonej na Polskę jest w tej sytuacji ciosem w plecy”.
Po 74 latach od tej napaści nie można powiedzieć nic więcej ponad to, co oświadczył wówczas nasz ambasador."
Kampania propagandowa Sowietów:
http://www.youtube.com/watch?v=5Wy6LL7WtVI
17 września to rocznica przypominająca cenę, jaką Polska zapłaciła za wierność zasadom cywilizacji chrześcijańskiej, za opór zarówno wobec nazistowskich Niemiec, jak i Związku Sowieckiego.
Tę rocznicę powinniśmy jednak corocznie przypominać w szerokim kontekście europejskim, przede wszystkim wspólnie z narodami, które w pierwszej fazie drugiej wojny światowej padły ofiarą najazdu ZSSR, a więc z Finami, Litwinami, Łotyszami, Estończykami, Rumunami, a także z wszystkimi, którzy potem doświadczyli zarówno agresji, jak i wywrotowej działalności międzynarodowego komunizmu. 17 września był tragedią naszego narodu, ale o znaczeniu i konsekwencjach dla całej Europy. Pamięć o zbrodniczej agresji sowieckiej na narody Europy środkowej powinna stać się istotnym elementem europejskiej świadomości historycznej. Będziemy zabiegać, by w przyszłości obchody tej rocznicy miały właśnie taki charakter.
17 września to również moment, by Polska przypominała, że po doświadczeniu zbrodni rozbiorów, stuletniej niewoli, drugiej wojny światowej i kolaboracyjnych rządów komunistycznych â ma prawo oczekiwać, że Niemcy nie będą podejmować we współpracy z Rosją żadnych działań, które nasz kraj odbiera jako zagrożenie dla swoich podstawowych interesów i bezpieczeństwa. Jako państwo uczestniczące w przymierzu atlantyckim i we współpracy europejskiej mamy prawo, by Niemcy uzgadniały z Polską wszelkie zasadnicze działania w swej polityce na wschodzie Europy. To wymóg równowagi, ale przede wszystkim solidarności europejskiej. Polska dyplomacja powinna systematycznie zabiegać o uznanie tej zasady na forum europejskim.
Do tego symbolu, jako wyrazu postawy moralnej, sięgał w 1987 roku Ojciec Święty Jan Paweł II, mówiąc: „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć”.
Gdyby nie lata komunistycznego monopolu na kreowanie historii wojny, symboli tych byłoby więcej, a być może jednym z nich byłoby kresowe Grodno.
Sowieckie, a potem PRL-owskie kłamstwo o „pokojowym” wkroczeniu Sowietów 17 września 1939 roku dla ochrony „bratnich narodów słowiańskich”, Białorusinów i Ukraińców, nadal ciąży na obrazie Września. Bo chociaż w rodzinach i literaturze emigracyjnej, a potem podziemnej w kraju, przekazywano prawdę o zbrodniczej sowieckiej agresji, to wojna obronna 1939 roku na wschodzie, o zasięgu zdecydowanie mniejszym niż walki z Niemcami, nie zapisała się legendą, która w społecznej świadomości wagą swoją dorównywałaby mitowi Westerplatte – choć heroicznych aktów oporu w zmaganiach z Sowietami nie brakowało.
Wojna, której nie było
Między reakcją na niemiecką agresję a sposobem potraktowania sowieckiego najazdu przez władze II Rzeczypospolitej w 1939 roku zaistniała swego rodzaju asymetria: wbrew faktom nie ogłoszono stanu wojny pomiędzy ZSRS a Polską, a sformułowany przez Naczelnego Wodza Edwarda Rydza-Śmigłego ostatni rozkaz przed wyjazdem z Polski 17 września był niejasny i niezrozumiały.
Cóż bowiem oznaczać miały słowa „Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów” w sytuacji, gdy bolszewicy całkiem otwarcie i brutalnie zajmowali polskie ziemie? Przecież jeszcze zanim 17 września wstało słońce, sowieccy pogranicznicy podłożyli ogień pod strażnice Korpusu Ochrony Pogranicza na wschodniej granicy Rzeczypospolitej, a lawina stali i pół miliona żołnierzy czerwonej armii runęły na polskie terytorium.
Polecenia wydane przez sowieckie dowództwo z datą 14 września, a ujawnione przez Moskwę w 1995 roku, jasno precyzowały rzeczywisty cel: błyskawicznym uderzeniem rozbić wojska polskie i osiągnąć linię Narwi, Wisły i Sanu – zgodnie z sierpniowymi ustaleniami paktu Ribbentrop – Mołotow. Nieszczęsny rozkaz Rydza-Śmigłego skazał de facto poszczególnych dowódców na samodzielne podejmowanie dramatycznych decyzji.
Na drodze krasnoarmiejców leżało Wilno, gdzie morale i zapał do walki prostych żołnierzy i mieszkańców były nieporównanie większe niż władz wojskowych oraz cywilnych, które obrony miasta zaniechały, chociaż powstawały bataliony studenckie, pod broń szli na ochotnika mieszkańcy, zewsząd ściągały niewielkie oddziały. 18 września, gdy z kierunku Oszmiany w polu widzenia pojawiły się pierwsze sowieckie czołgi, zapadła decyzja o wycofaniu wojsk w kierunku granicy litewskiej. Ci, którzy nie podporządkowali się rozkazowi, walczyli o miasto do wieczora 19 września – wtedy przeszło ono w ręce sowieckie.
Grodno semper fidelis
W zbiorową niepamięć odeszła heroiczna obrona Grodna, które stanęło na drodze czerwonej armii. Sowieckie dowództwo spodziewało się, że miasto – siedziba Dowództwa Okręgu Korpusu III – da silny odpór, nie było jednak świadome, że z silnie obsadzonego przed wojną ośrodka jeszcze w sierpniu wycofano znaczne siły nad granicę niemiecką i do Lwowa.
Faktyczne dowództwo spoczęło w rękach wiceprezydenta miasta Romana Sawickiego i majora Benedykta Serafina, szefa Wojskowej Komendy Uzupełnień, a zarazem dowódcy batalionu. W bombardowanym od 1 września przez Niemców Grodnie pozostały jedynie niepełne dwa bataliony piechoty z bronią maszynową, improwizowany oddział 200-osobowy pod dowództwem późniejszego cichociemnego ppor. rezerwy Antoniego Iglewskiego, żandarmeria wojskowa, policja oraz niewielkie pododdziały piechoty przybyłe z Wilna, jedna bateria artylerii przeciwlotniczej. I mnóstwo ochotników: mieszkańców, harcerzy, uczniów.
Przeciwko nim szła potęga sowiecka, którą powstrzymywali do 22 września – przez prawie trzy doby. Pierwsze siły pancerne pojawiły się rankiem 20 września na moście nad Niemnem. „O świcie wjeżdża na most olbrzymi czołg, przerywa bez trudu nasze zapory, a za nim drugi, trzeci, czwarty – wspominała nauczycielka Grażyna Lipińska.
– Czerwone chorągiewki trzepoczą na nich. Żołnierz polski na przyczółku mostowym wali z działka przeciwlotniczego, przepuścił jednak pierwsze trzy czołgi, trafia w czwarty”. Do miasta wjechało prawie dziesięć maszyn. Na ulicach rozpoczyna się polowanie na czołgi, obrońcy, wśród których jest wielu kilkunastolatków, rzucają w nie butelkami z benzyną. „W pobliżu Teatru Miejskiego odbywa się taka scena – opowiadał jeden z mieszkańców.
– Młody kapral przy pomocy cywila ciągną z pobliskich koszar armatkę przeciwlotniczą. Ustawiają ją w alejce w odległości około 400 metrów od czołgu i zaczynają weń prażyć. Trafiają w gąsienicę i unieruchamiają czołg. Od tego momentu następuje całkowita przemiana sytuacji. Zjawiają się uczniowie gimnazjum i napełniają butelki benzyną, której posiadamy całą beczkę. Pomiędzy drzewami i uliczkami przedostają się w pobliże czołgu i obrzucają go butelkami z benzyną z zapalonym lontem na wierzchu. W jednym momencie czołg jest ogarnięty dymem i płonie jak żagiew. (…) Nastąpił wybuch amunicji, zginęli wszyscy. (…) Zapotrzebowanie na butelki z benzyną wzrosło”. Płoną kolejne trafione maszyny.
Wieczorem, po krwawych zmaganiach z polską kawalerią, do Grodna docierają główne siły sowieckie. Otoczone miasto przetrwać musi nocną artyleryjską nawałę – pociski trafiają celnie w polskie punkty oporu dzięki informacjom przekazywanym telefonicznie przez grodzieńskich komunistów. Ginie i odnosi rany wielu mieszkańców.
„Rozkrzyżowane dziecko”
Rankiem 21 września na wdzierające się do miasta czołgi znów lecą butelki z benzyną, ale nieprzyjaciel przebija się do centrum. Odnotowano kilka przypadków użycia cywilów jako żywych tarcz – jeden z nich jest znany z relacji dwóch nauczycielek, Danuty Bukowińskiej i wspomnianej już Grażyny Lipińskiej. „Na tym dalekim czołgu plama. Lecę… Nagle straszna pewność – odtworzenie przeszłości: Głogów! – opisała ten moment Grażyna Lipińska.
– Śmiercionośna maszyna toczy się naprzód, a ja stępiała na wszystko lecę wprost na nią. Nie słyszę okrzyku ścigającej mnie Danki… Czołg staje tuż przede mną. Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego rany płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy z Danką uwalniać rozkrzyżowane, skrępowane gałganami ramiona chłopca. (…) Z czołgu wyskakuje czarny tankista, grozi nam (…) chwytam nosze i pozostawiając oniemiałych naszym zuchwalstwem oprawców – uciekamy”.
13-letni Tadeusz Jasiński z pięcioma ranami od polskich kul mocno krwawi, woła matkę. „Poszedł w bój, rzucił butelkę benzyny na czołg, ale nie zapalił… nie umiał… Wyskoczyli, bili, chcieli zastrzelić, a potem skrępowali na łbie czołgu – wspomina Lipińska.
– Chłopiec coraz słabszy, zaczyna konać. Matka zrozpaczona i pobudzona równocześnie czynem syna szepcze mu: ’Tadzik, ciesz się, Polska armia wraca! Ułani z chorągwiami, śpiewają!!!’”.
22 września o świcie ostatni walczący opuszczają miasto i przebijają się ku litewskiej granicy, inni przebierają się w cywilne ubrania. Zwycięscy bolszewicy szukają obrońców, więc rannych zwozi się do domów. Około 300 cywilów, w tym 20 uczniów, i wielu oficerów zostało rozstrzelanych. W walkach zginęło, według rosyjskich danych, prawie 650 obrońców miasta, do niewoli poszło półtora tysiąca Polaków.
III Rzeczpospolita nie stawia pomników Tadkowi Jasińskiemu. Nie pamięta o grodzieńskich orlętach.
Kawalerzyści przeciw pancerzom
O bitwie pod Kodziowcami nad Czarną Hańczą pisały na pierwszej stronie „Prawda” i „Izwiestia”. 21 września ułani, którzy wycofali się z Grodna, by uniknąć zamknięcia w okrążeniu, rozłożyli się na noc w okolicach Kodziowców. Po północy poderwało ich natarcie czołgów sowieckich.
Żołnierze odparli pierwszy atak doborowego Korpusu Pancernego z Charkowa i o czwartej nad ranem ruszyli do kontrnatarcia. Zepchnięci przez Sowietów do budynków wiejskich, po sam świt wysyłali przeciw czołgom oddziały uzbrojone w butelki z benzyną i granaty.
Dowódca jednego ze szwadronów Narcyz Łopianowski bił się wcześniej o Grodno. „Mając już doświadczenie (…) o skuteczności zwalczania czołgów butelkami z benzyną, zaopatrzyłem swój szwadron w odpowiedni zapas tej prymitywnej broni. Butle były w sakwach zamiast bielizny, a ułani umieli już posługiwać się nimi. Nieprzyjaciel ponawiał swoje uderzenie 11 lub 12 razy, lecz za każdym razem musiał się cofnąć, pozostawiając na przedpolu płonące czołgi – wspominał.
– Żołnierze zachowywali się jak bohaterowie. Nigdy nie zapomnę nazwisk kaprala Choroszucha i ułana Połoczanina, którzy wskoczyli na czołgi i kolbami własnych karabinów uszkodzili karabiny maszynowe na nieprzyjacielskich czołgach, uderzając silnie w wystające lufy”.
Lampy naftowe na czołgi
Pod Kodziowcami rozpętało się piekło. „Pociski rozrywały się wokół, raniąc ludzi i konie… – wspomina ochotnik Olgierd Kozłowski. – Chłopcy porozbiegali się po chałupach szukać butelek na benzynę, a gdy ich nie znaleźli, to brali lampy naftowe. (…) Czołgi, które jechały przez wieś, atakowaliśmy zza domów benzyną. Była wielka radość, jak udało nam się jakiś zapalić. Taki czołg jechał jeszcze przez jakiś czas, ale później musiał stanąć i otworzyć klapy. Zaś dalej były nasze oddziały i wykańczały czołgistów”.
Po każdym z kilkunastu natarć bolszewicy porzucali płonące wraki i uciekali. Ich przewaga była jednak ogromna – do rana przełamali polski opór, a cały oddział Narcyza Łopianowskiego wzięli do niewoli. Bitwa pod Kodziowcami uznawana jest za największe zwycięstwo wojsk polskich w walkach z oddziałami sowieckimi we wrześniu 1939 roku. Udało się jednak powstrzymać sowieckie natarcie, zginęło i zostało rannych kilkuset żołnierzy sowieckich.
Przeciwko Sowietom występowały również tworzone z marszu zgrupowania. Przez 13 dni gen. Wilhelm Orlik-Rückemann dowodzący wojskami KOP na Polesiu i Wołyniu stoczył kilkadziesiąt potyczek i dwie bitwy – w ostatnich dniach września pod Szackiem, gdzie Polacy rozbili 52. Dywizję Strzelecką Armii Czerwonej, i 1 października pod Wytycznem, skąd musiał wycofać się przed sowieckimi oddziałami pancernymi i rozwiązać grupę bojową.
Dowódca Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszek Kleeberg walczył pod Jabłonią, Parczewem i Milanowem. Jego żołnierze ostatni bój z Sowietami stoczyli 4 października 1939 roku, w przeddzień swojej kapitulacji przed Niemcami.
Niewygodna data
O cierpieniach Polaków pod sowiecką okupacją pisze się wiele, ale też po 1989 roku niepodobna było nadal zakłamywać lub przemilczać historię Golgoty Wschodu, zwłaszcza że Sowieci sami przekazali nam oficjalnie dokumenty dotyczące zbrodni enkawudowskich.
Nie wszystkie, rzecz jasna, i niepełne. Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło ogrom publikacji naukowych i wspomnień o setkach tysięcy wymordowanych oraz wywiezionych w głąb ZSRS – pamiętać przy tym warto, że jest to w znacznej mierze zasługą instytucji słabo finansowanych przez to samo państwo, które hojną ręką rozdziela pieniądze na lewackie i antypolskie przedsięwzięcia w rodzaju „Krytyki Politycznej”.
O tych, którzy z czerwoną armią walczyli w 1939 roku, III RP pamiętać nie chce – 17 września nie urządza się państwowych obchodów – nie spodobałoby się to Władimirowi Władimirowiczowi, który pytany kiedyś przez zachodnich dziennikarzy, czy był kagiebistą, odparł krótko: „Bywszych niet!”.
Ile bitew z czerwoną armią potrafią wyliczyć maturzyści? Najczęściej ani jednej. A studenci historii? Niech na to pytanie odpowiedzą wykładowcy wyższych uczelni…
Wielką winę za tę zbiorową amnezję ponoszą rządzący III Rzeczpospolitą, którzy po demontażu systemu przez komunistów i tzw. konstruktywnej opozycji pod kontrolą Moskwy w 1989 roku gorliwie zabiegali – we własnym interesie – o „dobre” stosunki z Rosją. Wszak to oni wystawili pomnik bolszewikom w Ossowie – tam, gdzie najeźdźcy z 1920 roku ponieśli pierwszą klęskę w bitwie o Warszawę. 17 września 1939 roku był przecież zemstą na pokoleniu, które wówczas polskiej niepodległości broniło."
Wtorek, 17 września 2013 (ND)
Agresor liczył na większą dezorientację i zaskoczenie. Przedtem upewnił się, że jego przewidywania co do bezwartościowych gwarancji Wielkiej Brytanii i Francji dla Polski są słuszne. Niestety, nie mylił się.
Zarówno Niemcy, jak i Sowiety dążyły do obalenia porządku politycznego ustanowionego w traktacie wersalskim. Ładu moralnego, który urzeczywistnił aspiracje narodów Europy do własnej państwowości. Nade wszystko Polaków, śniących od pokoleń sen o tej, „co nie zginęła”.
Tajny pakt sowiecko-niemiecki, spisany 23 sierpnia 1939 r., wyznaczał niemiecko-sowieckie granice w Europie, która znowu miała się stać więzieniem narodów. Zaborcy ustalili „strefy interesów”: który z nich odbierze suwerenność poszczególnym państwom. Co do Polski postanowili, że uczynią to wspólnie.
Sowieci opóźniali atak do 17 września, by zachować pozory, że przychodzą na pomoc ludności „zachodniej Białorusi” i „zachodniej Ukrainy”, gdyż państwo polskie rzekomo „rozpadło się”.
To nie Gdańsk i „korytarz”, to nie „uciskanie mniejszości” były przyczyną ataku, lecz chęć unicestwienia Rzeczypospolitej, tak jak później chęć zniewolenia innych narodów, których suwerenność zapisano w traktacie wersalskim.
Ambasador Rzeczypospolitej w Moskwie, Wacław Grzybowski, został obudzony 17 września 1939 r. o godz. 3.00 nad ranem. Zastępca komisarza spraw zagranicznych Sowietów Władimir Potiomkin, usiłował mu wręczyć notę rządu sowieckiego, wedle której agresor najechał na Polskę, by chronić pokrewną ludność ukraińską i białoruską, a także, by uwolnić Naród Polski od wojny! Ambasador Grzybowski nie przyjął kłamliwej noty i oświadczył: „Atak Armii Czerwonej na Polskę jest w tej sytuacji ciosem w plecy”.
Po 74 latach od tej napaści nie można powiedzieć nic więcej ponad to, co oświadczył wówczas nasz ambasador."
Kampania propagandowa Sowietów:
http://www.youtube.com/watch?v=5Wy6LL7WtVI
"17 września to rocznica przypominająca cenę, jaką Polska zapłaciła za wierność zasadom cywilizacji chrześcijańskiej"
opublikowano: 17 września,
17 września to rocznica przypominająca cenę, jaką Polska zapłaciła za wierność zasadom cywilizacji chrześcijańskiej, za opór zarówno wobec nazistowskich Niemiec, jak i Związku Sowieckiego.
Tę rocznicę powinniśmy jednak corocznie przypominać w szerokim kontekście europejskim, przede wszystkim wspólnie z narodami, które w pierwszej fazie drugiej wojny światowej padły ofiarą najazdu ZSSR, a więc z Finami, Litwinami, Łotyszami, Estończykami, Rumunami, a także z wszystkimi, którzy potem doświadczyli zarówno agresji, jak i wywrotowej działalności międzynarodowego komunizmu. 17 września był tragedią naszego narodu, ale o znaczeniu i konsekwencjach dla całej Europy. Pamięć o zbrodniczej agresji sowieckiej na narody Europy środkowej powinna stać się istotnym elementem europejskiej świadomości historycznej. Będziemy zabiegać, by w przyszłości obchody tej rocznicy miały właśnie taki charakter.
17 września to również moment, by Polska przypominała, że po doświadczeniu zbrodni rozbiorów, stuletniej niewoli, drugiej wojny światowej i kolaboracyjnych rządów komunistycznych â ma prawo oczekiwać, że Niemcy nie będą podejmować we współpracy z Rosją żadnych działań, które nasz kraj odbiera jako zagrożenie dla swoich podstawowych interesów i bezpieczeństwa. Jako państwo uczestniczące w przymierzu atlantyckim i we współpracy europejskiej mamy prawo, by Niemcy uzgadniały z Polską wszelkie zasadnicze działania w swej polityce na wschodzie Europy. To wymóg równowagi, ale przede wszystkim solidarności europejskiej. Polska dyplomacja powinna systematycznie zabiegać o uznanie tej zasady na forum europejskim.
Skutki kleski wresniowej, zwłaszcza na Wschodzie, były tragicznie, nie tylko Katyń, ale i zaplanowane wczesniej ludobójstwo Polaków na zajetych terenach. Artykuł poniżej.
Pierwsza tzw. lutowa fala deportacji z 1940 roku stanowiła jeden z elementów planu eksterminacji elit przywódczych Narodu Polskiego i była warunkiem koniecznym do pełnego opanowania zdobytych i podzielonych między okupantów ziem Rzeczypospolitej.
Osoby „groźne”, zdaniem służb rosyjskich mogące organizować lub stawić czynny opór, były fizycznie zlikwidowane. Przedstawicieli innych „niebezpiecznych” grup społecznych i zawodowych Narodu zsyłano na wieloletnie wyroki do łagrów. Rodziny mordowanych i wywożonych, przede wszystkim ich żony i dzieci, przesiedlano głównie na Syberię, do Republiki Komi oraz do Kazachstanu i innych republik azjatyckich. Działania te noszą wszelkie znamiona ludobójstwa, czyli eksterminacji pewnych kategorii osób ze względu na ich cechy narodowe, religijne, społeczne.
Zagłada elit
Wydaje się, że wśród współcześnie żyjących Polaków masowe zbrodnie i zesłania na wschodzie naszego kraju kojarzone są tylko z okresem lat 1939-1941 (tzw. okresem okupacji „za pierwszego Sowieta”). Planowe ludobójstwo Narodu Polskiego na Wschodzie zaczęło się jednak kilka lat wcześniej.
Kategorie osób oraz metody likwidacji elit zostały opracowane i realizowane przez NKWD już w latach 1937-1938, gdy w ramach tzw. operacji polskiej w ciągu zaledwie roku zabito na terenie ZSRS 111 tysięcy Polaków, głównie w okolicach Mińska Białoruskiego, Żytomierza, Berdyczowa, Kamieńca Podolskiego. W tym czasie zesłano do łagrów ok. 55 tys. Polaków. Żony zamordowanych i zesłanych skazano na 5-8 lat obozu koncentracyjnego (łagru). Dzieci z represjonowanych polskich rodzin były odbierane krewnym i przymusowo rusyfikowane. Rozdzielano rodzeństwa, zmieniano nazwiska, wywożono do odległych domów dziecka.
Przypominam o tych rosyjskich ludobójczych metodach, dlatego że pozwala się nam pamiętać tylko o podobnej akcji niemieckiej, zorganizowanej trzy lata później, gdy polskie dzieci (często sieroty po zamordowanych członkach podziemia niepodległościowego) poddawano przymusowej germanizacji w ośrodkach Lebensbornu.
Ta zbieżność akcji i metod nie wydaje się jednak przypadkowa. Zaledwie rok po zakończeniu tzw. akcji polskiej, bezpośrednio po zdobyciu i podzieleniu ziem polskich, jesienią 1939 r. i zimą 1940 r. na wspólnych konferencjach metodycznych sojuszniczych rosyjskich i niemieckich służb specjalnych NKWD i gestapo sprecyzowano zasady eksterminacji elit polskich oraz wykorzystania polskiej siły roboczej. Zdaniem historyków, trudno jest obecnie ustalić, o czym dokładnie debatowano we Lwowie, Krakowie i w Zakopanem na przełomie 1939/1940. Śmiem jednak twierdzić w oparciu o zbieżność kategorii społecznych i zawodowych poddanych eksterminacji już w trakcie konferencji i bezpośrednio po ich zakończeniu (np. Palmiry i Katyń) oraz w oparciu o kategorie przesiedlanych i zsyłanych Polaków (z Kresów i ziem włączonych do Rzeszy), że można z dużą dozą prawdopodobieństwa wnioskować o tematyce i wypracowanych na konferencjach ustaleniach.
Badanie dokumentacji sowieckich archiwów pozwoliło ustalić, że zamiary obu okupantów były zakrojone na wielką miarę. Wierząc w niezłomność nazistowsko-bolszewickiej przyjaźni, planowano wywiezienie do roku 1975 (!) – 30 milionów Polaków do Obłasti Wierchojańskiej – tj. 95% populacji. Związek Sowiecki, mimo wojny z „brunatnymi braćmi”, realizował te cele. W cyklu 114 wielkich deportacji w latach 1945-48 ogołocono dawne Kresy z Polaków, wywożąc z nich ponad 7,5 mln mieszkańców, nie tylko dawnych obywateli Polski, ale dawnych „polskich Ukraińców”, ” polskich Białorusinów” i „polskich Litwinów”. Nie była to bynajmniej wyłącznie „polska psychoza”. Zamierzenia „ostatecznego rozwiązania kwestii ukraińskiej” przerwała śmierć „Ojca Ludów” w 1953 r., ale już w styczniu-lutym 1953 r. zdążono deportować 700 tys. „niepokornych”. Był to zalążek bezprecedensowej akcji przemieszczenia na Syberię 40 mln ludzi!
Minęło od tego czasu ponad 70 lat, jednak bezpośrednie skutki ludobójczej polityki sowieckiej odczuwają jeszcze setki tysięcy osób. I nie są to tylko sędziwi już sybiracy, łagiernicy czy dzieci i wnuki rodzin katyńskich. W północnym Kazachstanie przetrwała grupa kilkudziesięciu tysięcy Polaków i ich potomków deportowanych w 1936 r. na stepy w ramach „oczyszczania” terenów przygranicznych, po sowieckiej stronie rzeki Zbrucz, z „groźnego” polskiego elementu. Polaków z sowieckiej części Wołynia przesiedlono do Kazachstanu zaledwie cztery lata wcześniej niż ich rodaków z Grodna czy Lwowa. Zostali oni jednak zapomniani przez swoich rodaków z Macierzy, opuszczeni przez rząd polski, do 1996 r. nie mieli nawet cienia szansy na powrót. A jednak przetrwali. Większość potomków przesiedlonych mieszka obecnie w północnym Kazachstanie w kilkudziesięciu wsiach, w granicach jednego rejonu (powiatu), gdzie stanowią największą grupę narodowościową, liczniejszą od Kazachów i Rosjan.
Po upadku ZSRS z Kazachstanu wyjechało ok. 800 tys. zesłanych tam Niemców, uciekają również Rosjanie. Polacy nie mają jednak dokąd wracać, zaprasza ich na większą skalę tylko Rosja i Niemcy w ramach własnych programów repatriacyjnych.
W sytuacji, gdy państwo polskie wspomaga przyjazd maksymalnie 20 rodzin rocznie (w ramach tzw. programu „Rodak”), a obecny rząd odrzucił obywatelski projekt ustawy o powrocie Polaków z zesłania, podejmowane są społeczne próby ratowania naszych rodaków.
Dzięki ofiarności państwa Krystyny i Wiktora Powalskich, którzy przekazali swój dom i dorobek życia na akademik dla polskiej młodzieży z Kazachstanu, udało się sprowadzić na studia do Macierzy 10 osób z Jasnej Polany, Zielonego Gaju, Nowogreczanowki. Naboru dokonał tamtejszy ksiądz proboszcz Krzysztof Kicka (chrystusowiec) z Jasnej Polany. Cała akcja możliwa była do przeprowadzenia tylko dzięki przychylności Caritas Diecezji Warszawsko-Praskiej (zarządzającej domem pp. Powalskich) oraz ofiarności Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, które ufundowało stypendia. W domu państwa Powalskich znajdują się dobrze wyposażone pokoje mieszkalne, spełniające wszelkie wymagania sanitarne kuchnie, jest kaplica oraz ksiądz rezydent. Dom może pomieścić nawet do 30-40 osób, ale podstawowym ograniczeniem jest brak środków na wyżywienie, opał, książki, bilety miesięczne etc.
Pomoc możemy okazać, „adoptując” studenta, czyli dokonując wpłaty na specjalne konto przeznaczone na ratowanie kilku następnych młodych Polaków.
ZAADOPTUJ STUDENTA Z KAZACHSTANU
Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”
ul. Krakowskie Przedmieście 64
00-322 Warszawa przelew krajowy: 76 1060 0076 0000 3310 0016 3669
przelew zagraniczny: PL 76 1060 0076 0000 3310 0016 3669
z dopiskiem „Dla osób z Kazachstanu”
ul. Krakowskie Przedmieście 64
00-322 Warszawa przelew krajowy: 76 1060 0076 0000 3310 0016 3669
przelew zagraniczny: PL 76 1060 0076 0000 3310 0016 3669
z dopiskiem „Dla osób z Kazachstanu”
Dr Robert Wyszyński, artykuł ukazał się w Naszym Dzienniku, Poniedziałek, 10 lutego 2014, Nr 33 (4875)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz