środa, 15 stycznia 2014

Agentura

Przesłanie, właściwie to polityczny testament Marszałka Józefa Piłsudskiego dla następców, i dla przyszłych pokoleń Polaków brzmiał: "Strzeżcie się agantury".

Oczywiste jest, że Polska pomarszałkowska, tej agantury się nie ustrzegła, pzegrana wojna obronna w 1939 roku, zawrówno przeciw Niemcom jak i Sowietom, jest tego najlepszym przykładem, bowiem nie militarna słabośc Posli dorowadziłą do klęski, ale słabośc polityczna i przesiąknięcie kraju aganturą, wszelkiego rodzaju piątymi kolumnami i partiami komunistycznymi.
Po II Wojnie Światowej, kiedy władze w Polsce przejeły sowiety (czyli rady "robotniczo - chłopskie - takież same jak na obszarach przejętych przez ZSRR we wrześniu 1929 to tak rzeczowo opisuj w swoich powieściach Józef Makiewicz) i Sowiety, czyli wrogie nam państwo, dowództwo wywiadu i amii to byli ludzie pochodzący z ZSRR, w wikszości Rosjanie i rosyjscy Żydzi (ale też inne nacje, w tym Polacy radzieccy) a ich liczba przekraczała 20 000. A przecież mowa tylko o oficerach i podoficerach.




Rys. Rafał Zawistowski
Gdy chcemy komuś zaszkodzić, najlepiej go zaskoczyć. Dlatego wymyślono tajność. Kwestią czasu było wymyślenie wywiadu - by odczytywać skrywane niebezpieczne zamysły przeciwnika. A gdy już pojawili się szpiedzy to, naturalną koleją rzeczy powstał kontrwywiad - instytucja do wykrywania szpiegów przeciwnika.
Czy szpiedzy są wszędzie?
Niestety szpieg, zwłaszcza profesjonalnie wyszkolony przez służby przeciwnika, nie nosi munduru, ani nie rozdaje wizytówek z adresem swojego mocodawcy. Trzeba zatem szpiega wytropić. Dzięki informacjom Edwarda Snowdena wiemy, iż obecnie kontrwywiadowczy nadzór prowadzi się na masową skalę. W istocie każdy człowiek podłączony do sieci (czyli prawie każdy z tych, którzy mają jakieś społeczne znaczenie) może być inwigilowany automatycznie. Jeszcze do niedawna naprawdę masowa inwigilacja nie była technicznie możliwa. Mimo to szpiegów jednak od czasu do czasu łapano. Niekiedy, ale rzadko, dzięki temu, że służba jednego kraju infiltrując wywiad obcego kraju uzyskiwała informacje o wysłanych szpiegach. Nawet bez dostępu do informacji z wywiadowczej centrali szpiedzy są łapani. Jak się ich znajduje? Dzięki stosowaniu zasad z zakresu abecadła kontrwywiadowczego. Ono podpowiada, na co zwracać uwagę.
Grupy podwyższonego ryzyka
Po pierwsze, szukamy w tych miejscach, gdzie przeciwnik najbardziej chciałby ulokować swoje źródła. Po drugie, sprawdzamy, czy ktoś nie prowadzi podwójnego życia, np. czy jego poziom konsumpcji i majątku odpowiada jego oficjalnym dochodom. Po trzecie, sprawdzamy osoby mające słabości/uzależnienia (np. miłość do hazardu), dające okazję do osaczenia. Po czwarte, systematycznie monitorujemy tzw. grupy podwyższonego ryzyka i członków takich grup odsuwamy od dostępu do newralgicznych ogniw państwa. Grupy podwyższonego ryzyka stanowią w szczególności te wszystkie środowiska, do których służby przeciwnika miały lub mają dostęp tworzący sprzyjające warunki do prowadzenia pracy werbowniczej. W kwestiach bezpieczeństwa państwa – inaczej niż w postępowaniu sądowym – nie obowiązuje domniemanie niewinności. Osób, nie mówiąc już o całych grupach, ze środowisk podwyższonego ryzyka nie dopuszcza się do tajemnic państwowych.
Korzystne warunki do werbunku
W opublikowanej przez IPN książce, b. minister spraw wewnętrznych i b. szef Agencji Wywiadu w rządach SLD, Zbigniew Siemiątkowski mówi: „werbunek najczęściej występuje po prostu w miejscu, gdzie się znajdujesz. Jeśli studiujesz w danym miejscu (…) to istnieje tam naturalna możliwość podejścia i zwerbowania. (…) Wojsko kończyło ‘woroszyłówkę’ [Akademię Wojskową w Moskwie – AZ] i dziesiątki innych akademii, które szkoliły w sposób masowy. Nasi oficerowie tam nawiązywali kontakty, nawet przyjaźnie. Istniało w związku z tym pole operacyjnego zagospodarowania i możliwości dokonywania werbunku przez wywiad radziecki. I nie jest przypadkiem, że trzy przeprowadzone udane operacje kontrwywiadowcze w latach dziewięćdziesiątych, zakończone skazaniem, dotyczyły oficerów WSI zwerbowanych w trakcie szkolenia w Związku Radzieckim. Podjęli oni po roku 1990 współpracę z wywiadem radzieckim, a później rosyjskim” (Władza w PRL. Ludzie i mechanizmy, red. Konrad Rokicki i Robert Spałek, Warszawa 2011, s. 319-320).
Likwidacja WSI
Po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych w roku 2006 przeprowadzono, ustawowo uregulowaną, procedurę weryfikacji. W efekcie ustalono m.in.– można o tym przeczytać w ogłoszonym przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Raporcie – że od roku 1989 na stanowiskach kierowniczych wszystkich szczebli (po najwyższy – czyli szefa służby) tasowali się żołnierze, którzy w okresie peerelu byli szkoleni w ZSRR lub innych krajach Moskwie podległych. Po kilkunastu latach transformacji pracowało w WSI jeszcze niemal trzysta takich osób. Co to znaczy? To mianowicie, że w instytucji współodpowiedzialnej za bezpieczeństwo kontrwywiadowcze abecadło nie było przestrzegane. Już tylko ta jedna, jedyna okoliczność wystarcza, by likwidację WSI i ujawnienie niektórych patologii, jakie w tej instytucji miały miejsce, uznać za zgodne z racją stanu.
Montaż propagandowy
Przemyślenie powyższego dedykuję wszystkim, którzy za dobrą monetę wzięli niedawne wypowiedzi red. Jacka Żakowskiego na temat Antoniego Macierewicza. Na przykład:
Gdyby był Pan rosyjskim (lub jakimkolwiek innym) agentem, stanowiłby Pan poważne zagrożenie dla Polski. Nie tylko w związku z likwidacją WSI. (...) To trzeba wyjaśnić.
Czy ktoś słyszał, by red. Żakowski kiedykolwiek domagał się wyjaśnienia, dlaczego w III RP przez lata tajnymi służbami wojska kierowała grupa podwyższonego ryzyka? I by kiedykolwiek dociekał, czy głosując przeciw rozwiązaniu WSI zdawał sobie z tego sprawę ówczesny poseł P, b. minister obrony narodowej Bronisław Komorowski?"


"Od dwóch lat rosyjska agentura wpływu (i nie tylko) wspólnie z pożytecznymi idiotami grają w Polsce makabryczny koncert.

opublikowano: 15 kwietnia 2012 roku, 

Rys. Andrzej Krauze
Ta informacja mówi tak wiele, że właściwie trudno coś komentować: Rosjanie chcieli zlustrować, za pomocą pomocy prawnej ze strony polskiej, trzy pokolenia rodzin pilotów tupolewa, który 10 kwietnia 2010 roku uległ katastrofie w Smoleńsku.
Żądany zakres danych dotyczących przodków majora Dariusza Protasiuka i podpułkownika Roberta Grzywny był tak szeroki, tak niespotykany, że obudził alarm w Instytucie Pamięci Narodowej.Trudno nie zgodzić się z komentarzem Piotra Zaremby: Rosjanie bardzo dobrze wiedzą, czego chcą. I dostają.
Rosjan jednak zdziwił zapewne bierny opór jaki napotkali (dostali tylko kopię akt paszportowych, nic innego zresztą nie znaleziono). Przecież do tej pory robią w naszym kraju co chcą. A sporo chcą i dużo umieją. Żeby zaplanować taki ruch i go wykonać, trzeba mieć sprawność kagebisty i zdolność montowania prowokacji w stylu GRU. Bo po co takie dane? Komu mają służyć?
Warto zwrócić uwagę -tam, w Rosji, nie ma żadnego bałaganu! Działania są świadome, a na kilka ruchów do przodu przewidziane jest wszystko, łącznie z reakcją polskiej opinii publicznej. Jakże smutny jest fakt, że nasze władze nie są zdolne do żadnej odpowiedzi, że każą nam na nowo i znowu przeżywać i trawić rosyjskie prowokacje. Nakazują milczenie, kiedy tam niszczą dowody jeden po drugim.
Weźmy choćby rosyjską agenturę wpływu. Oto szef utrzymywanego przez Rosjan pisma branżowego przez miesiące jest stacją nadawczą ich tez. Realnie wpływa na opinię publiczną, dezinformuje. Ale państwo polskie milczy. Ba, media publiczne, rządowe, promują postać na całego.
Inny przypadek to facet po 30., od lat bez solidnej pracy pozwalającej utrzymać się w zawodzie dziennikarza, uczący się za to z pasją rosyjskiego w ambasadzie tego kraju. Cała jego robota to kręcenie się po Sejmie i udawanie dziennikarza. Po 10 kwietnia dostaje z Rosji materiały i wnioski MAK na pół roku przed ich ogłoszeniem. Rozgłasza to bezkrytycznie. Mówi jak rzecznik Putina. Staje się gwiazdą, "ekspertem" słuchanym z równą pasją z jaką zwalcza się wszelkie pytania.
Przykład tygodnika, kupionego - o czym huczy całe miasto - za rosyjskie pieniądze. Tygodnik, ten pierwszy wydaje wyrok na polskich pilotów, woła o ich rzekomej winie  - kilka tygodni po tragedii.
W środowisku dziennikarskim pojawił się w ostatnich kilkunastu miesiącach strach. Oni, Rosjanie - można usłyszeć - są gotowi zrobić wszystko. Może zabić nas jakiś kamaz, może zdarzyć się wypadek... A nas nikt nie obroni. Bo państwo polskie jest zajęte niszczeniem opozycji. A polskie służby specjalne albo są skrępowane, albo boją się same, albo zajęte są badaniem co robi opozycja.
To drugi - obok motywacji "mam kredyt" powód trwania wielu ludzi w kłamstwie.
Rosyjskie wpływy to nie jest coś co martwi tylko mnie. Uważni obserwatorzy analizujący informacje widzą dziesiątki takich sytuacji. Ale polskie służby nie widzą. Od dwóch lat rosyjska agentura wpływu (i nie tylko wpływu) wspólnie z pożytecznymi idiotami (klasyczne określenie zwolenników Sowietów na Zachodzie) grają w Polsce makabryczny koncert. Będzie on niestety trwał, bo w piątek polski premier znów za wroga uznał opozycję, a za zbrodnię i zdradę  postulat by Rosjanie oddali wrak. Użył słowa "Targowica". Nawet jego sojusznicy wiedzą, że raczej nie trafił. Ale co do epoki - to porównanie było jak najbardziej na miejscu."

agentura"W jakim stopniu obce służby zinfiltrowały polski aparat państwowy i wojskowy? To pytanie szybko padło w ramach rozliczeń i poszukiwań winnych tzw. klęski wrześniowej w 1939 r., a później i przegranej całej wojny. O ile udało się niemal w całości odtworzyć siatki niemieckie (i tak zresztą w znacznej mierze ujawnione), o tyle kierunek wschodni – z oczywistych powodów – pozostał terra incognita. Dzieje się tak dlatego, że wobec niedostępności najważniejszych postsowieckich archiwów jesteśmy zdani w pierwszej kolejności na obszerną i na ogół rzetelną twórczość rosyjskich autorów. Co prawda, polskie wątki w ich pracach są zwykle przedstawiane marginalnie, ale zsumowane przynoszą wręcz zatrważający, choć na razie zaledwie naszkicowany obraz agentury, głęboko zakorzenionej w administracji państwowej i armii II RP, a potem i w polskich władzach na uchodźstwie.
Wywiadowcze osaczanie
Polska, zapora w drodze na Zachód, stanowiła od momentu swego odrodzenia obszar ekspansji sowieckich agencji szpiegowskich, zarówno podległych Kominternowi, NKWD, jak i sztabowi Armii Czerwonej.Truizmem będzie twierdzenie, że od lat 20. XX wieku tworzyły one najskuteczniejszy i najsprawniejszy wywiad świata. Jego atutami były relatywnie wysokie środki finansowe, najbardziej brutalne, pozbawione jakichkolwiek hamulców metody działania oraz nieograniczone możliwości selekcji i zaciągu wśród zwolenników i sympatyków ruchu komunistycznego. Dodatkowym ułatwieniem dla Sowietów była obecność na obszarze II RP stosunkowo licznej kolonii rosyjskiej, z oczywistych względów szczególnie podatnej na werbunek. Do współpracy z Sowietami skłonni byli także liczni przedstawiciele mniejszości narodowych, traktujący polską państwowość obojętnie lub wręcz wrogo. 
kppPolska, uznawana początkowo (nie tylko w Berlinie, ale i w Moskwie) za państwo sezonowe, stanowiła nie tylko obiekt infiltracji wywiadowczej, ale także teren akcji dywersyjnych i terrorystycznych, podejmowanych na wielką skalę z pomocą agenturalnej Komunistycznej Partii Polski. Nie mniejszym zagrożeniem stała siękoronkowa operacja dezinformacyjna „Trust”, mająca doprowadzić do opanowania rosyjskich organizacji emigracyjnych i zyskania przez nie wpływu na tajne służby głównych państw europejskich.
Agentura w MSZ i MSW
Po maju 1926 r. sygnały uzyskane kanałami wywiadowczymi przekonały Stalina o stabilizacji wewnętrznej w Polsce, a radykalne posunięcia marszałka Piłsudskiego – które zneutralizowały na polskim gruncie działania „Trustu” – zmusiły sowiecki wywiad do zmiany metod działania.
W efekcie zaczęto budować w II RP długofalową agenturę, której centra stanowiło kilka dobrze zakonspirowanych ośrodków w Wolnym Mieście Gdańsku, Krakowie i Warszawie. Gdy po dojściu Hitlera do władzy stosunki z Berlinem zaczęły się komplikować, a sowieckie kierownictwo zaniepokoiło się możliwością zbliżenia Rzeszy i Rzeczypospolitej, utworzono niezwykle sprawną siatkę wywiadowczą w niemieckiej ambasadzie w Warszawie. Dawała ona najlepszy wgląd w inicjatywy obu potencjalnych partnerów. Jakie rozeznanie w tych działaniach miały władze polskie i jak próbowały się im przeciwstawiać? Zgodnie z abecadłem kontrwywiadu, szpiegów starano się przede wszystkim rozpoznawać, a dopiero później – i to nie wszystkich – unieszkodliwiać.
O działalność na rzecz sowieckiego wywiadu podejrzewano na przykład Eugenię Arciszewską, żonę ambasadora w Bukareszcie, tzw. białą Rosjankę. Spowodowało to nagły zwrot w karierze jej męża: odwołany z placówki w maju 1938 r., po złożeniu obietnicy rozwodu lub separacji (jak się miało później okazać gołosłownej), otrzymał nominację na nieformalnego podsekretarza stanu w MSZ, gdzie mógł byś poddany wnikliwszej kontroli.
Stanisław Próchnicki
Stanisław Próchnicki
Innymi agentami w MSZ byli wyższy urzędnik Departamentu Administracyjnego Stanisław Próchnicki (zdemaskowany, w 1933 r. popełnił samobójstwo) i osławiony później dziennikarz i publicysta Stefan Litauer, podówczas zatrudniony w Wydziale Prasowym. Wedle nie sprawdzonych pogłosek, sowiecki wywiad miał się też starać o pozyskanie radcy Ambasady RP w Moskwie, a następnie kierownika Referatu Sowieckiego w Wydziale Wschodnim – Stanisława Zabiełły.
Niedawno dzięki studiom rosyjskich historyków Aleksandra Papczinskiego i Michaiła Tumszysa wypłynęło nazwisko jeszcze jednego agenta z tego kręgu. Miałby nim byś ppłk dypl. Tadeusz Kobylański, polski attache wojskowy w Moskwie, a następnie radca ambasady w Bukareszcie, od 1935 r. naczelnik Wydziału Wschodniego i wicedyrektor Departamentu Politycznego. Zwabiono go – jak twierdzą obaj autorzy – wielkimi pieniędzmi i możliwością realizacji homoseksualnych skłonności.
Henryk Kawecki
Henryk Kawecki
Sowiecki wywiad miał ponoś swego człowieka i w drugim newralgicznym organie państwa – w MSW. O kontakty z Sowietami podejrzewano długoletniego szefa policji politycznej, a następnie wiceministra spraw wewnętrznych Henryka Kaweckiego, odpowiedzialnego przez wiele lat m.in. za zwalczanie komunizmu i KPP jako sowieckiej agentury.
Agent Żymierski
Michał Żymierski
Michał Żymierski
Z demaskatorskich audycji Józefa Światły w Radiu Wolna Europaznany jest fakt zwerbowania Michała Żymierskiego, byłego generała, zdegradowanego po maju 1926 r. prawomocnym wyrokiem za łapownictwo.Późniejszy marszałek Polski, mimo wydalenia z armii, podtrzymywał jednak wiele kontaktów oficerskich oraz stosunki w wojskowo-przemysłowej socjecie francuskiej, a jednocześnie – co było jeszcze ważniejsze - jako rzekoma „ofiara sanacji” i zajadły wróg marszałka Piłsudskiego cieszył się zaufaniem środowisk emigracyjno-opozycyjnych, z gen. Władysławem Sikorskim na czele.
Żymierski nie był jedynym wojskowym na moskiewskim żołdzie. W okresie międzywojennym Sowietom udało się zwerbować jeszcze co najmniej dwunastu oficerów służby czynnej, w tym ppłk. Ludwika Lepiarza, szefa sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu we Lwowie. Wbrew pozorom wszyscy oni, odgrywając role typowych szpiegów i wykradając mapy, szyfry, plany rozmieszczenia wojsk i inne dokumenty (w istocie mało wartościowe, bo okresowo zmieniane), stanowili dla bezpieczeństwa państwa o wiele mniejsze zagrożenie niż jeden agent wpływu, nawet w rodzaju Żymierskiego.
Ministrowie zdrajcy
W latach II wojny światowej Sowieci dysponowali – oprócz dobrze zorganizowanej i silnej agentury pod okupacją, jaką były PPR, GL/AL – także mocną siatką w polskim Londynie. Szanse na zatrudnienie na wysokich stanowiskach w gabinecie Sikorskiego mieli wszyscy „pokrzywdzeni przez sanację”, więc zgodnie z tym na przykład kluczowe stanowisko dyrektora Departamentu Politycznego MSZ dostał Arciszewski, a korespondentem Polskiej Agencji Telegraficznej mianowano… Litauera.
Stanowili oni jednak co najwyżej wierzchołek góry lodowej. Od pewnego czasu wiadomo, że informatorami sowieckiego wywiadu byli dwaj ministrowie rządu RP – „Gienrich” i „Sadownik”. Z braku dalszych danych można tylko spekulować, kto krył się za tymi pseudonimami – Henryk Strasburger, Jan Stańczyk, Stanisław Kot czy może jeszcze ktoś inny? Czytając opublikowane ostatnio stenogramy posiedzeń rządu RP na uchodźstwie, nie można mieś natomiast wątpliwości, że zakres pozyskanej z ich pomocą przez Moskwę wiedzy był olbrzymi i umożliwiał paraliżowanie wszelkich polskich inicjatyw politycznych.
Znacznie gorzej szło NKWD i GRU rozpoznanie struktur Komendy Głównej AK. Informacje głównie kanałami PPR i GL/AL, były fragmentaryczne. Potwierdziło się to i w czasie powstania warszawskiego, gdy sowieckie dowództwo (a nawet sam Stalin) długo nie miało rozeznania, co naprawdę dzieje się w mieście. Inaczej było na terenach „wyzwolonych”, bowiem meldunki lokalnej agentury, opartej na jaczejkach PPR i zrzucanych przed nadejściem frontu specjalnych grupach wywiadowczych, których jednym z naczelnych zadań było rozpoznanie polityczne terenu, pozwalały na skuteczne i szybkie zdekonspirowanie i wyniszczenie struktur podziemnego państwa.
Kadry owych grup rekrutowały się spośród 150 polskich oficerów, którzy – jak Berling i kilku jego totumfackich – w ankiecie przeprowadzanej w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku wypowiedzieli się za przejściem na sowiecką służbę. Byli jednak i inni – generałowie Władysław Anders, Michał Karaszewicz-Tokarzewski, Mieczysław Boruta-Spiechowicz – którzy odsiedzieli swoje na Łubiance. Czy naprawdę żaden z nich w obliczu pewnej – wydawałoby się – śmierci nie zdecydował się podpisać dokumentów o współpracy z NKWD?
Siatka wśród Polonii
Dekryptaż operacji „Venona” ujawnił niedawno sowiecką siatkę działającą w środowisku Polonii amerykańskiej, w tym Stefana Arskiego, Bronisława Geberta i Oskara Langego. Dopiero w tym kontekście przestaje dziwić niezrozumiałe w innych okolicznościach znaczenie, jakie Langemu, traktowanemu jako jeden z najpoważniejszych kandydatów do objęcia kluczowych stanowisk w Polsce, nadawał sam Stalin.

Sowieci, którzy uważali pomyślne rozstrzygnięcie kwestii polskiej za jeden z priorytetów swej polityki, asekurowali się dodatkowo, umieszczając informatorów i agentów w newralgicznych punktach wojennej machiny alianckiej, zwłaszcza brytyjskiej. Tacy ludzie jak osławiony Kim Philby mogli w istotny sposób wpływać (i wpływali) na losy Polski, zarówno przekazując do Moskwy informacje o zamierzeniach Brytyjczyków w tej kwestii, jak też dezinformując ich i jednocześnie inspirując.
Sowieckie służby działały na jeszcze szerszym froncie także w PRL. Mimo niemal pełnej kontroli całego państwa, zwłaszcza do roku 1956, tworzono mniej czy bardziej zakonspirowane siatki pełniące funkcje nadzorcze, a zarazem dublujące agenturę jawną i półjawną. Pouczająca jest tu lektura rozmów Teresy Torańskiej, zwłaszcza wywiadu z Edwardem Ochabem, który nawet po latach różnicuje swych współtowarzyszy w politbiurze i KC na „naszych” i „ich”. Podobne uwagi można znaleźć w odniesieniu do późniejszego okresu w dziennikach Mieczysława Rakowskiego.
Matecznik tajnych służb
W 1989 r. wróciliśmy do punktu wyjścia. Znowu Rzeczpospolita, tylko tym razem trzecia, stała się matecznikiem i bazą wypadową rosyjskich tajnych służb. Dziwna kariera Mieczysława Wachowskiego, sprawa Olina, dalsze powiązania jej bohatera Ałganowa, afery paliwowe z interesami Kremla w tle, polityczne meandry Włodzimierza Cimoszewicza – wszystko to skłania do wniosku, że kolejne, świetnie uplasowane i zakamuflowane pokolenia postsowieckiej agentury działają w Polsce i kto wie, czy nie odgrywają nadal w jej życiu pierwszoplanowej roli.
wachowski
Mieczysław Wachowski
Tym pilniejsze jest podjęcie badań nad prehistorią i historią sowieckiej agentury w naszym kraju. Wpływ sowieckich tajnych służb na kształtowanie polskiej polityki był bowiem fundamentalny. Liberalny w istocie stosunek do KPP, którą w pewnych formach wręcz tolerowano, mógł byś skutkiem dyrektyw Kaweckiego, od którego zależał sposób jej traktowania.
Tragiczny błąd ministra Becka – zlekceważenie możliwości sojuszu Stalina z Hitlerem – co trudno wytłumaczyć nawet jego najzagorzalszym orędownikom, był zapewne skutkiem intoksykacji prowadzonej systematycznie przez Kobylańskiego. Zważywszy, że politykę wschodnią współkształtowali wówczas oprócz niego ambasador w Moskwie Wacław Grzybowski oraz wspomniani już Zabiełło i Arciszewski, Sowieci znaleźli się w komfortowej sytuacji, kontrolując byś
Włodzimierz Cimoszewicz
Włodzimierz Cimoszewicz
może nawet trzech z czterech członków tego zespołu. Notoryczna niemoc Sikorskiego, a zwłaszcza Mikołajczyka wobec ZSRR miała niewątpliwie źródło nie tylko w działalności Kima Phliby`ego i spółki, ale i ich polskich „towarzyszy broni” – „Gienricha”, „Sadownika” i innych.Wiedząc wszystko, nawet o planach naczelnych władz RP, Moskwa potrafiła jednocześnie znakomicie grać przed Zachodem marionetkami w rodzaju Berlinga czy Langego, nadając im pozór „polskich patriotów”.
Pamiętajmy, choć to maksyma mocno już wytarta – historia magistra vitae est! Marszałek Piłsudski przestrzegał w 1927 r., że ludzie, którzy zhańbili się szpiegostwem w stosunku do Polski i Polaków, ubierają się także w szaty Katonów, a przynajmniej Cyceronów walczących z Katylinami."
Paweł Wieczorkiewicz, „Polscy agenci Kremla” Numer: 51/52/2005 (1203)

"Radni Platformy Obywatelskiej zablokowali w Łukowie uhonorowanie ronda imieniem żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Koalicjanci z Prawa i Sprawiedliwości nie oponowali. Historycy są zażenowani. Łukowskim działaczom przydałyby się solidne douczanki.Jeden z radnych, nauczyciel historii, podpierając się tezami rodem z komunistycznej propagandy, jako okoliczność obciążającą podał to, że formacja Narodowe Siły Zbrojne zwalczała "lewą stronę" i współpracowała z Niemcami. "Lewa strona" to dla polityka Platformy sowiecka agentura w postaci Gwardii Ludowej czy Polskiej Partii Robotniczej. To argumenty rodem z podręcznika partyjnego agitatora.

- NSZ walczyły przede wszystkim z Niemcami, to podstawowa informacja na ich temat, a politycy, którzy kierowali NSZ w swojej podziemnej działalności, tym się wyróżnili, że jako pierwsi już w 1939 r. jako cel wojny ustalili granicę Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej, więc "antyniemieckość" była pierwszą i najistotniejszą cechą NSZ - komentuje historyk Jan Żaryn. Dodaje, że od 1943 r. NSZ wskazywały konsekwencje paktu Ribbentrop-Mołotow i groźbę pojawienia się w Polsce dwóch okupantów: Niemiec i Związku Sowieckiego. - Nie było to do końca akceptowane przez AK i rząd na emigracji. Dlatego Delegatura Sił Zbrojnych i AK chętnie używały wywiadu NSZ w walce z PPR i GL, a więc z sowieckimi jaczejkami w Polsce - podkreśla historyk. Leszek Żebrowski dodaje, że takie stawianie sprawy sankcjonuje całe PRL-owskie bezprawie, grabieże, wysiedlenia, pacyfikacje ludności cywilnej, które realizowali właśnie ci działacze PPR, którzy przejęli władzę w 1944 roku. - Rozumiem, że tych radnych historia nic nie nauczyła, a prawda historyczna jeszcze do niektórych osób w Łukowie nie dotarła - dodaje historyk.Głosowanie w sprawie nadania nazwy rondu u zbiegu ulic Wojska Polskiego i Ławeckiej imienia Narodowych Sił Zbrojnych miało odbyć się w czwartek podczas sesji Rady Miasta Łuków. Jednak przed przyjęciem porządku obrad sesji radny miasta Mariusz Chudek z Platformy Obywatelskiej zgłosił wniosek o wycofanie tego właśnie punktu z obrad.

 - Argumentował, że Narodowe Siły Zbrojne w porównaniu z Armią Krajową czy Batalionami Chłopskimi nie są tak klarowną organizacją oraz że NSZ do dziś wzbudzają wiele kontrowersji. Zaznaczył, że Brygada Świętokrzyska oficjalnie współpracowała z Niemcami - relacjonuje Kamil Sulej, inicjator akcji nadania rondu imienia NSZ. Miastem rządzi koalicja PiS - PO i choć radni Platformy są w mniejszości, zdążyli przestraszyć działaczy PiS swoimi wydumanymi wątpliwościami. A ci przychylili się do ich wniosku.- Burmistrz popierał wniosek. Ale nie był w stanie zmotywować swoich kolegów z koalicji do głosowania. Przestraszeni radni wnieśli więc o zdjęcie uchwały z porządku obrad. Głosowanie ma się odbyć w kolejnym terminie - relacjonuje Sulej. Ostatecznie projekt uchwały został zdjęty z porządku obrad. Decyzję tę poparło 14 radnych, 2 wstrzymało się od głosu. Tylko dwóch radnych, Marek Żurawski i Edward Leśniak, głosowało za jej pozostawieniem. Co ciekawe, wniosek radnego Chudka został poparty przez radnego Michała Zarzyckiego, który stwierdził, że opinie naukowe dr. Mariusza Bechty, dr. Rafała Dobrowolskiego oraz Leszka Żebrowskiego są "ściągnięte z Wikipedii" i nie zawierają rzetelnych argumentów w tej kwestii.

 - Potraktowano nas jak prezydenta Komorowskiego, który by dowiedzieć się czegoś, ściąga informacje z Wikipedii. Dla nas jest to oskarżenie niepoważne i przykre. PRL nie umarła - podkreśla Leszek Żebrowski, historyk, współautor monumentalnej trzytomowej publikacji "NSZ na Podlasiu".Najbardziej przerażające jest jednak to, że to opinie wygłaszane przez radnych Platformy brzmią nie tyle jak ściągnięte z sieci, ale jak rodem z komunistycznej historiografii, która zarzucała żołnierzom NSZ wywołanie "wojny domowej" i współpracę z Niemcami. Profesor Jan Żaryn jest autorem książki "Taniec na linie nad przepaścią" traktującej o historii Brygady Świętokrzyskiej NSZ, która ewakuując się z Polski przed nadciągającą armią sowiecką i oddziałami NKWD, podjęła negocjacje z Niemcami. 

- Tytuł mojej publikacji myślę, że idealnie oddaje sytuację, w której znalazła się ta jednostka. Dramat polegał na tym, że albo Brygada Świętokrzyska NSZ mogła próbować przebijać się na Zachód przez front niemiecki w celu dotarcia do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, albo - podobnie jak Armia Krajowa w czasie akcji "Burza" - zostać wymordowana przez Sowietów lub wysłana na Syberię - tłumaczy Żaryn. Historyk jest zażenowany opiniami, jakie przy tej okazji wygłosili radni Platformy.

 - Postawienie takiego oskarżenia przez radnych z Łukowa jest dla tych żołnierzy uwłaczające i niezgodne z historycznymi ustaleniami. Gdyby nie negocjacje prowadzone z Niemcami, po przejściu frontu nie przeżyliby tam ani jednego dnia. Prowadzili je tak długo, by w maju 1945 r. tych samych Niemców zaatakować i móc wyzwolić kobiety z obozu koncentracyjnego w Holiszowie - relacjonuje naukowiec.Sprawa nadania rondu imienia żołnierzy NSZ nie jest na szczęście zamknięta. Burmistrz miasta Łuków Dariusz Szustek zobowiązał się ostatecznie do zorganizowania sesji naukowej, w której uczestniczyć będą radni w celu zapoznania się z historią NSZ i wyrobienia sobie zdania na ten temat. Spotkanie ma mieć charakter otwarty.

Przypomnijmy, że powiat łukowski był jedną z najsilniejszych struktur wchodzących w skład podlaskiego okręgu NSZ. Narodowe Siły Zbrojne na tym terenie stanowiły niezastąpioną organizację konspiracyjną, a ich oddziały szkoleniowo-dywersyjne stacjonowały tam wśród bagien i lasów w uroczysku Jata. W szczytowej formie NSZ liczyły ponad tysiąc dobrze uzbrojonych żołnierzy. Na terenie powiatu łukowskiego znajdowała się szkoła podchorążych i sztab okręgu. Oddziały NSZ na ziemi łukowskiej, oprócz tego, że prowadziły walkę z najeźdźcami, chroniły miejscową ludność przed działalnością band rabunkowych. Warto również wspomnieć, że to właśnie na terenie miasta Łuków przeprowadzono brawurową akcję odbicia z więzienia dwóch żołnierzy NSZ: łączniczki Mieczysławy Rapp-Kowalczyk i jej ojca."Poniedziałek, 4 czerwca 2012

„Reżym komunistyczny w walce o lepszy dostęp do żłobu rozpada się” – głosiła anonimowa ulotka podrzucona w marcu 1968 roku przez SB w gmachu Wydziału Humanistycznego UMCS w Lublinie. Wtedy była to wiadomość przedwczesna i wskutek tego nazbyt optymistyczna. Co innego dzisiaj. Dzisiaj wiadomość o rozpadaniu się reżymu komunistycznego nabiera żywej aktualności, co potwierdza trafność słynnego spostrzeżenia, że co ma wisieć – nie utonie. Wprawdzie reżym komunistyczny, a ściślej biorąc jego najtwardsze jądro w postaci soldateski, nie tylko w roku 1980 przejęło ręczne sterowanie państwem, nie tylko w drugiej połowie lat 80. zainspirowało nomenklaturę do rozpoczęcia rozkradania majątku państwowego, co trwa aż do dnia dzisiejszego, nie tylko z pomocą „lewicy laickiej”, skupiającej elementy socjalnie i rasowo bliskie, przeprowadziło selekcję kadrową w strukturach podziemnych, w której następstwie wyłoniona „strona społeczna” z „wiernym synem Kościoła” oraz „drogim Bronisławem” na czele dogadała się w Magdalence z reprezentacją soldateski pod dyrekcją generała Kiszczaka co do podziału władzy nad mniej wartościowym narodem tubylczym, któremu z tej okazji zafundowano nawet telewizyjne widowisko pod tytułem „Obrady okrągłego stołu”. Ale ustaliła także, że na podstawie tej umowy soldateska kontynuuje okupację naszego nieszczęśliwego kraju, pozostawiając Umiłowanym Przywódcom, wśród których liczba konfidentów jest nieznana, tzw. zewnętrzne znamiona władzy, nazywane niekiedy „naszą młodą demokracją”.

Aktualnie wyznaczony do piastowania tych zewnętrznych znamion jest pan premier Donald Tusk – oczywiście pod ścisłą kontrolą starannie dobranych jawnych współpracowników – który niedawno buńczucznie ogłosił zakończenie kryzysu. Oczywiście jak zwykle się myli, bo kryzys nie tylko się nie zakończył, ale najwyraźniej właśnie wchodzi w fazę ostrą – czego dowodem jest właśnie walka o lepszy dostęp do żłobu, jaką ostatnio możemy obserwować w łonie okupującej nasz nieszczęśliwy kraj soldateski. Czy to ogłoszenie oszczędności w resorcie obrony, czy też rywalizacja między ulokowaną w naszej niezwyciężonej armii agenturą państw zaprzyjaźnionych, czy też i jedno, i drugie sprawiło, że walka buldogów przeniosła się spod dywanu na dywan, dzięki czemu możemy raz jeszcze potwierdzić trafność ulubionej teorii spiskowej.

Jak pamiętamy, niedawno wiceminister obrony narodowej pan generał Skrzypczak miał być szantażowany przez „kręcącego sze” przy handlu bronią jakiegoś izraelskiego grandziarza, który się odgrażał, że jak go nie posłucha, to on pokaże mu „ruski miesiąc”. Już samo ujawnienie tego faktu było sygnałem, że ze spoistością reżymu komunistycznego nie jest najlepiej, ale dopiero zdymisjonowanie szefa wojskowej kontrrazwiedki pokazuje, jak głęboko sięgają korzenie konfliktu. Wydało się bowiem, że wojskowa kontrrazwiedka nie chciała wydać generałowi Skrzypczakowi certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Co to są te „informacje niejawne”? Na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej wyjaśniam, że chodzi o informacje, kto, na jaką skalę i jakimi sposobami doi czy wręcz okrada Rzeczpospolitą. Takie rzeczy lepiej utrzymywać w tajemnicy przed osobami niepowołanymi, a zwłaszcza – przed opinią publiczną, toteż są one starannie ukrywane, co w żargonie soldateski nazywane jest „ochroną kontrwywiadowczą”.
Najwyraźniej tedy generał Skrzypczak nie należał do watahy objętej „ochroną kontrwywiadowczą”, co oczywiście nie znaczy, żeby sam był tej ochrony pozbawiony – chociaż oczywiście z ramienia kogoś innego. Dymisja szefa kontrrazwiedki oznacza w tej sytuacji, że jego wataha została chwilowo zmuszona do defensywy, ale to nie jest ostatnie słowo, bo wiadomo, że fortuna variabilis, Deus mirabilis, i już słychać, że niezależna prokuratura wszczęła przeciwko generałowi Skrzypczakowi śledztwo o „korzyści majątkowe” – co pokazuje, że grandziarz nie rzucał słów na wiatr, zaś wpływy Mosadu są w soldatesce tak samo silne, jak GRU i BND. Tak czy owak, przeniesienie walki buldogów spod dywanu na jego powierzchnię pokazuje, że żłób coraz bardziej pustoszeje, zaś w walce o lepszy do niego dostęp pęka spoistość komunistycznego reżymu."
Piątek, 27 września 2013


 20.03.2014 [Cezary Gmyz]
Rosyjscy agenci w Polsce - niezalezna.pl
foto: GP
"W niedawno odtajnionej teczce komunistycznego szpiega Tomasza Turowskiego znajduje się ciekawy dokument. As wywiadu PRL pod koniec lat 80. melduje o obawach swojego środowiska związanych ze zbliżającym się przełomem politycznym. Wyraża przekonanie, że po zmianie systemu politycznego Polska stanie się swego rodzaju drzwiami obrotowymi dla różnej maści służb specjalnych. Obserwując ostatnie wydarzenia związane z sytuacją na Ukrainie, nie sposób uciec od konstatacji, że te drzwi obrotowe zaczęły wirować jak szalone.

Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby to Jarosław Kaczyński kilka miesięcy temu powiedział o możliwych rosyjskich prowokacjach i jako ich potencjalne miejsce wskazał obszary graniczące z Federacją Rosyjską, a konkretnie obwodem kaliningradzkim. A jeszcze precyzyjniej – gminy objęte umową o małym ruchu granicznym (MRG). Rechotom nie byłoby końca. Od świtu do zmierzchu słyszelibyśmy o szpiegomanii prezesa PiS, o hołdowaniu teoriom spiskowym, wrodzonej podejrzliwości etc.

Milczenie mediów

Po sprawie Krymu, kiedy premier Donald Tusk na spotkaniu z wojewodami mówi o możliwych prowokacjach, ze szczególnym uwzględnieniem właśnie obszaru objętego MRG, nikomu do śmiechu już nie jest. Szkoda jedynie, że nikt nie przypomina tych głosów, które przed laty przestrzegały, że MRG stanie się nie tylko okazją do podróży handlowych zwykłych Rosjan, ale uchyli również szeroko drzwi do Europy, a dokładniej do strefy Schengen, rosyjskim służbom specjalnym oraz rosyjskiej mafii. Inna sprawa, że obie organizacje bywają trudne do rozróżnienia. Z formalnego punktu widzenia Rosjanie podróżujący w ramach MRG powinni swoje peregrynacje ograniczyć do obszaru przygranicznych gmin objętych umową. Tymczasem, jak mówił mi niedawno oficer Straży Granicznej, w praktyce nikt tego nie kontroluje. Wypadki Rosjan opuszczających gminy przygraniczne wykrywane są incydentalnie, najczęściej gdy któryś popełni wykroczenie bądź przestępstwo. Dla osób, które wjeżdżają do Polski którymś z przejść granicznych z obwodem kaliningradzkim, cała strefa Schengen aż po Lizbonę stoi otworem. Nie tylko dla tych, którzy wybrali się na zakupy. Nic więc dziwnego, że meldunek w obwodzie stał się w Federacji Rosyjskiej jedną z najbardziej pożądanych rzeczy, zwłaszcza wśród członków zorganizowanych grup przestępczych.

Nasze media wolą jednak rozpływać się nad korzyściami płynącymi z przybycia Rosjan na zakupy do Trójmiasta czy na Mazury. Wydarzenia, takie jak dokonane przez Rosjanina Samira S. w ubiegłym roku w Gdańsku okrutne potrójne morderstwo na dwóch dorosłych i dziecku, nie prowokują do pogłębionych analiz mediów głównego nurtu. Tych samych, które miesiącami śledziły sprawę matki małej Madzi. Dziwnym trafem ten obywatel Kaliningradu nie trafił na czołówki serwisów informacyjnych, nawet kiedy okazało się, że potrójny mord może mieć coś wspólnego ze światem służb specjalnych. Kto wie, może właśnie dlatego nie trafił.

KGB posiada Rosję

Problem polega na tym, że nasi rządzący i powolne im media jeszcze do niedawna hołubili Rosję jako państwo zamieszkane przez przyjaznego niedźwiadka Miszę. Dopiero kiedy rosyjski niedźwiedź nie tylko wyszczerzył kły, ale też jednym kłapnięciem paszczy wydarł sąsiadowi kawał terytorium, zaczęto się budzić z letargu. Od czasu, kiedy napisałem tekst „Trotyl na wraku tupolewa”, z różnych stron byłem okładany pałką z napisem „wyznawca teorii spiskowych”. Otóż wyznaję to bez wstydu – owszem, jestem zwolennikiem teorii spiskowych. Spędziłem wystarczająco wiele lat w czytelni Instytutu Pamięci Narodowej pochylony nad aktami służb specjalnych, by doskonale wiedzieć, że nie tylko w przeszłości ukryte mechanizmy, agentura, operacje specjalne miały większy wpływ na otaczającą nas rzeczywistość, niż może to się wydawać. Rosja nie jest krajem rządzonym przez dobrego cara, który ma złych bojarów, lecz przez kadrowego oficera KGB. Człowieka, który nie wahał się wydać rozkazu wysadzenia przy użyciu trotylu bloków mieszkalnych z własnymi obywatelami po to tylko, by mieć pretekst do wszczęcia drugiej wojny czeczeńskiej. I nie wahał się wysłać do Londynu komanda śmierci, które poczęstowało polonem Aleksandra Litwinienkę. Tego, który ujawnił, że to ludzie Władimira Putina, na jego rozkaz, wysadzili w powietrze wspomniane bloki. Swego czasu mawiano, że Prusy nie posiadają armii, bowiem to armia posiada Prusy. Z Rosją jest podobnie, z tą tylko różnicą, że jest ona w posiadaniu następców Dzierżyńskiego, Jeżowa, Berii.

Nielegalni agenci

Nie ma co się łudzić, że działalność rosyjskich służb specjalnych, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, ograniczona jest do aktywności rezydentury ulokowanej w ambasadzie przy Belwederskiej w Warszawie oraz licznych nieruchomościach będących w posiadaniu rosyjskich przedstawicielstw dyplomatycznych. Rosjanie od dziesięcioleci wiedzą, że kontrwywiady Zachodu stawiają znak równości między określeniami „rosyjski dyplomata” a „szpieg”. Z tego powodu gros rosyjskiej aktywności wywiadowczej to działania tzw. nielegałów. Kadrowych oficerów rosyjskich służb specjalnych, których często nikt nawet nie podejrzewa o jakiekolwiek związki nie tylko z Łubianką (czy raczej Jasenowem, gdzie razwiedka ma teraz siedzibę), ale w ogóle o jakiekolwiek związki z Rosją.

Swego czasu pewien oficer Departamentu IV opowiadał, że pod koniec lat 80. do polskich seminariów duchownych oraz na katolickie uczelnie zaczęła trafiać całkiem spora grupa obywateli Związku Sowieckiego, często mających polskie korzenie, lub Litwinów. Kiedy z oczywistych względów tzw. czwórka zaczęła się nimi interesować, góra PRL-owskiego wywiadu kazała to zainteresowanie wygasić. Dziś wiele osób z wspomnianej grupy studentów to ludzie, którzy porobili spektakularne kariery, także jako duchowni. Jeśli komuś nie mieści się w głowie wysłanie oficera do seminarium, wystarczy przypomnieć dzieje wspomnianego na początku Turowskiego, który spędził u jezuitów 10 lat. Nie mam też wątpliwości co do tego, że rosyjscy oficerowie i agenci mogą dziś uchodzić za Polaków. Czasem zaś, słuchając niektórych przedstawicieli establishmentu, odnoszę wrażenie, że są jednak już na pograniczu autodekonspiracji."

Brak komentarzy: