“Tajna” konferencja naukowa. Farsa mainstreamowych mediów
https://www.youtube.com/watch?v=1leGA7hEhAE
„Nasz Dziennik” ujawnił:
Większość wytypowanych do badania próbek pobranych z Tu-154M zawiera substancje chemicznie pokrewne trotylowi i nitroglicerynie – estry azotanowe.
Biegli nie potwierdzili zaburzeń czynności psychicznych u pilotów, co sugerowali Rosjanie.
Jak dowiedział się „Nasz Dziennik”, wykrytych na wraku tupolewa śladów materiałów wybuchowych czy też substancji o podobnej do nich budowie chemicznej nie można, zdaniem biegłych, uznać za efekty gwałtownego spalania, czyli eksplozji.Przenośne urządzenia do detekcji materiałów wybuchowych zastosowane przez powołanych przez prokuraturę ekspertów na miejscu katastrofy, w rejonie końcowego toru lotu samolotu oraz we wraku wykryły ślady substancji pokrewnych popularnym materiałom wybuchowym: trotylowi i nitroglicerynie. Lecz, jak stwierdziła prokuratura, wyniki te miały charakter wstępny i służyły wyłącznie wytypowaniu próbek do dalszych badań bez wskazania, czy rzeczywiście materiał wybuchowy był obecny i czy miał związek z katastrofą.Prokuratura zdecydowała się ujawnić sprawozdanie z pracy specjalistów jeszcze przed sporządzeniem formalnej opinii według wymagań kodeksu postępowania karnego, co jest krokiem w zasadzie bezprecedensowym.
To zapewne pokłosie krytyki działań prokuratury, oskarżeń o brak jednoznacznego stanowiska i celową zwłokę w ujawnieniu faktów ze względu na ich dramatyczną wymowę. Wszystko jednak wskazuje na to, że tyle właśnie trwało wykonanie chemicznych i fizycznych analiz potrzebnych do zajęcia stanowiska.
W Smoleńsku biegli i specjaliści pobrali ok. 250 próbek. Wówczas jednak zatrzymali je Rosjanie ze względu na formalne wymogi związane z prowadzeniem czynności za granicą. Polscy prokuratorzy odebrali próbki w listopadzie ubiegłego roku. Wtedy też ruszyły badania w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Policji. W styczniu prokuratura szacowała czas potrzebny biegłym na mniej więcej 6 miesięcy.
Wynik badań jest negatywny. Nie znaleziono śladów, które potwierdziłyby wybuch w ostatniej fazie lotu tupolewa. W ramach jednego postanowienia policyjni biegli mieli przeprowadzić analizę zarówno próbek pobranych ze zwłok ofiar katastrofy, jak i w Smoleńsku „pod kątem ujawnienia śladów wskazujących na poddanie działaniu materiałów wybuchowych, a w przypadku stwierdzenia takich śladów – określenie rodzaju materiału, miejsca jego oddziaływania i siły wybuchu oraz zakresu zniszczeń”.
Obu badań nie można było jednak prowadzić jednocześnie. Biegli po wstępnej ocenie materiału dowodowego wybrali metodę, zgodnie z którą najpierw należy zakończyć analizę materiału z wraku i miejsca katastrofy, aby można było przystąpić do badania próbek z ciał ofiar.
Przeprowadzili także uzupełniające oględziny okolic lotniska w Smoleńsku. Pełna opinia biegłych będzie oparta na obu częściach, ale to potrwa i stąd decyzja o upublicznieniu wyników bez formalnego zakończenia opinii CLK.
O wykryciu na wraku tupolewa trotylu i nitrogliceryny napisała w październiku ubiegłego roku „Rzeczpospolita”. Jeszcze tego samego dnia prokuratura zdementowała te doniesienia. Tłumaczono, że w Smoleńsku użyto urządzeń do przesiewowego badania pod kątem obecności związków określanych jako wysokoenergetyczne, czyli potencjalnie wydzielających dużą energię podczas odpowiedniej reakcji chemicznej.
Należą do nich oczywiście także materiały wybuchowe oraz wiele innych, również spotykanych w życiu codziennym.
Dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nie śladów materiałów wybuchowych. Zawartą w publikacji prasowej konkluzję o stwierdzeniu w toku prowadzonych czynności obecności materiałów wybuchowych wyciągnąć może jedynie laik, osoba niemająca elementarnej wiedzy na temat tego rodzaju czynności i badań. Podkreślamy, że fałszywie pozytywne alarmy są typowym zjawiskiem przy pracy tego typu aparatów. Ich wykorzystanie daje natomiast możliwość wytypowania próbek do badań laboratoryjnych. Podkreślamy, że nie można wyłącznie w oparciu o sygnały tych urządzeń wnioskować o wystąpieniu śladów materiałów wybuchowych.
Burza medialna zakończyła się m.in. zmianą kierownictwa i odejściem sporej części zespołu gazety; podobnie było w drugim tytule tego samego wydawcy – tygodniku „Uważam Rze”. Pozostały też wątpliwości.
Oświadczenie prokuratury nie wykluczyło przecież, że materiał wybuchowy był, a jedynie że jest za wcześnie, żeby to potwierdzić. W grudniu naczelny prokurator wojskowy płk Jerzy Artymiak przyznał na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, że na ekranach detektorów pojawił się napis „TNT” odpowiadający trotylowi. Ale taki sam napis dotyczy całej grupy podobnych substancji (nitrozwiązków aromatycznych).
Taki właśnie jest werdykt biegłych. Według informacji „Naszego Dziennika”, większość wytypowanych próbek zawierała jedynie substancje chemicznie pokrewne trotylowi oraz nitroglicerynie (estry azotanowe).
Pojawiały się też hipotezy wyjaśniające na różne sposoby takie, a nie inne wskazania przyrządów do wykrywania materiałów wybuchowych. Jedna z nich sugeruje, że w Smoleńsku mogły być obecne ślady wybuchów pozostałych po drugiej wojnie światowej (w rejonie lotniska trwały walki w 1941 i 1943 roku).
Druga zwraca uwagę na fakt, że rządowy Tu-154M używany był nie tylko do przewożenia delegacji państwowych, ale także żołnierzy udających się na misje zagraniczne i z nich wracających, a ci mogli mieć na mundurach ślady substancji wybuchowych. Jak się dowiedzieliśmy, biegli potwierdzili, że w pewnych przypadkach mamy do czynienia z tą drugą możliwością.
Chodziłoby zatem o śladowe ilości prawdziwych materiałów wybuchowych, ale pozostałych po operacjach polskich kontyngentów wojskowych, niemających nic wspólnego z lotem do Smoleńska. W celach porównawczych przeprowadzono analogiczne czynności w drugim polskim tupolewie o numerze burtowym 102. Wynik odczytu był identyczny.
Przyczyna nieporozumień wynika, według sprawozdania biegłych, z przyjętej metodologii. Detektory użyte do wstępnej analizy były ustawione – odmiennie niż zazwyczaj – na wysoką czułość i szerokie spektrum materiałów. To dlatego często sygnalizowały, że coś wykrywają, i wyświetlały się kody różnych podejrzanych grup substancji chemicznych. Biegli posługiwali się tymi sygnałami, by dobrze wyselekcjonować materiał do dalszych badań.
Na dzisiejszej konferencji prasowej pułkownik Ireneusz Szeląg ma poruszyć także temat opinii biegłych psychologów, którym postawiono zadanie odtworzenia sylwetek psychologicznych nieżyjących członków załogi samolotu oraz oceny, czy mogły wystąpić u nich zakłócenia czynności psychicznych mające wpływ na zachowanie podczas wykonywania czynności służbowych.Opinia ta jest już gotowa i zapoznają się z nią rodziny zainteresowanych (członków załogi) oraz ich pełnomocnicy. Jak ustaliliśmy, nie ma w niej mowy o zaburzeniach czynności psychicznych u pilotów.
Szczegółowo omówiono wszelkie czynniki stresogenne wpływające na zachowania przede wszystkim dowódcy załogi, w tym czynniki związane z jego życiem osobistym i przebiegiem kariery zawodowej. Zdaniem biegłych, wzmacniały one motywację do wykonania zadania (wylądowania na lotnisku docelowym), ale w stopniu niezakłócającym zdolności do podejmowania racjonalnych decyzji.
Biegli przypominają, że z powodu tzw. afery fakturowej w specpułku w latach 1997-2002 i sądowego wyroku (w zawieszeniu) ścieżka awansu mjr. Arkadiusza Protasiuka została zatrzymana. Nie mógł też zostać dowódcą klucza, chociaż miał do tego odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie.
Nic więc dziwnego, że starał się pokazać dowództwu z jak najlepszej strony i wykonać postawione zadanie. Od tego jednak – twierdzą biegli – bardzo daleka droga do tezy o presji czy też lęku, a tym bardziej o wpływie „głównego pasażera” lub dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika, na których koncentrował się MAK.
Polscy specjaliści nie poszli też tropem Rosjan, którzy niemiłosiernie przeskalowali znaczenie tzw. incydentu gruzińskiego, czyli sporu o miejsce lądowania między prezydentem a dowódcą załogi (Protasiuk był wtedy drugim pilotem) podczas lotu Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.
Czwartek, 27 czerwca 2013 (19:09) Rodziny ofiar katastrofy rządowego Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku od dawna traktowane są przez władze i prokuratorów jak piąte koło u wozu. Przyzwyczailiśmy się, że nasz głos jest pomijany, a wręcz lekceważony. Dlatego nieprzekazanie nam wcześniej dokumentów o wynikach ostatnich badań nie jest dla nas zaskoczeniem.
Po dzisiejszej konferencji prasowej z udziałem prokuratorów nie spodziewałem się żadnych przełomowych informacji. Powiem więcej: w znacznej mierze przewidziałem, co śledczy mają nam dziś do powiedzenia.
Uczestniczyłem w konferencji, by osobiście zobaczyć, jak ona przebiega. Wysłuchać tłumaczeń prokuratorów.
Zadziwiająca jest jednak konkluzja, która nasuwa się po wysłuchaniu całej konferencji.
Prokuratorzy powiedzieli, że na pobranych próbkach nie było śladów materiałów wybuchowych ani śladów ich degradacji, a jednocześnie nie wykluczyli wybuchu, do którego mogło dojść w dniu tej tragedii. Powiedziano nam wprost, że nie wszystko zostało przebadane i nie można wykluczyć niczego.
W dalszym ciągu nie zbadano przecież dowodów posiadanych przez polską prokuraturę. Nie podano wyników badań na obecność materiałów wybuchowych na pobranych próbkach od dotychczas ekshumowanych ofiar katastrofy.
Przypomnę, że w dalszym ciągu nie ujawniono materiałów i wniosków z badań i analizy przeprowadzonej przez rzeczoznawców. Dzisiaj padały na ten temat pytania, więc możemy spodziewać się jakiejś odpowiedzi. Jest wiele wątpliwości i pytań, na które trudno uzyskać odpowiedź. Mijają kolejne miesiące i lata od katastrofy, a my w dalszym ciągu nic nie wiemy.
Biegli nie potwierdzili zaburzeń czynności psychicznych u pilotów, co sugerowali Rosjanie.
Jak dowiedział się „Nasz Dziennik”, wykrytych na wraku tupolewa śladów materiałów wybuchowych czy też substancji o podobnej do nich budowie chemicznej nie można, zdaniem biegłych, uznać za efekty gwałtownego spalania, czyli eksplozji.Przenośne urządzenia do detekcji materiałów wybuchowych zastosowane przez powołanych przez prokuraturę ekspertów na miejscu katastrofy, w rejonie końcowego toru lotu samolotu oraz we wraku wykryły ślady substancji pokrewnych popularnym materiałom wybuchowym: trotylowi i nitroglicerynie. Lecz, jak stwierdziła prokuratura, wyniki te miały charakter wstępny i służyły wyłącznie wytypowaniu próbek do dalszych badań bez wskazania, czy rzeczywiście materiał wybuchowy był obecny i czy miał związek z katastrofą.Prokuratura zdecydowała się ujawnić sprawozdanie z pracy specjalistów jeszcze przed sporządzeniem formalnej opinii według wymagań kodeksu postępowania karnego, co jest krokiem w zasadzie bezprecedensowym.
To zapewne pokłosie krytyki działań prokuratury, oskarżeń o brak jednoznacznego stanowiska i celową zwłokę w ujawnieniu faktów ze względu na ich dramatyczną wymowę. Wszystko jednak wskazuje na to, że tyle właśnie trwało wykonanie chemicznych i fizycznych analiz potrzebnych do zajęcia stanowiska.
W Smoleńsku biegli i specjaliści pobrali ok. 250 próbek. Wówczas jednak zatrzymali je Rosjanie ze względu na formalne wymogi związane z prowadzeniem czynności za granicą. Polscy prokuratorzy odebrali próbki w listopadzie ubiegłego roku. Wtedy też ruszyły badania w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Policji. W styczniu prokuratura szacowała czas potrzebny biegłym na mniej więcej 6 miesięcy.
Wynik badań jest negatywny. Nie znaleziono śladów, które potwierdziłyby wybuch w ostatniej fazie lotu tupolewa. W ramach jednego postanowienia policyjni biegli mieli przeprowadzić analizę zarówno próbek pobranych ze zwłok ofiar katastrofy, jak i w Smoleńsku „pod kątem ujawnienia śladów wskazujących na poddanie działaniu materiałów wybuchowych, a w przypadku stwierdzenia takich śladów – określenie rodzaju materiału, miejsca jego oddziaływania i siły wybuchu oraz zakresu zniszczeń”.
Obu badań nie można było jednak prowadzić jednocześnie. Biegli po wstępnej ocenie materiału dowodowego wybrali metodę, zgodnie z którą najpierw należy zakończyć analizę materiału z wraku i miejsca katastrofy, aby można było przystąpić do badania próbek z ciał ofiar.
Przeprowadzili także uzupełniające oględziny okolic lotniska w Smoleńsku. Pełna opinia biegłych będzie oparta na obu częściach, ale to potrwa i stąd decyzja o upublicznieniu wyników bez formalnego zakończenia opinii CLK.
O wykryciu na wraku tupolewa trotylu i nitrogliceryny napisała w październiku ubiegłego roku „Rzeczpospolita”. Jeszcze tego samego dnia prokuratura zdementowała te doniesienia. Tłumaczono, że w Smoleńsku użyto urządzeń do przesiewowego badania pod kątem obecności związków określanych jako wysokoenergetyczne, czyli potencjalnie wydzielających dużą energię podczas odpowiedniej reakcji chemicznej.
Należą do nich oczywiście także materiały wybuchowe oraz wiele innych, również spotykanych w życiu codziennym.
Dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nie śladów materiałów wybuchowych. Zawartą w publikacji prasowej konkluzję o stwierdzeniu w toku prowadzonych czynności obecności materiałów wybuchowych wyciągnąć może jedynie laik, osoba niemająca elementarnej wiedzy na temat tego rodzaju czynności i badań. Podkreślamy, że fałszywie pozytywne alarmy są typowym zjawiskiem przy pracy tego typu aparatów. Ich wykorzystanie daje natomiast możliwość wytypowania próbek do badań laboratoryjnych. Podkreślamy, że nie można wyłącznie w oparciu o sygnały tych urządzeń wnioskować o wystąpieniu śladów materiałów wybuchowych.
Burza medialna zakończyła się m.in. zmianą kierownictwa i odejściem sporej części zespołu gazety; podobnie było w drugim tytule tego samego wydawcy – tygodniku „Uważam Rze”. Pozostały też wątpliwości.
Oświadczenie prokuratury nie wykluczyło przecież, że materiał wybuchowy był, a jedynie że jest za wcześnie, żeby to potwierdzić. W grudniu naczelny prokurator wojskowy płk Jerzy Artymiak przyznał na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, że na ekranach detektorów pojawił się napis „TNT” odpowiadający trotylowi. Ale taki sam napis dotyczy całej grupy podobnych substancji (nitrozwiązków aromatycznych).
Taki właśnie jest werdykt biegłych. Według informacji „Naszego Dziennika”, większość wytypowanych próbek zawierała jedynie substancje chemicznie pokrewne trotylowi oraz nitroglicerynie (estry azotanowe).
Pojawiały się też hipotezy wyjaśniające na różne sposoby takie, a nie inne wskazania przyrządów do wykrywania materiałów wybuchowych. Jedna z nich sugeruje, że w Smoleńsku mogły być obecne ślady wybuchów pozostałych po drugiej wojnie światowej (w rejonie lotniska trwały walki w 1941 i 1943 roku).
Druga zwraca uwagę na fakt, że rządowy Tu-154M używany był nie tylko do przewożenia delegacji państwowych, ale także żołnierzy udających się na misje zagraniczne i z nich wracających, a ci mogli mieć na mundurach ślady substancji wybuchowych. Jak się dowiedzieliśmy, biegli potwierdzili, że w pewnych przypadkach mamy do czynienia z tą drugą możliwością.
Chodziłoby zatem o śladowe ilości prawdziwych materiałów wybuchowych, ale pozostałych po operacjach polskich kontyngentów wojskowych, niemających nic wspólnego z lotem do Smoleńska. W celach porównawczych przeprowadzono analogiczne czynności w drugim polskim tupolewie o numerze burtowym 102. Wynik odczytu był identyczny.
Przyczyna nieporozumień wynika, według sprawozdania biegłych, z przyjętej metodologii. Detektory użyte do wstępnej analizy były ustawione – odmiennie niż zazwyczaj – na wysoką czułość i szerokie spektrum materiałów. To dlatego często sygnalizowały, że coś wykrywają, i wyświetlały się kody różnych podejrzanych grup substancji chemicznych. Biegli posługiwali się tymi sygnałami, by dobrze wyselekcjonować materiał do dalszych badań.
Na dzisiejszej konferencji prasowej pułkownik Ireneusz Szeląg ma poruszyć także temat opinii biegłych psychologów, którym postawiono zadanie odtworzenia sylwetek psychologicznych nieżyjących członków załogi samolotu oraz oceny, czy mogły wystąpić u nich zakłócenia czynności psychicznych mające wpływ na zachowanie podczas wykonywania czynności służbowych.Opinia ta jest już gotowa i zapoznają się z nią rodziny zainteresowanych (członków załogi) oraz ich pełnomocnicy. Jak ustaliliśmy, nie ma w niej mowy o zaburzeniach czynności psychicznych u pilotów.
Szczegółowo omówiono wszelkie czynniki stresogenne wpływające na zachowania przede wszystkim dowódcy załogi, w tym czynniki związane z jego życiem osobistym i przebiegiem kariery zawodowej. Zdaniem biegłych, wzmacniały one motywację do wykonania zadania (wylądowania na lotnisku docelowym), ale w stopniu niezakłócającym zdolności do podejmowania racjonalnych decyzji.
Biegli przypominają, że z powodu tzw. afery fakturowej w specpułku w latach 1997-2002 i sądowego wyroku (w zawieszeniu) ścieżka awansu mjr. Arkadiusza Protasiuka została zatrzymana. Nie mógł też zostać dowódcą klucza, chociaż miał do tego odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie.
Nic więc dziwnego, że starał się pokazać dowództwu z jak najlepszej strony i wykonać postawione zadanie. Od tego jednak – twierdzą biegli – bardzo daleka droga do tezy o presji czy też lęku, a tym bardziej o wpływie „głównego pasażera” lub dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika, na których koncentrował się MAK.
Polscy specjaliści nie poszli też tropem Rosjan, którzy niemiłosiernie przeskalowali znaczenie tzw. incydentu gruzińskiego, czyli sporu o miejsce lądowania między prezydentem a dowódcą załogi (Protasiuk był wtedy drugim pilotem) podczas lotu Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.
Czwartek, 27 czerwca 2013 (19:09) Rodziny ofiar katastrofy rządowego Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku od dawna traktowane są przez władze i prokuratorów jak piąte koło u wozu. Przyzwyczailiśmy się, że nasz głos jest pomijany, a wręcz lekceważony. Dlatego nieprzekazanie nam wcześniej dokumentów o wynikach ostatnich badań nie jest dla nas zaskoczeniem.
Po dzisiejszej konferencji prasowej z udziałem prokuratorów nie spodziewałem się żadnych przełomowych informacji. Powiem więcej: w znacznej mierze przewidziałem, co śledczy mają nam dziś do powiedzenia.
Uczestniczyłem w konferencji, by osobiście zobaczyć, jak ona przebiega. Wysłuchać tłumaczeń prokuratorów.
Zadziwiająca jest jednak konkluzja, która nasuwa się po wysłuchaniu całej konferencji.
Prokuratorzy powiedzieli, że na pobranych próbkach nie było śladów materiałów wybuchowych ani śladów ich degradacji, a jednocześnie nie wykluczyli wybuchu, do którego mogło dojść w dniu tej tragedii. Powiedziano nam wprost, że nie wszystko zostało przebadane i nie można wykluczyć niczego.
W dalszym ciągu nie zbadano przecież dowodów posiadanych przez polską prokuraturę. Nie podano wyników badań na obecność materiałów wybuchowych na pobranych próbkach od dotychczas ekshumowanych ofiar katastrofy.
Przypomnę, że w dalszym ciągu nie ujawniono materiałów i wniosków z badań i analizy przeprowadzonej przez rzeczoznawców. Dzisiaj padały na ten temat pytania, więc możemy spodziewać się jakiejś odpowiedzi. Jest wiele wątpliwości i pytań, na które trudno uzyskać odpowiedź. Mijają kolejne miesiące i lata od katastrofy, a my w dalszym ciągu nic nie wiemy.
Jakie zaś mogą być ustalenia naszej prokuratury skoro Moskwa przetrzymuje wszystkie kluczowe dowody? A w mediach zagranicznych mało jest informacji na temat śledztwa, raczej są powtarzane orzeczenia Anodiny, Fox News jest wyjątkiem, ale przeciez równeiż śledztwa sam nie poprowadzi.
Associated Press
WARSAW, Poland – About 200 Poles
chanted accusations against Vladimir Putin on Tuesday, accusing the
Russian leader of murdering their own President Lech Kaczynski in a 2010
plane crash in Russia.
The rally in front of the
Russian Embassy in Warsaw came on the eve of the third anniversary of
the plane crash in Smolensk, Russia, that killed Kaczynski and a swath
of the Polish military and political elite — a total of 96 people.
A
Polish investigation has put most of the blame for the catastrophe on
the Polish pilots who tried to land the plane in heavy fog despite
warnings not to by Russia air traffic controllers. But some Poles are
convinced that Russia planted an explosive device in the plane to bring
it down and silence Kaczynski, a strong opponent of Moscow.
Protesters
chanted "Putin, murderer!" and "Punishment for murderers!" as they
faced a barricaded embassy, a grand structure with neo-classical columns
in the city's government quarter. All of the embassy's windows were
dark and the only other sign of life were Polish police officers in riot
gear who faced the protesters with blank looks.
The protest was organized by a right-wing newspaper, Gazeta Polska.
The
belief in Russian guilt despite the Polish state investigation that
found no sign of foul play underlines a deep distrust toward Moscow that
persists in Poland even 23 years after this former Soviet satellite
nation threw off Moscow-backed communist rule. Poles also remember a
harsh occupation by Russia over a part of Poland during the 19th
century.
Protesters said they see Russia today as an
authoritarian state that uses murder to keep its opponents in line.
They also argued that Putin had reason to despise Kaczynski, who had
strongly criticized Russia during its war with Georgia in 2008.
"They
murdered our president, they murdered the Polish elite," said Jerzy
Szarwark, a 56-year-old selling pins, including one that showed a
picture of the plane's wreckage and the words "Putin knows — but we
don't."
Beata Slawinska, a 46-year-old who works in
advertising, said people in the West can't understand Russian
motivations the way Poles can.
"They have no experience with Russian occupation," Slawinska said.
Another
protester, Joanna Kazmarek, 46, expressed anger that Russia still has
not given the plane wreckage over to Poland. It's a complaint often
heard in Poland, and one that Foreign Minister Radek Sikorski has been
pressing Moscow on.
Profesor Krzysztof Ciszewski
Poniedziałek, 28 października 2013 (ND)
"Przedstawiciele części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej w liście do marszałek Sejmu Ewy Kopacz wyrazili stanowczy sprzeciw wobec jej działań, które, według nich, zmierzają do rozwiązania zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej.
To atak na fundamentalne prawa obywateli i osób poszkodowanych w smoleńskiej tragedii – uznali sygnatariusze listu, wśród których znaleźli się m.in. Ewa Kochanowska, Ewa Błasik, Magdalena Merta, Małgorzata Wassermann, Zuzanna Kurtyka, Jadwiga Gosiewska, Beata Gosiewska, Izabela i Grzegorz Januszko, Jacek Świat, Piotr Walentynowicz, Andrzej Melak.
„My, przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, wyrażamy stanowczy sprzeciw wobec działań Marszałek Sejmu Ewy Kopacz, które zmierzają do rozwiązania Zespołu Parlamentarnego do Spraw Zbadania Przyczyn Katastrofy Smoleńskiej. Nasze zaniepokojenie budzi fakt, że dyskutuje się o tym zamiarze, nie zapraszając nas i nie wysłuchując naszych argumentów” – oświadczyli w liście odczytanym na konferencji prasowej w Sejmie.
Rodziny oceniły, że zespół pod kierunkiem posła PiS Antoniego Macierewicza jest jedyną instytucją państwową w Polsce, która „demaskuje rosyjskie kłamstwa i fałsze rządowej komisji Jerzego Millera”. Zaznaczają, że jest to istotne, ponieważ instytucje państwowe właściwe dla badania katastrofy zawiodły.
Podpisani pod listem podkreślają, że zespół skupia wokół siebie grono wybitnych ekspertów, którzy tylko na jego forum mają możliwość prezentowania wyników swoich badań.
„Zespół udostępnia wszystkim wyniki swoich prac i konsekwentnie wskazuje na rażące błędy prokuratury i komisji Jerzego Millera w wyjaśnianiu przyczyn i okoliczności katastrofy. W związku z powyższym sprzeciwiamy się próbom dyskredytowania zespołu parlamentarnego, a wszelkie inicjatywy zmierzające do jego rozwiązania oceniamy zdecydowanie negatywnie. Uznajemy je za atak na fundamentalne prawa obywateli i osób poszkodowanych w smoleńskiej tragedii” – podkreślają rodziny ofiar.
Wczesnym popołudniem zebrało się Prezydium Sejmu, które zajmie się działalnością zespołów parlamentarnych m.in. pod kątem ewentualnej potrzeby zmian w regulaminie Sejmu."
Propagandyści smoleńscy (to ci co zamiast badań naukowych lub informowania o nich podają narrację do z góry założonych ustaleń) udzielają się również za granicą. Jden z nich popełnił nawet artykuł w europejskim wydaniu NYT, o to którtki reportaż na ten temat:
Wracając do Domosławskiego. Po ataku na PiS szczerze określa stosunek elit do części narodu:
I jedno tylko jest w tekście Artura Domosławskiego z "Polityki" prawdziwe: że ogromna część młodych Polaków nie mają ani pracy ani perspektyw. I że są bardzo źli.
We have grown accustomed to neo-fascists at soccer stadiums, yelling abuse at black players and chanting their anti-Semitic tribal refrain. But now the phenomenon seems less marginal then we liked to think.
Kilka ładnych tygodni minęło już od ujawnienia przez
tygodnik "w Sieci" zdjęcia pokazującego Donalda Tuska dobijającego z
Władimirem Putinem jakiegoś targu w Smoleńsku.
Pan premier znalazł w tym czasie godzinę by poopowiadać w telewizji o swoich małżeńskich kłopotach, ale na poważne odniesienie do tej publikacji nie miał ani minuty. Chociaż nie, przepraszam, w pewien sposób władza się odniosła, bo od tego czasu kontrola za kontrolą buszują w naszej wydawniczej spółce. Cóż, taki kraj. Ostrzegano nas przecież.
Wszystko jednak wskazuje, że mamy do czynienia z próbą ucieczki władzy do przodu, z usiłowaniem zepchnięcia obozu domagającego się prawdy do ciemnego kąta. Wszystkie zasoby rzucono by nowy rok rozpocząć z przekonaniem, że to temat skończony. Warto zwrócić uwagę jak dużą rolę odgrywają w tym media kontrolowane przez Michała M. Lisieckiego, człowieka, którego tygodnik tuż po tragedii nadawał ton przemysłowi pogardy. Dziś niejaki Cezary Łazarewicz nie wstydzi się publikować w tymże piśmie tekstu w którym w pierwszych zdaniach zarzuca Antoniemu Macierewiczowi iż "jeździ po Stanach Zjednoczonych za pieniądze polskiego podatnika" i tam "nielegalnie" zbiera datki, a z kolejnych akapitów jasno wychodzi iż "była to prywatna wizyta posła Macierewicza, więc za bilet musiał zapłacić z własnej kieszeni". Łazarewicz nie czyta co sam napisał? A może tak musi bo zadaniem było nie opisanie prawdy ale powielenie bzdurnego zarzutu setki razy?
Nie dziwmy się. Od czasu gdy kilka tygodni temu Tomasz Lis, człowiek, któremu nasza wspólna telewizja publiczna udostępnia szeroko antenę, sformułował określenie "smoleńskie łajno" jest jasne, że wojna o prawdę w sprawie Smoleńska weszła w nową fazę.
Sprzężona z instytucjami państwa medialna nagonka rozkręca się znowu, bez żadnych hamulców, tym łatwiej, że zyskuje wsparcie w części tak zwanego obozu prawicowego. Dlaczego? Skąd ta wolta? Nie wiem, ale poddaję wszystkim pod rozwagę nasze wcześniejsze ostrzeżenia iż kapitał stojący za mediami ma swoje znaczenie.
Warto też widzieć tę kampanię w szerszym kontekście. Oto miniony rok przyniósł dość zasadniczy przełom w poparciu dla partii politycznych. Wyjście Prawa i Sprawiedliwości na czoło sondaży, przy wszystkich zastrzeżeniach iż wciąż zwycięstwo opozycji jest niepewne, zmieniło bardzo dużo. To jasny sygnał dla wszystkich instytucji państwa, że powszechnie i przez lata głoszona teza o braku alternatywy dla ekipy Tuska, a za tym idąc o "końcu PiS", nie jest prawdziwa. Że trzeba się liczyć z konsekwencjami działań, że rozliczenie jest jednak możliwe. Im dłużej przewaga PiS będzie się utrzymywała, tym większa będzie tego świadomość. Dyspozycyjność rozmaitych struktur wobec PO będzie słabła.
Dlatego teraz, dopóki jeszcze może, władza dociska imadło. Jeśli potwierdzą się doniesienia "Naszego Dziennika" iż na ponad 300 próbkach pobranych z wraku tupolewa w Smoleńsku eksperci prokuratury nie znaleźli żadnych śladów materiałów wybuchowych, to będzie znaczyło iż wykonano właśnie kolejny obrót śrubami.
Bo pamiętają państwo awanturę o trotyl na wraku tupolewa sprzed roku? Ileż to słów wypowiedziano wtedy by udowodnić, że to naturalne, że jakieś ślady materiału na samolocie, który latał często w teren objęty wojnami, w tym do Afganistanu, muszą być?
I ta czytaliśmy doniesienia na portalach:
I tak oto dzień po publikacji materiału "Trotyl na tupolewie" w Rzeczpospolitej pułkownik Ireneusz Szeląg, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej dementował, dementował, dementował. Mówił:
I dodawał dopytywany:
Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej pułkownik Zbigniew Rzepa ogłosił:
Tym razem szykowana jest najwyraźniej kolejna podobna operacja. Tak długo dobierano parametry badania, tak budowano zestaw koniecznych substancji, które muszą wystąpić razem by mówić o wybuchu, że w końcu wyszedł wynik mogący zadowolić pana premiera. Czysto. Czyściuteńko. To, czego nie udało się zmyć Rosjanom kiedy chemią pucowali wrak, rozrywali go buldożerami i rozwalali łomami, dokończą nasi.
Fot. PAP/EPA
Warto o tym wszystkim pamiętać w nadchodzących dniach. Kolejna fala dezinformacji i manipulacji może być silniejsza niż poprzednie, ale jej istotą będzie to samo kłamstwo. Elementarny rozsądek i doświadczenie nakazują ostrożność wobec wszelkich sensacji mających rzekomo ostatecznie odpowiedzieć na smoleńskie pytania. Ludzie, którzy nie byli w stanie zmierzyć brzozy, przypilnować sekcji zwłok, zabezpieczyć i ściągnąć wraku i wykonać setek czynności normalnych w cywilizowanym świecie po takiej katastrofie, nie są w stanie udzielić żadnej wiarygodnej odpowiedzi.
Tę sprawę zakończyć może tylko nowe, uczciwe śledztwo. A ono jest możliwe pod jednym warunkiem: zmiany władza w Polsce i skompromitowanych prokuratorów prowadzących obecne łże-dochodzenie.
Propagandyści smoleńscy (to ci co zamiast badań naukowych lub informowania o nich podają narrację do z góry założonych ustaleń) udzielają się również za granicą. Jden z nich popełnił nawet artykuł w europejskim wydaniu NYT, o to którtki reportaż na ten temat:
Sytuacja skorumpowanej, nieudolnej i zależnej od rozmaitych koterii obecnej władzy musi być naprawdę zła bo na całego uruchamia się mechanizm dyscyplinowania Polaków przez zagraniczne media. Czasem piórami dziennikarzy, którzy wysłuchują opinii środowiska Michnika w Polsce, a czasami wprost - przez bezpośrednie artykuły ludzi z tego środowiska.
Tym razem mamy do czynienia z drugim przypadkiem. Artur Domosławski w artykule "Stara Polska, nowy nacjonalizm" w "New York Times" w tekście pełnym półprawd i przekłamań rysuje skrajnie nieprawdziwy obraz wydarzeń w Polsce.
Tak skrajnym, że na Twitterze Internauci zauważają:
Wyjątkowo obrzydliwy, szkalujący Polskę tekst A. Domosławskiego w dzisiejszym europejskim wydaniu NYT.
I rzeczywiście, Domosławski przekracza w swoim tekście granice przyzwoitości. Przemilcza np. prawdziwe powody protestów przeciw nauczaniu młodych Polaków przez komunistycznego zbrodniarza Zygmunta Baumana. W jego artykule jest on tylko lewicowym profesorem, o wyrokach śmierci jakie wydawał na polskich patriotów - ani słowa! Domosławski mnoży obraźliwe sformułowania, przedstawia Polskę w czarnych barwach. Słowem - faszyzm za rogiem.
Rozpoczyna od opisu 11 listopada. W pełnych grozy słowach opowiada o płonącej tęczy, ataku na squot i ambasadę rosyjską. Krótko, po żołniersku, bez żadnych niuansów. Dodaje, że tak jest co roku i konstatuje, że źle się dzieje w Polsce.
Stwierdza:
Dorastaliśmy przyzwyczajeni do neofaszystów na stadionach, rzucających obelgami w czarnoskórych piłkarzy i krzyczących antysemickie piosenki. Teraz to zjawisko wydaje się mniej marginalne niż myśleliśmy.
Następnie... przechodzi do tragedii smoleńskiej. To kuriozalne połączenie jest zamyślanym zabiegiem, chodzi o osiągnięcie celu propagandowego władzy w Polsce - podłączenie chuliganów pod Prawo i Sprawiedliwość.
Domosławski dowodzi, że to wszystko zaczęło się w roku 2010, roku katastrofy smoleńskiej, którą krótko opisuje by wszystkie wątpliwości co do jej przebiegu sprowadzić do absurdalnych teorii:
Rosjanie wytworzyli mgłę, została odpalona bomba próżniowa, samolot został ściągnięty na ziemię przez bombę magnetyczną, kilku pasażerów przeżyło ale zostali wykończeni na ziemi.
O niszczeniu wraku, o skandalicznych sekcjach zwłok, o braku oryginałów czarnych skrzynek - nic. Ani słowa. O tym też nie:
Ale przecież gdyby sprawę przedstawił uczciwie, nie mógłby napisać takich słów:
Liberalna polska inteligencja okrzyknęła tę paranoję mianem religii smoleńskiej. Ta doktryna jest specyficzną mieszanką polskiego mesjanizmu i religijnego fundamentalizmu, ksenofobii, umiłowania martyrologii. Dla wyznawców tej wiary każde racjonalne argumenty i tak były dowodem spryt rzekomych zamachowców
- stwierdza. Czy te racjonalne dowody usłyszał od pani Anodiny czy może od pana Laska? Nie wiadomo.Ale jest pewne o co chodzi:
Ta religia smoleńska stała się sposobem wyrażania tej części Polski, która z trudnością akceptuje modernizację i liberalną demokrację. To rozgorączkowane myślenie nie jest jednak umiejscowione w katakumbach ale napędza główną partię opozycyjną, Prawo i Sprawiedliwość.
A dalej pogardliwe frazy o obchodach smoleńskich rocznic.I jeszcze bardziej kuriozalne stwierdzenia iż teorie krytyków wersji oficjalnej rozsypały się "jak domki z kart", a rzekomi "pseudo-eksperci" okazali się głupcami. Gdzie? Na łamach "Gazety Wyborczej" i "Polityki" z pewnością, ale w oczach Polaków dokładnie śledzących sprawę są oni bohaterami. Bo choć trudno mówić o puencie, pokazali wiele prawdziwych faktów.
Wracając do Domosławskiego. Po ataku na PiS szczerze określa stosunek elit do części narodu:
Polska racjonalna, liberalna gardzi ludem smoleńskim (Smolensk folk). I gdyby życie toczyło się w świecie idei, można by powiedzieć - słusznie. Ale ani lud smoleński, ani polscy skrajni nacjonaliści tak łatwo przecież nie znikną.
Potem wyliczanka jakiś incydentów z tezą: nowy skrajny nacjonalizm za rogiem. Ruch, który rzekomo za wrogów uznał Rosjan, Gejów i imigrantów.
I jedno tylko jest w tekście Artura Domosławskiego z "Polityki" prawdziwe: że ogromna część młodych Polaków nie mają ani pracy ani perspektyw. I że są bardzo źli.
Czy jednak może być inaczej w którym przedstawiciel elit bez ogródek przyznaje, z dumą, bez cienia wstydu, że elity te gardzą częścią rodaków?"
I sam artykuł w całości:
OP-ED CONTRIBUTOR
Old Poland, New Nationalism
By ARTUR DOMOSLAWSKI
Published: November 20, 2013
"WARSAW — On Nov. 11, they burned a rainbow-themed art project, attacked a squat to clear out the “scum,” and finally hurled firecrackers at the Russian Embassy here. Just a typical celebration of Independence Day in Warsaw? Hardly. Something worrying is gaining strength in Poland.
We have grown accustomed to neo-fascists at soccer stadiums, yelling abuse at black players and chanting their anti-Semitic tribal refrain. But now the phenomenon seems less marginal then we liked to think.
This present surge in extreme nationalism began three years ago, on Independence Day 2010, fueled by supporters of Lech Kaczynski, the president of Poland, who died in an air crash earlier that year. On April 10, the president and nearly 100 senior officials were on their way to commemorate the 70th anniversary of the Katyn massacre, when Stalin’s secret police, the NKVD, murdered thousands of Polish officers. But as the delegation constituting the entire Polish establishment neared the Russian city of Smolensk, their plane crashed on approach, killing all on board.
Katyn is a deep wound in the Polish memory. It has festered for decades partly because, in the Communist era, it could not be spoken of in public. In the official Soviet version, the Nazis were blamed for the massacre.
For the dead president’s supporters, the coincidence of the air crash with what was to have been a historic joint commemoration by Polish and Russian leaders of the Katyn massacre made it a potent symbol. Some of Mr. Kaczynski’s supporters — inflamed by right-wing politicians and Mr. Kaczynski’s identical twin brother, Jaroslaw — began to talk of a “second Katyn.” The country was riven in two: Some called the crash an accident; others believed it was an assassination.
In July 2011, a government inquiry found that the causes of the crash were complex but mundane: organizational negligence, poor pilot training, bad weather and the shoddy state of the airport at Smolensk. In short, the presidential plane should never have taken off that day.
Yet wild theories abounded: The Russians had produced the fog; a “vacuum bomb” had been set off; the plane had been dragged to the ground by magnets; several passengers had survived the crash but been finished off on the ground.
Poland’s liberal intelligentsia coined a phrase for this overheated paranoia: the “Smolensk religion.” Its doctrine was a singular, explosive mixture of Polish messianism and religious fundamentalism, xenophobia and a love of martyrdom. For followers of the faith, any rational argument about the crash was instantly transubstantiated into further proof of the assassins’ cunning.
For its critics, the “Smolensk religion” became shorthand for the part of Poland that has trouble accepting modernity and liberal democracy. This fevered thinking is not locked away in the catacombs but animates the main opposition party, Law and Justice. A measure of its politicians’ hysteria was their rendition on the anniversary of the crash of the hymn “Return, Oh Lord, Our Free Fatherland” — as though they were stuck in the 19th century, when Poland did not exist as a state, its territory having been divided among neighboring powers.
The assassination theory has collapsed like a house of cards, as its pseudo-experts have been exposed as frauds or fools. And rational, liberal Poland despises “Smolensk folk.” If life went on only in the realm of ideas, you might say rightly so. But neither “Smolensk folk” nor Poland’s hard-line nationalists can so easily be wished away.
You find these new nationalists in busy cities and impoverished backwaters alike. They number among them university math students, graduate engineers and technicians, as well as unskilled workers. These people lack jobs and prospects: One-third of young Poles are jobless. What unites them is anger. They hate the establishment, and they channel their rage through attacks on others: immigrants, gays or Russians.
The prevalence of the “Smolensk religion” has emboldened the ultranationalists. For successive years since 2011, mobs have set fire to immigrant apartment blocks in Bialystok, eastern Poland. In June, at a conference in Wroclaw, a lecture by the veteran leftist intellectual Zygmunt Bauman was disrupted by hecklers shouting anti-communist slogans. At the Independence Day marches, the extreme right is not just permitted but encouraged: Counterdemonstrations have been suppressed and the “patriotism” of the new fanatics is praised.
The great dilemma facing Poland, with an election coming in 2015, is how to halt the rise of the ultranationalists without resorting to illiberal, authoritarian measures like preventive detention, and restrictions on free speech. Fortunately, a movement to counter the far right is stirring: Four days after the Independence Day trouble, the streets of Warsaw witnessed a protest against xenophobia, in defense of diversity — to show that a rainbow Poland does exist.
There is hope of another kind, too. In the play “The Wedding,” the 1901 popular classic by Stanislaw Wyspianski, a pro-independence uprising fails to materialize because a canny farmhand loses the horn he is supposed to sound as the signal to fight. The song that ends the play, “You had the golden horn, you rogue,” suggests a metaphor about lost opportunities, a stern critique of Poland’s partition-era impotence. But reading the play perversely, you might say that our historic shortcomings sometimes turn out well for us.
In Poland, nothing ever really happens to completion. Often, this is our curse, but in the situation that produced the “Smolensk religion” and the new-old nationalists, it might prove salutary."
Łże-dochodzenie trwa. Czysto? Czyściuteńko? Ani pyłka? To, czego nie udało się zmyć Rosjanom, którzy chemią i buldożerami pieścili wrak, chcą nadrobić nasi
Tak Rosjanie zabepieczali wrak tupolewa kilkadziesiąt godzin po katastrofie w Smoleńsku. Fot. wPolityce.pl
Pan premier znalazł w tym czasie godzinę by poopowiadać w telewizji o swoich małżeńskich kłopotach, ale na poważne odniesienie do tej publikacji nie miał ani minuty. Chociaż nie, przepraszam, w pewien sposób władza się odniosła, bo od tego czasu kontrola za kontrolą buszują w naszej wydawniczej spółce. Cóż, taki kraj. Ostrzegano nas przecież.
Wszystko jednak wskazuje, że mamy do czynienia z próbą ucieczki władzy do przodu, z usiłowaniem zepchnięcia obozu domagającego się prawdy do ciemnego kąta. Wszystkie zasoby rzucono by nowy rok rozpocząć z przekonaniem, że to temat skończony. Warto zwrócić uwagę jak dużą rolę odgrywają w tym media kontrolowane przez Michała M. Lisieckiego, człowieka, którego tygodnik tuż po tragedii nadawał ton przemysłowi pogardy. Dziś niejaki Cezary Łazarewicz nie wstydzi się publikować w tymże piśmie tekstu w którym w pierwszych zdaniach zarzuca Antoniemu Macierewiczowi iż "jeździ po Stanach Zjednoczonych za pieniądze polskiego podatnika" i tam "nielegalnie" zbiera datki, a z kolejnych akapitów jasno wychodzi iż "była to prywatna wizyta posła Macierewicza, więc za bilet musiał zapłacić z własnej kieszeni". Łazarewicz nie czyta co sam napisał? A może tak musi bo zadaniem było nie opisanie prawdy ale powielenie bzdurnego zarzutu setki razy?
Nie dziwmy się. Od czasu gdy kilka tygodni temu Tomasz Lis, człowiek, któremu nasza wspólna telewizja publiczna udostępnia szeroko antenę, sformułował określenie "smoleńskie łajno" jest jasne, że wojna o prawdę w sprawie Smoleńska weszła w nową fazę.
Sprzężona z instytucjami państwa medialna nagonka rozkręca się znowu, bez żadnych hamulców, tym łatwiej, że zyskuje wsparcie w części tak zwanego obozu prawicowego. Dlaczego? Skąd ta wolta? Nie wiem, ale poddaję wszystkim pod rozwagę nasze wcześniejsze ostrzeżenia iż kapitał stojący za mediami ma swoje znaczenie.
Warto też widzieć tę kampanię w szerszym kontekście. Oto miniony rok przyniósł dość zasadniczy przełom w poparciu dla partii politycznych. Wyjście Prawa i Sprawiedliwości na czoło sondaży, przy wszystkich zastrzeżeniach iż wciąż zwycięstwo opozycji jest niepewne, zmieniło bardzo dużo. To jasny sygnał dla wszystkich instytucji państwa, że powszechnie i przez lata głoszona teza o braku alternatywy dla ekipy Tuska, a za tym idąc o "końcu PiS", nie jest prawdziwa. Że trzeba się liczyć z konsekwencjami działań, że rozliczenie jest jednak możliwe. Im dłużej przewaga PiS będzie się utrzymywała, tym większa będzie tego świadomość. Dyspozycyjność rozmaitych struktur wobec PO będzie słabła.
Dlatego teraz, dopóki jeszcze może, władza dociska imadło. Jeśli potwierdzą się doniesienia "Naszego Dziennika" iż na ponad 300 próbkach pobranych z wraku tupolewa w Smoleńsku eksperci prokuratury nie znaleźli żadnych śladów materiałów wybuchowych, to będzie znaczyło iż wykonano właśnie kolejny obrót śrubami.
Bo pamiętają państwo awanturę o trotyl na wraku tupolewa sprzed roku? Ileż to słów wypowiedziano wtedy by udowodnić, że to naturalne, że jakieś ślady materiału na samolocie, który latał często w teren objęty wojnami, w tym do Afganistanu, muszą być?
I ta czytaliśmy doniesienia na portalach:
Ekspert: Ślady trotylu w tupolewie - po żołnierzach z misjiA teraz proszę - czyściutko! Ani jednego niewłaściwego pyłka wybuchowego. No, ale prokuratura prowadząca smoleńskie śledztwo ma doświadczenie w czyszczeniu. Wtedy wyczyszczono przecież pięknie odczyty z detektorów, rzekomo niezawodnych, które wskazały na ślady trotylu.
Szef Stowarzyszenia Polskich Ekspertów Bombowych ppłk Jerzy Artemiuk ocenia, że ślady materiałów wybuchowych, które - jak podała "Rzeczpospolita" - ujawnili polscy eksperci we wraku tupolewa, mogą pochodzić od żołnierzy latających wcześniej tym samolotem.
I tak oto dzień po publikacji materiału "Trotyl na tupolewie" w Rzeczpospolitej pułkownik Ireneusz Szeląg, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej dementował, dementował, dementował. Mówił:
Biegli nie stwierdzili obecności na badanych elementach jakichkolwiek materiałów wybuchowych.- dowodził z mocą.
I dodawał dopytywany:
Nie mówię, że nie było, mówię, że nie stwierdzono.Ot, taka zabawa w słowne rebusy w poważnej sprawie. Wkrótce potem prokuratorzy wykonali badania na bliźniaczym tupolewie. Jak podkreślali na każdym kroku - identycznymi urządzeniami. Wyniki omówiła ta sama instytucja - NPW.
Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej pułkownik Zbigniew Rzepa ogłosił:
W wyniku przeprowadzonego eksperymentu rzeczoznawczego stwierdzono, że w niektórych miejscach wspomniane urządzenia reagowały w analogiczny sposób jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych.Mieliśmy to samo badanie, tymi samymi urządzeniami i podobno ten sam wynik. W pierwszym przypadku według pułkownika Szeląga z NPW wniosek był taki:
Polscy biegli nie stwierdzili we wraku Tu-154M ani na miejscu katastrofy smoleńskiej śladów materiałów wybuchowych.A w drugim, identycznym, zdaniem pułkownika Rzepy z tej samej NPW taki:
Urządzenia reagowały w analogiczny sposób jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych."W tym wybuchowych"!
Tym razem szykowana jest najwyraźniej kolejna podobna operacja. Tak długo dobierano parametry badania, tak budowano zestaw koniecznych substancji, które muszą wystąpić razem by mówić o wybuchu, że w końcu wyszedł wynik mogący zadowolić pana premiera. Czysto. Czyściuteńko. To, czego nie udało się zmyć Rosjanom kiedy chemią pucowali wrak, rozrywali go buldożerami i rozwalali łomami, dokończą nasi.
Fot. PAP/EPA
Warto o tym wszystkim pamiętać w nadchodzących dniach. Kolejna fala dezinformacji i manipulacji może być silniejsza niż poprzednie, ale jej istotą będzie to samo kłamstwo. Elementarny rozsądek i doświadczenie nakazują ostrożność wobec wszelkich sensacji mających rzekomo ostatecznie odpowiedzieć na smoleńskie pytania. Ludzie, którzy nie byli w stanie zmierzyć brzozy, przypilnować sekcji zwłok, zabezpieczyć i ściągnąć wraku i wykonać setek czynności normalnych w cywilizowanym świecie po takiej katastrofie, nie są w stanie udzielić żadnej wiarygodnej odpowiedzi.
Tę sprawę zakończyć może tylko nowe, uczciwe śledztwo. A ono jest możliwe pod jednym warunkiem: zmiany władza w Polsce i skompromitowanych prokuratorów prowadzących obecne łże-dochodzenie.
Fakty notorycznie pomijane przez śledczych: 1) Rozdzielenie
wizyt prezydenta i premiera 2) Tajne konszachty Putina i Tuska 3)
Przydzielenie przez Arabskiego tylko jednego samolotu 4) Zaniedbania
BORu 5. Na delegację prezydencką nie czekał ani jeden samochód, czekały
zaś 132 trumny, w tym jedna dla Jarosława 6) Kłamstwa o 4 podejściach do
lądowania 7) Kłamstwa o braku kwalifikacji załogi Tu-154M 101 i
nieznajomości języka rosyjskiego. 8) Złe rozmieszczenie radiolatarni 9)
podawanie przez kontrolerów lotu kłamliwych info: jesteście na ścieżce,
jesteście na kursie 10) Wkręcanie (po katastrofie) żarówek
oświetlających pas 11) podanie nieprawdziwej godziny rozbicia samolotu i
ogłoszenie alarmu o 8:56 faktycznie dramat wydarzył się kwadrans
wcześniej 12) Film Koli 1:24 13)Przyjęcie Konwencji Chicagowskiej, która
stosuje się tylko do statków powietrznych cywilnych 14) Kłamstwa jakoby
lot PFL-M-I był lotem cywilnym gdzie M = Military 15) Ważący 78.6 tony +
870 kg apteczka techniczna samolot rozbił się na pół miliona części nie
zostawiając w ziemi krateru 16) Brzoza o wytrzymałości TS<20MPa
miała oderwać kawał skrzydła o wytrzymałości TS>400MPa 17) Samolot
przelatując nad brzozą był na wysokości ponad 20 m, brzoza złamana na
6.66 m, 5.1, 6m 7m, 9 m 18) Niszczenie wraku 19)Wybijanie szyb samolotu
na których zachowały się ślady eksplozji 20) Blacha o poszarpanych
krawędziach i powywijana na zewnątrz. CDN"
http://naszdziennik.pl/uploads/raport-cieszewski-smolensk.pdf
To nie brzoza, tylko płot
Sobota, 22 marca 2014
Zdjęcia satelitarne z 5 kwietnia 2010 r. nie dowodzą, że brzoza w Smoleńsku była już wtedy złamana.
Są już wyniki pomiarów położenia brzozy w Smoleńsku. Jej pozycję na
zdjęciu satelitarnym udało się ustalić z dokładnością do pół metra.
Mówiąc w skrócie, to, co Chris Cieszewski uznał za brzozę, jest w
rzeczywistości stertą desek, pozostałością płotu.
Dwóch fizyków związanych ze środowiskiem organizatorów konferencji
smoleńskiej oraz zawodowy geodeta wykonywali pomiary 8 i 9 marca. Profesor Marek Czachor z Politechniki Gdańskiej i prof. Andrzej Wiśniewski z Instytutu Fizyki PAN pojechali specjalnie po to, żeby zweryfikować rewelacyjną tezę
prof. Chrisa Cieszewskiego wygłoszoną na II Konferencji Smoleńskiej 21
października ubiegłego roku. Cieszewski twierdził, że brzoza, o którą
miało uderzyć lewe skrzydło samolotu i tam utracić ok. 6 metrów
końcówki, była złamana co najmniej pięć dni przed katastrofą.
To oczywiście wywracałoby do góry nogami oficjalną wersję przebiegu
ostatniej fazy lotu. Zarówno MAK, jak i komisja Jerzego Millera
zakładają, że brak części skrzydła spowodował przechylanie się samolotu w
lewo, którego nie dało się powstrzymać przy pomocy sterów. W efekcie
maszyna miała wykonać
półbeczkę i uderzyć w ziemię grzbietem. Zatem, gdyby nie brzoza, samolot
mógłby się być może uratować. Potwierdzenie wyniku Cieszewskiego
oznaczałoby, że oderwanie końcówki skrzydła należałoby wytłumaczyć jakoś
inaczej. Na przykład smoleński zespół parlamentarny twierdzi, że
samolot przeleciał wysoko nad brzozą, a powodem uszkodzenia skrzydła
były bliżej nieokreślone eksplozje.
Problem w tym, czy białe plamki na zdjęciu satelitarnym, które
Cieszewski uważa za brzozę, to rzeczywiście ona. Gdyby rzeczywiście
układały się one w kształt leżącego
pnia, nie byłoby wątpliwości – część brzozy leżała już 5 kwietnia 2010
roku. Przeciwko temu przemawia jednak świadectwo wielu osób, które były w
Smoleńsku i łatwo mogą zidentyfikować położenie drzewa. Właściciel
działki, rosyjski lekarz Nikołaj Bodin także nie ma wątpliwości –
widział, jak nisko lecący samolot ściął drzewo, chociaż niejednoznacznie
wypowiada się na temat tego, czy wtedy także odpadła końcówka skrzydła.
Na zdjęciach satelitarnych zamieszczonych w raportach MAK i komisji
Millera brzozę zaznaczono dużymi plamami, znacznie większymi niż jej
prawdziwy rozmiar. Ale i tak zawsze leży wyraźnie na prawo od miejsca
pokazanego przez Cieszewskiego. Takie mniej więcej położenie wynika też z
analizy licznych dostępnych od dawna zdjęć tego miejsca.
Białe plamki, czyli deski
Doświadczony geodeta inż. Dariusz Szymanowski zaproponował bardzo prostą i całkowicie
rozstrzygającą metodę ostatecznej weryfikacji kwestii położenia brzozy.
Otóż zmierzył on (zwykłą miarką budowlaną i dalmierzem laserowym)
odległość od brzozy do kilku punktów dobrze widocznych na zdjęciu
satelitarnym i dających się bez żadnych wątpliwości zidentyfikować w
terenie. Są to przy tym obiekty, które nie zmieniły się od 2010 r. –
przede wszystkim narożniki garaży (w większości murowanych). Do tego
zmierzono kilka innych odległości w pobliskim terenie (wymiary
budynków), by ustalić skalę zdjęcia satelitarnego.
W ramach analizy wyznaczono odległości
na mapie (zdjęciu). Dla każdego z sześciu obiektów (oznaczonych
literami od A do F) rysuje się okrąg, którego środkiem jest obiekt, a
promieniem jego odległość od brzozy. Z dużą dokładnością przecinają się
one w jednym punkcie. To właśnie położenie brzozy na mapie.
Punkt ten leży przynajmniej 6 m od białej kreski Cieszewskiego. Można
uznać, że całkiem precyzyjnie pokazał go MAK i nieco mniej komisja
Millera. Natomiast białe plamki to sterta jasnych desek, coś w rodzaju
płotu na działce Bodina. Ten wynik potwierdza też położenie drzewa
względem altanki (zbitą z desek szopę wśród śmieci właściciel nazywa
jednak dumnie „daczą”) bardzo wyraźnie widoczne i na zdjęciu
satelitarnym, i w oglądzie bezpośrednim w terenie.
„Przeprowadzona analiza pokazuje, że nawet przy uwzględnieniu
możliwych błędów związanych zarówno z samymi pomiarami, jak i procesem
nakładania szablonu na zdjęcie satelitarne pień brzozy nie znajduje się w
miejscu wskazanym w analizie prof. Cieszewskiego, a fragmenty zdjęcia
zinterpretowane jako złamana korona drzewa są innymi obiektami” – piszą
naukowcy w swoim raporcie.
Dodatkowo po względnie precyzyjnym wyznaczeniu położenia pnia brzozy
można zauważyć, że na zdjęciu widać krótki odcinek, a nie punkt. Otóż
robiący zdjęcia satelita nie znajdował się dokładnie nad terenem obok
lotniska, ale nieco na wschód, stąd na zdjęciu wszystkie wyższe obiekty
są pokazane nieco z boku, z widocznymi wschodnimi ścianami. Dlatego
zmierzono w terenie kilka takich ścian, co pozwala wyznaczyć dokładnie
kąt, pod jakim znajdował się satelita. Także pień brzozy to nie punkt,
ale kreska. Obok niej można zobaczyć plamę, prawdopodobnie złamaną część
drzewa z jego koroną.
Pytania o mechanizm zniszczenia samolotu zatem pozostają. Wciąż nie
ma dostępu do wielu danych, dotychczasowe próby wykonania symulacji
komputerowych prowadzą do sprzecznych wniosków, nie dochodzi do żadnego
konstruktywnego dialogu silnie uprzedzonych wobec siebie obozów
zwolenników różnych wyjaśnień.
„Prowadzone przez nas w Smoleńsku badania nie dają nam podstaw do
wypowiadania się na temat możliwego mechanizmu złamania drzewa. Mamy
nadzieję, iż trud, który podjęliśmy, przyczyni się choć trochę do
zmniejszenia szumu informacyjnego i ułatwi innym osobom badanie zdjęć
satelitarnych rejonu katastrofy. Nasz pobyt w Smoleńsku nie wnosi
niczego istotnie nowego do zrozumienia samego mechanizmu i przyczyny
katastrofy, choć niewątpliwie możliwość bezpośredniego obejrzenia i
dosłownie dotknięcia niektórych śladów, wciąż wyraźnie widocznych, jest
nie do przecenienia” – czytamy w raporcie."
Czwartek, 27 marca 2014 (02:05)
"Chris Cieszewski nie kwestionuje wyników pracy profesorów Marka Czachora i Andrzeja Wiśniewskiego, którzy z pomocą zawodowego geodety prowadzili pomiary w Smoleńsku.
Profesor Chris Cieszewski zamierza jednak udowodnić, że smoleńska brzoza była złamana przed 5 kwietnia 2010 r., a więc nie mogła spowodować oderwania części skrzydła samolotu.
Po raz pierwszy naukowiec z Uniwersytetu Georgii zaprezentował tę tezę podczas II Konferencji Smoleńskiej w październiku ubiegłego roku. Sensacyjny rezultat spotkał się jednak z szeregiem sprzeciwów. Zwracano uwagę, że punkty, które Cieszewski uznał za pień i koronę drzewa, to zupełnie inne obiekty, położone na zachód od osławionego drzewa. Sugerowano m.in., że są to śmieci. Badacz analizował jedynie zdjęcie satelitarne okolic (specjalnie je zakupił) oraz dostępne fotografie okolic brzozy, wykorzystywał także film pokazujący rejon z lotu ptaka (wykonany z lotni). Jednak nigdy nie był na miejscu.
Spór o położenie brzozy wywołał konflikt w środowisku konferencji smoleńskiej. Profesor Marek Czachor, fizyk kwantowy z Politechniki Gdańskiej, zrezygnował nawet z zasiadania w komitetach konferencji. Wcześniej Czachor najbardziej aktywnie krytykował wystąpienie Cieszewskiego. Dowodził, że położenie brzozy jest zupełnie inne niż wskazuje amerykański uczony, opierając się głównie na zdjęciach jej okolic, w tym znajdującej się obok szopy (altanki) właściciela terenu Nikołaja Bodina. W końcu Czachor razem z innym fizykiem i współorganizatorem konferencji prof. Andrzejem Wiśniewskim oraz profesjonalnym geodetą pojechali do Smoleńska i zmierzyli dokładnie całą okolicę.
W efekcie ustalono położenie brzozy na zdjęciu satelitarnym, którego używał Cieszewski, i okazało się, że leży ona co najmniej 6 metrów na wschód (czyli na prawo) od obiektów, na które wskazywał profesor z Georgii. Na miejscu łatwo było stwierdzić, że białe punkty, które uważał on za pień powalonego drzewa, to drewniany płot zbudowany przez Bodina.
Po publikacji tego wyniku przez „Nasz Dziennik” Cieszewski wydał oświadczenie, w którym zapewnia, że ustalenia geodety Dariusza Szymanowskiego oraz Czachora i Wiśniewskiego nie wpływają na główną tezę jego badań. Stwierdził, że weryfikacja położenia brzozy w żaden sposób nie wpływa na argumenty świadczące za jej złamaniem na długo przed katastrofą. Nie ma nic wspólnego z analizą zdjęć satelitarnych. „Przesłanki motywujące mnie do przeprowadzenia badań nad brzozą były natury naukowej, związanej z fizjologią drzew i nauką o drewnie i jego mechanicznych właściwościach. Brak soków brzozowych w czasie, gdy inne brzozy je wydzielały, i oczywista forma złamania pnia zamiast ścięcia go z pęknięciami śledzącymi zakrzywienia włókien drzewnych na sękach oraz obecność szczap w złamaniu. Wszystkie te fakty stanowią dowody na dużo wcześniejsze statyczne złamanie tego pnia. Jest to złamanie drzewa typu wiatrołomów” – napisał. Dodał, że szukał nie pnia, a korony brzozy.
Cieszewski przyznał, że popełnił błąd, identyfikując białe obiekty z drzewem, i nie kwestionuje najnowszych pomiarów. „Wykazali empirycznie, że metoda ta była obarczona błędem wyznaczenia lokalizacji brzozy i należy się im podziękowanie za podjętą inicjatywę i wysiłek. Te najnowsze pomiary dokonane w sposób profesjonalny to duży przyczynek do badania tego tematu” – zauważył. Przyczyną, jak sądzi, nieporozumienia było zaprezentowanie na konferencji tylko jednej zastosowanej przez niego metody, mianowicie z użyciem nagrania z lecącej nad terenem lotni (jest ono fragmentem filmu „Anatomia upadku”). Źró- dłem błędu było najprawdopodobniej nieuwzględnienie, że kamera nie patrzyła na brzozę prostopadle z góry, ale pod pewnym kątem, w efekcie obraz jest zniekształcony perspektywicznie.
Naukowiec wyraźnie unika antagonizmu, nie krytykuje Czachora i Wiśniewskiego, ale pozostaje przy swoim. Zamierza zaprezentować pełną argumentację swojego wyniku w artykule opublikowanym w ramach materiałów z konferencji. Do tego czasu ma unikać polemik. Autor raportu z badań w Smoleńsku, prof. Marek Czachor, również nie chce komentować stanowiska Cieszewskiego. Wcześniej wraz z Wiśniewskim wyraźnie oświadczyli, że ich ustalenia nie przesądzają w żaden sposób, kiedy i jak została złamana brzoza."
Marcin Augustyn, Sobota, 5 kwietnia 2014 (02:06)
"Biegli nie doszukali się awarii w systemach samolotu Tu-154M. Silniki w Smoleńsku badali wideoendoskopem.
Nic nowego ani zaskakującego nie będzie. Wszystko będzie uporządkowane i udowodnione – w ten sposób o badaniu przyczyn katastrofy smoleńskiej mówi „Naszemu Dziennikowi” szef zespołu biegłych prokuratury płk Antoni Milkiewicz.
Przed czwartą rocznicą katastrofy prokuratura planuje w poniedziałek podsumować stan śledztwa. Choć przeprowadzono już wiele kluczowych dowodów, to wciąż brakuje m.in. 30 ekspertyz. Śledczy czekają na opracowania rozmów grupy kierowania lotami i załogi Jak-40.
Pułkownik Milkiewicz zapowiada jednak, że żadnych rewelacji nie należy się spodziewać. W wątkach, które bada zespół biegłych, czyli związanych z lotniczą, techniczną i szkoleniowo-organizacyjną stroną lotu, nie brakuje żadnych danych.
Ale bilans realizacji wniosków o międzynarodową pomoc prawną kierowanych przez prokuraturę do Federacji Rosyjskiej wypada blado. Szef prokuratorskiego zespołu biegłych twierdzi jednak, że to nie jest problem. – My działamy według własnego planu, idziemy do przodu. Nie ma problemu braku istotnych informacji – zapewnia.
Opinia jednak bez dowodów
Z punktu widzenia technicznych przyczyn katastrofy największe kontrowersje wywołuje kwestia konieczności sprowadzenia do Polski wraku i wszystkich oddzielonych od niego części, w tym czarnych skrzynek. W poniedziałek „Rzeczpospolita” podała informację, że zdaniem biegłych nie da się przygotować kompleksowej opinii bez swobodnego dostępu do wraku i oryginalnych rejestratorów. Gazeta powołała się na wypowiedź płk. Antoniego Milkiewicza, który miał oświadczyć, że „opracowanie opinii bez dowodów w sprawie jest niemożliwe”.
– Niestety, zaszło przekłamanie – twierdzi pułkownik w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”. Zaprzecza też informacji „Rz”, jakoby wśród ekspertów doszło do niesnasek. – Nie ma żadnych rozbieżności – zapewnia.
Z drugiej strony praca nie wygląda na prostą, bo płk Milkiewicz nie chce obiecać wydania końcowej opinii nawet do końca tego roku.
Jednak po publikacji „Rzeczpospolitej” ani Milkiewicz, ani prokuratura nie sprostowały wypowiedzi eksperta znanego z wykrycia przyczyny katastrofy Ił-96M w Lesie Kabackim (w 1987 roku) związanej z konstrukcją silnika i przeforsowania swojej opinii wbrew reprezentującej producenta stronie sowieckiej. Co więcej, ppłk Janusz Wójcik zdaje się potwierdzać stanowisko szefa grupy najważniejszych ekspertów co do niezbędności swobodnego dostępu do wszystkich dowodów. „Tak długo, jak realne jest uzyskanie wraku samolotu, jak i czarnych skrzynek, prokuratura nie zamierza z nich rezygnować” – dodaje dwuznacznie. Wcześniej prokurator generalny Andrzej Seremet zapewniał, że zwrot wraku i rejestratorów nie jest warunkiem koniecznym zakończenia śledztwa. To stanowisko powtórzyła w środę Prokuratura Generalna.
Być może śledczy nie chcą związywać sobie rąk oczekiwaniem na wrak, którego Rosjanie mogą nie zwracać bardzo długo. Oficjalnie tłumaczą, że jest im potrzebny jako dowód we własnym śledztwie. Nie wiadomo jednak, kiedy ono się zakończy i czy Rosja nie będzie go celowo przedłużać tylko po to, żeby utrudnić pracę polskiej prokuraturze.
Pełnomocnicy chcą wraku
Z drugiej strony, według pełnomocników ofiar, bez sprowadzenia kluczowych dowodów nie można zamknąć polskiego śledztwa. – Moje stanowisko od początku jest w tej sprawie identyczne. Wrak i oryginalne czarne skrzynki muszą znaleźć się w Polsce, żeby postępowanie mogło się zakończyć. To jest niezbędne dla przejrzystości procesowej, już nie mówiąc o koniecznej rekonstrukcji wraku – mówi mec. Bartosz Kowalski. Na argument o możliwości rozgrywania tej sytuacji przez Rosjan odpowiada, że na zmianę strategii już za późno.
– O strategii politycznej można było mówić bezpośrednio po katastrofie, gdy mieliśmy znacznie lepszą pozycję w tym postępowaniu, a przynajmniej szansę na to. Wtedy można było robić różne manewry. Teraz to byłoby naiwne. Lepiej jasno stawiać nasze stanowisko i domagać się tego jako jednego z postulatów w relacjach międzynarodowych, wykorzystując też nowe spojrzenie świata na oblicze Rosji w związku z sytuacją na Ukrainie – tłumaczy.
Deklaracje Milkiewicza można zrozumieć jako zaprzeczenie wszelkim hipotezom na temat przyczyn katastrofy znacznie odbiegającym od wersji oficjalnej. Wśród ważnych badań, które mogą odpowiedzieć na część pytań, są analizy silników Tu-154M. Znajdujące się w nich mikroślady mogą być źródłem wiedzy nie tylko o sprawności napędu maszyny, ale też mogą być pomocne przy poszukiwaniu śladów materiałów wybuchowych, jakie nie przetrwały nigdzie indziej.
Z tego tropu nie skorzystała komisja Jerzego Millera. W załącznikach technicznych do raportu i protokołu z badań katastrofy ocena parametrów pracy zespołu napędowego została przeprowadzona w oparciu o zapisy rejestratorów i oględziny silników. To na ich podstawie uznano, że dalsze badania są niecelowe. „Analiza zapisanych przez rejestratory – eksploatacyjny KBN i eksploatacyjny ATM-QAR – parametrów związanych z oceną pracy silników oraz analiza materiałów zebranych w miejscu oględzin silników dostarczyły wystarczających informacji do oceny i wnioskowania o stanie zespołu napędowego i jego ewentualnym związku z zaistnieniem katastrofy. W związku z powyższym nie ma potrzeby wykonywania dodatkowych, szczegółowych badań silników” – napisano w raporcie. Komisja stwierdziła, że parametry pracy silników były zgodne z obowiązującymi warunkami technicznymi od ich uruchomienia przez cały lot samolotu z Warszawy do momentu katastrofy pod Smoleńskiem. Tak temat silników zamknięto, jako niemający wpływu na przebieg katastrofy.
Pisząc o dokonanych oględzinach członkowie komisji Millera mieli na myśli zwyczajne patrzenie na ich stan przez specjalistów obecnych w kwietniu 2010 r. w Smoleńsku.
Znacznie dalej poszli biegli z zespołu powołanego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, którzy dodatkowo przebadali silniki z wykorzystaniem endoskopu. W tych oględzinach uczestniczyli m.in. specjaliści od napędów odrzutowych. – W ich ramach biegli wykorzystywali urządzenia specjalistyczne, w tym endoskopy – mówi ppłk Janusz Wójcik z NPW. Dodaje, że żadne dodatkowe czynności procesowe bądź badawcze dotyczące silników nie są planowane.
Endoskopy w akcji
Badanie wideoendoskopowe traktu gazowego pozwala uzyskać informacje o stanie przestrzeni wewnętrznej silnika, tj. sprężarki, komory spalania, aparatów kierujących, turbiny, komory dopalacza. W trakcie takich badań można stwierdzić uszkodzenia mechaniczne, termiczne, naloty, odbarwienia, ciała obce itd. Nie jest jednak do tego konieczne sprowadzenie wraku. W ocenie ekspertów, w przypadku metody wideoendoskopowej wyniki badań prowadzonych czy to w warunkach polowych, czy laboratoryjnych będą tożsame.
Jednak oświadczenie z badań katastrof lotniczych wskazuje, że badania silników mogą być szersze, nawet jeśli ich rola w katastrofie nie jest istotna. – Ekspert, na podstawie oględzin silników po katastrofie i po skonfrontowaniu ich stanu z zapisem z rejestratorów, jest w stanie z dużą pewnością stwierdzić, czy pracowały one do chwili zderzenia z ziemią – podkreśla gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej w latach 1997-2000.
To jeszcze nie oznacza, że temat silników można ostatecznie zamknąć, ale te pierwsze oględziny dają miarodajną informację, czy te elementy samolotu powinny być badane w pierwszej kolejności, jako potencjalne źródło katastrofy. – Stwierdzenie sprawności silników do chwili katastrofy na podstawie oględzin i odczytanych danych wskazuje na to, by nie brać się w pierwszej kolejności za badanie tych elementów, ale też to nie wyklucza prowadzenia dalszych badań – dodaje nasz rozmówca. Jak mówi, w przypadku powstania wątpliwości dalsze, bardziej szczegółowe badania – czy to elementów silnika, czy całego urządzenia – mogą być wykonywane w warunkach laboratoryjnych.
Jednak dodatkowe badania silników można wykonywać nie tylko pod kątem analizy ich sprawności, ale też w trakcie rozważań wątku o udziale osób trzecich, w tym w ramach badań fizykochemicznych na obecność śladów materiałów wybuchowych.
Tego rodzaju ekspertyzę zleciła prokuratura wojskowa, a – jak ujawnił „Nasz Dziennik” – uzyskana w ostatnich dniach uzupełniona opinia fizykochemiczna nie potwierdziła wybuchu na pokładzie Tu-154M. Według informacji prokuratury, badania oparto m.in. na próbkach pobranych z ekshumowanych ciał ofiar katastrofy, próbkach z wraku zabezpieczonych w Smoleńsku w 2012 i 2013 roku, oględzinach wraku samolotu i miejsca katastrofy i zebranym materiale dowodowym. Czy także z wnętrza silników? Śledczy pytani o zakres wykonanych na nich badań specjalistycznych nie wymienili badań fizykochemicznych.
W ocenie Baranieckiego, w przypadku katastrofy Tu-154M tezę uwzględniającą zamach należało zweryfikować, co zresztą uczynili śledczy, niemniej tego rodzaju badania powinny być wykonane szybciej, tak by zminimalizować ryzyko zatarcia śladów."
Blogger "Awiatar" pisze:
"Sprawa foteli lotniczych. Zdjęcia mega roztrzaskanych foteli z tutki pokazywać w zetknięciu z przepisami lotniczymi (fotel lotniczy ma wytrzymać w całości uderzenie do 500 km/h - na Siewiernym było ok. 170 to dane z raportu MAK). Bogdan Gajewski i Wacław Berczyński dali gotowca w tym temacie - zarówno Macierewicz jak i blogerzy śledzący sprawę uparli się, że z tego gotowca nie skorzystają i już. Pytam dlaczego? Kilkadziesiąt lat temu siedzenia w samolotach były wykonane z tworzyw sztucznych. Od tamtej pory wiele się zmieniło, a obecnie wykorzystywane fotele mają absorbować część sił powstających na skutek zderzenia maszyny z ziemią. Nieocenione w tym temacie okazały się testy z lat 40. i 50., w trakcie których pułkownik John Stapp dobrowolnie przypiął się do "sań" z napędem rakietowym i poddawany był rekordowym przeciążeniom. W ostatniej fazie jego organizm wytrzymał przeciążenie 46,2 g, ale przepłacił to kilkoma urazami. Badania te doprowadziły ostatecznie do poprawy bezpieczeństwa podczas katastrof lotniczych i w transporcie lądowym. Fotele w samolotach pasażerskich zostały zaprojektowane w taki sposób, aby wytrzymać przeciążenia do 16 g. Chcąc dodatkowo poprawić bezpieczeństwo, należałoby je odwrócić tyłem do kierunku lotu, jednak dla większości z nas taka pozycja byłaby nie do zaakceptowania. Ja wiem, że ciała, tylko czyje były tam podrzucone i porozrzucane, nieudolnie, chyba celowo? ponieważ w normalnym wypadku nie mogły wypaś z foteli przypięte pasami. Jak i podrzucone na miejsce fotele, całkiem inne niż miały znajdować się w tutce..Na początku żadnych ciał nie było!!! Rację miał Bahr mówiąc, że nie widział żadnych zwłok, dopiero potem zaczęli podrzucać przywożone gdzieś z kostnic/chłodni, lecz z tym przedobrzyli, z tą makabryczną układanką nie wiadomo czyich zwłok. Buty osobno, ubrania, zapomnieli nieboszczyków w ubraniach usadzić w fotelach, które były połamane na kupce, byłoby to bardziej wiarygodne, lecz to byli już sztywni, ani ubrać i posadzić przypiąć pasami się nie dało, no i czasu było brak. Liczono na bezmózgich, że w tę inscenizację uwierzą i się nie przeliczyli niestety, to jest smutne jak tępa i infantylna jest część naszego? społeczeństwa."
10/04/2014
"Prof. Ciszewski jako leśnik (i dendrolog) fakt, iż brzoza została złamana przed 10/04 ustalił w oparciu m.in o stan drzewa w jakim było 10/04. W sklepach można kupić sok brzozowy, ponieważ po okaleczeniu drzewa sok wręcz spektakularnie tryska z brzozy, i robi tak wiele dni, co jest widoczne. Na zdjęciach zrobionych w dniu katastrofy nie ma śladu po sokach, a są one tak charakterystyczne że nie sposób ich zauważyć. Poza tym, są programy do analizy widma na zdjęciach, które wskazują np świeże wiatrołomy, właśnie w oparciu o wyciekający z drzew sok. Ciszewskie miał je do dyspozycji, i jego wnioski są słuszne. Nikt ich nie obalił. Notabene ciekawe, że ani komisja Millera, ani Prokuratura wojskowa nie mają opinii dendrologa. Jak w na rzece w USA wodował samolot, z powodu zderzenia z ptakami, Amerykanie powołali min,, ornitologa, bo kto ma sie wypowiadać nt. ptaków jak nie fachowiec. Ciszewskie jest JEDYNYM fachowcem, który się wypowiadał i nikt nie obalił jego opinii w sposób fachowy, a jedynie pokraczny, np. opowieściami o domku w lsie gdzie "rąbię drewno do kominka, i wiem, że brzoza jest twarda".