Wpływy te obecnie to przede wszystkim gospodarka. Ale jak gospodarka to i polityka, bo poprzez politykę można docierać do gospodarki w niezwykle szerokim tego słowa znaczeniu.
Znane są liczne przykłady niemieckich fundacji i ich powiązań z polskimi politykami, znane są również przykłady jak nasi politycy lobbują na rzecz rosyjskich firm sektora gazowego, chemicznego, generalnie energetycznego.
Skutek tych wpływów, zarówno tych obecnych jak i przez ostatnie 300 lat jest taki, że Polska nie może wybić się na niepodległość w takim stanie jakbyśmy sobie tego życzyli. Jedybnie okres miedzy wojenny, a zatem bardzo, którtki bowiem trwający jedynie 21 lat, był czasem pełnej niepodległości, choć niewolnym od agantury, przed którą przestrzegał Józef Piłusudski, w swoim przesłaniu do następców: "Strzeżcie się agentury!".
Wiadomo, że ustrzegi się słabo, agentura wpłynęła na nasze stosunki zagraniczne, wewnętrzne, dopomogła znacząco w szybkiej klęsce wrzesniowej (radziecka agentura i niemiecka V kolumna).
Jednym ze skutków zepsucia państwa i obyczajów, wprowadzenia nowego sposobu myślenia do obiegu jest szerząca się korupcja, zakłamanie zycia nie tylko politycznego i publicznego, ale również prywatnego.
Doszło już nawet do tego, że przyłapani na korupcji urzędnicy nie wstydzą się tego, zaś ich przełożeni ani myślą o podawaniu się do dymisji...
To musi cieszyć naszych kolonizatorów i ułatwiać im zadania, bowiem przekupstwo zawsze jest tańsze niż wojna.
Mariusz Kamiński: "Skala korupcji w państwie Tuska jest ogromna. W działaniach CBA brakuje jednak pójścia o krok dalej."
Niestety za rządów PiS-u z przystawkami, państwo również nie poszło o krok dalej, zamiast tego Ziobro wyżywał się na chirurgu, co odbiło się mocna czkawką J. Kaczyńskiemu.
Zarzuty związane z działalnością Centrum Projektów Informatycznych w dawnym MSWiA dosięgły nawet byłego wiceministra.
Czy można mówić, jak sugerują rządzący, o winie pojedynczych urzędników?
Mariusz Kamiński, b. szef CBA: Niestety, to problem systemowy i to w podwójnym wymiarze. Mamy do czynienia z branżą informatyczną przynoszącą olbrzymie profity i wielkimi zamówieniami publicznymi związanymi z informatyzacją administracji publicznej. Przy okazji tego tematu od lat mamy ogromną liczbę informacji o nieprawidłowościach lub korupcji.
Chcę powiedzieć jasno, że ta sprawa ma początek w roku 2009 w związku z bardzo konkretnymi materiałami operacyjnymi, jakie uzyskało CBA, gdy kierowałem Agencją. Mogę tylko wyrazić zdziwienie, że po moim odwołaniu ta sprawa była prowadzona tak długo. Ile jeszcze przetargów zostało ustawionych w sferze publicznej od 2009 roku? Jak duże straty ponieśliśmy?
Na czym polegały sygnały z 2009 roku, o których pan mówi?
Panie redaktorze, tu nawet nie chodzi o sygnały, a o prowadzone i zaawansowane działania operacyjne, które wskazywały, że w szeregu instytucji publicznych mogło dojść do ogromnych nadużyć związanych z korupcją dotyczącą branży informatycznej. Operacja była prowadzona już w tamtym czasie. Dziwi mnie to, że tak długo trzeba było czekać na efekty pracy funkcjonariuszy.
Z drugiej strony nie można powiedzieć, że Paweł Wojtunik, który zapowiada kolejne zatrzymania, zamiótł sprawę pod dywan.
Moim zdaniem nie mógł jej zamieść pod dywan, zwłaszcza, że - jak sądzę - dotychczasowe zatrzymania to nie jest koniec tej sprawy. Mam pewność, że w aferę jest zamieszanych więcej instytucji publicznych, w których doszło do korupcji: nie tylko GUS, MSW, MSZ czy KGP.
Po drugie, warto też zwrócić uwagę na fakt, że działania związane z tą aferą nie mogą się zakończyć na poziomie wiceministra i urzędników średniego szczebla. Sprawa jest dużo poważniejsza.
Widzi pan tę chęć zatrzymania się na, nazwijmy to, "bezpiecznym" poziomie dla władzy?
Dotychczasowa logika działań pod nowym kierownictwem może na to wskazywać. Operacje CBA w sprawie korupcji wśród rządzących kończyły się bowiem na urzędnikach średniego szczebla. Tak było w przypadku afery związanej z koncesjami na łupki, czy w sprawach związanych z funkcjonowaniem samorządu, w których doszliśmy nawet do marszałka województwa podkarpackiego, choć ten akurat był z Polskiego Stronnictwa Ludowego, a nie Platformy. Bardzo się cieszę z każdego sukcesu w walce z korupcją, ale brakuje pójścia o krok dalej w twardym zwalczaniu korupcji na szczytach władzy.
Mimo wszystko afera uderza jednak w rządzących, choć na czele CBA stoi urzędnik mianowany przez premiera Tuska, człowiek zaufany. Znajdzie pan dobre słowo dla działalności Pawła Wojtunika?
Kierowałem Centralnym Biurem Korupcyjnym przez trzy lata, Paweł Wojtunik skończył niedawno czwarty rok swojej działalności. Bilans tych czterech lat jest bardzo słaby. Ale jeśli chodzi o tę konkretną sprawę afery korupcyjnej, to jeśli nie będzie zamknięta na tym etapie i funkcjonariusze oraz prokuratorzy pójdą o krok dalej, to będzie można mówić o sukcesie. Proszę jednak pamiętać o tym, że pewnych spraw nie można zatrzymać. Jeśli są konkretne dowody, zgłaszają się świadkowie i pojawiają się konkretne zeznania, to nawet w czasach rządów SLD, gdy gnił układ władzy, nie można było zatrzymać tej fali. Dziś układ władzy również gnije, a pewnych działań wymiaru sprawiedliwości nie można już unieważnić, a co najwyżej spowolnić. Nawet jeżeli intencją zleceniodawców i osób kierujących organami ścigania jest to, żeby za daleko i za szybko te sprawy nie doszły, to nie są w stanie powstrzymać tego, co gromadzą służby.
A to z kolei pokazuje, że premier Tusk nie w pełni kontroluje - jak się czasem wskazuje - wszystkie sfery polityki, takie jak wymiar sprawiedliwości czy służby specjalne.
Zgadza się. Tak jak nie miał pełnej kontroli Leszek Miller, gdy doszło do afery starachowickiej, a pan minister Sobotka i szereg współpracowników ówczesnego premiera usłyszało zarzuty. Pewnych spraw nie można już zatrzymać, one żyją własnym życiem – i bardzo cieszę się, że ta afera ujrzała światło dzienne, ale to na pewno nie jest całość korupcyjnych procederów na szczytach władzy. Skala jest o wiele większa.
Jestem przekonany, że zjawisko korupcji jest ogromne i że nad problemem korupcji wśród rządzących pracuje szereg uczciwych i odważnych prokuratorów, którzy mają wiele spraw pod swoją kontrolą. Skala tej korupcji jest tak duża, że po prostu się wylewa i organy ścigania mają mnóstwo pracy.
Mówi się o tym, że afera o której rozmawiamy może być wykorzystana przez premiera do wewnętrznych sporów w Platformie. I rzeczywiście wiele osób zamieszanych w infoaferę to ludzie związani z Grzegorzem Schetyną. Sam zainteresowany sugerował, że ujawnienie afery może być związane z szukaniem haków na niego. Pana zdaniem to możliwy scenariusz?
Premier Tusk faktycznie może próbować wykorzystać tę aferę do wewnętrznych walk frakcyjnych, czego nie wykluczam, bo termin jej ujawnienia wydaje się nieprzypadkowy i może to być groźba wobec Schetyny. Donald Tusk wie bowiem z wyprzedzeniem o różnego typu działaniach służb, dzięki czemu może je wykorzystywać do zamknięcia ust Schetynie. Szef rządu ma szereg instrumentów, by pewne działania spowalniać albo neutralizować propagandowo.
A jak pan odebrał wytłumaczenia Schetyny, który tłumaczył, że Centrum Projektów Informatycznych było poza kontrolą jego resortu, w związku z czym nie może odpowiadać za to, co się działo.
Moim zdaniem Grzegorz Schetyna ponosi polityczną odpowiedzialność za to, co się stało w tej sprawie. Wiceminister Drożdż był politykiem z jego nadania, ale nie można zapominać o roli Donalda Tuska. To jest w tej chwili absolutnie najważniejsza sprawa w Polsce. Jestem przekonany, że mamy do czynienia jedynie z fragmentem rzeczywistej skali problemu, sprawa ma poważniejszy charakter i pokazuje, w jakim stanie po sześciu latach rządów Donalda Tuska jest polskie państwo." (rozm. M. Fijołek)
Tygodnik 'W sieci' napisał, że na polecenie byłego szefa ABW przygotowano raport o nielegalnym lobbingu prowadzonym przez Bieleckiego. Na podstawie tej publikacji Prawo i Sprawiedliwość chce powołania komisji śledczej, która miałaby zbadać, czy Jan Krzysztof Bielecki zajmował się nielegalnym lobbingiem na rzecz rosyjskich spółek. Agencja miałaby wyjaśnić, czy przewodniczący Rady Gospodarczej przy Premierze lobbował na rzecz rosyjskiej firmy Acron S.A. Chodzi o sprawę pozyskania przez spółkę udziałów w tarnowskich Azotach.
W weekend "Newsweek" poinformował, że Kwaśniewski wraz z grupą swoich współpracowników lobbował na rzecz rosyjskiego producenta nawozów Acronu. Koncern ten w czerwcu 2012 r. złożył wezwanie na zakup 66 proc. Azotów Tarnów. Właścicielem Acronu - napisał "Newsweek" - jest Wiaczesław Kantor, oligarcha i filantrop, którego Kwaśniewski zna od dawna. Sprawa jest delikatna, bo - zdaniem rządu - transakcja mogłaby stanowić zagrożenie bezpieczeństwa energetycznego kraju - napisał tygodnik.
Oficjalnym powodem odwołania w kwietniu ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego było „niewłaściwe sprawowanie nadzoru właścicielskiego nad strategicznymi spółkami skarbu państwa". Wygląda na to, że "niewłaściwe" oznacza niepodporządkowane Rosjanom. Okazuje się bowiem, że to Kreml domagał się wyrzucenia Budzanowskiego, który blokował starania przejęcia Azotów przez rosyjski Acron i nazywał je "próbą wrogiego przejęcia". Przed Acronem ostrzegał rząd Tuska także szef ABW Krzysztof Bondaryk. Niedługo później przestał kierować Agencją.
Otwarty lobbing ws. przejęcia Azotów i domaganie się wyrzucenia ówczesnego ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego były głównym tematem wieczornego spotkania w Moskwie polskiej delegacji parlamentarnej z Rosjanami - czytamy w "Rz".
Spotkanie odbyło się pod koniec lutego w Moskwie. Delegacja polskiego parlamentu pod kierownictwem Grzegorza Schetyny i Włodzimierza Cimoszewicza rozmawiała z Komisją Spraw Zagranicznych Rady Federacji, czyli izby wyższej rosyjskiego parlamentu.Obok polityków siedział oligarcha Wiaczesław Kantor, zaufany człwiek Władimira Putina, właściciel chemicznego imperium, m.in. Acronu, który chce przejąć polskie Azoty.
Jak twierdzi "Rz" szef zagranicznej komisji Rady Federacji Michaił Margiełow miał otwarcie zarzucić polskiej delegacji: - Dyskryminujecie rosyjski kapitał. Zablokowaliście inwestycję Wiaczesława Kantora w Azotach Tarnów.
– Kompletnie ich nie interesowała lista spraw, z którą przyjechaliśmy. Mówili głównie o Azotach – wspomina poseł PiS Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych.
Przypomnijmy, że zdymisjonowany niedawno szef resortu skarbu Mikołaj Budzanowski stanowczo sprzeciwiał się Rosjanom ws. Azotów.
Publicznie mówił o "próbie wrogiego przejęcia", prowadził poufne rozmowy z niektórymi PTE – właścicielami OFE aby nie odpowiadały na to wezwanie, wreszcie ogłosił plan połączenia Tarnowa z Puławami i tym samym zablokował możliwość zdobycia przez Acron większościowych udziałów w spółce.
Jak informowała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego w dokumencie adresowanym do polskiego rządu z 26 maja 2012 r., „jeżeli rząd poczeka i nie skorzysta z oferty [sprzedaży ZA Tarnów Rosjanom], to za kilka lat nasze zakłady chemiczne staną się bardzo konkurencyjne, gdyż koszt produkcji obniżą dzięki zasilaniu gazem LNG (Świnoujście) lub łupkowym. W Polsce są duże firmy, które mogą być odbiorcami polskiego gazu łupkowego i co najważniejsze są one w posiadaniu Skarbu Państwa.” „Dla Gazpromu i Rosjan sprawą życia i śmierci jest posiadanie jak największej liczby przemysłowych odbiorców, ponieważ to przedłuża ich żywot" - ostrzegała ABW.
Bondaryk podał się do dymisji na początku tego roku (2013).
"Piotr A. Maciążek
W wyniku wyborów w Gruzji i na Ukrainie opróżniło się podium promowanego przez Polskę Partnerstwa Wschodniego. Ostatnim prymusem integracji z zachodnimi strukturami pozostała postsowiecka Mołdawia, która od czasu „rewolucji twitterowej” w 2009 roku i odsunięcia od władzy komunistów systematycznie próbuje wyrwać się z rosyjskiej strefy wpływów. Planowane na jesień 2013 roku podpisanie umowy stowarzyszeniowej Kiszyniowa z UE, czy doniesienia jakie zamieściła niedawno Niezawisimaja Gazieta -o przygotowywaniu wsi Bulboaca na bazę wojskową dla sił NATO- świadczą o tym dobitnie.
Swój wielki udział w stałym prozachodnim kursie Mołdawii ma Polska będąca członkiem powstałej w 2008 roku „Grupy Przyjaciół Mołdawii” i stroną Polsko- Mołdawskiego Forum Integracji Europejskiej. Warto przypomnieć, że to Radosław Sikorski i Carl Bildt po odsunięciu od władzy komunistów przekonali zwycięskie partie opozycyjne do stworzenia proeuropejskiej koalicji. Jej postępy monitorował zresztą „na miejscu” nie tylko szef polskiej dyplomacji, ale i premier Donald Tusk. Według ich założeń przykład udanej transformacji i integracji Mołdawii mógłby stanowić impuls dla pozostałych krajów postsowieckich, a jej niewielka 4 milionowa populacja działała na korzyść umiarkowanych możliwości Warszawy.
Jednak to nie ona jest głównym rozgrywającym w tej części świata, a decydujący głos należy do Rosji i Niemiec. Przykładem ilustrującym powyższą tezę może być inicjatywa z Mesebergu przedstawiona przez Berlin i Moskwę w czerwcu 2010 roku. Zakładała ona ustępstwa Rosji w kwestii Naddniestrza w zamian za instytucjonalizację mechanizmu wspólnego podejmowania decyzji w sprawach bezpieczeństwa przez Unię Europejską i Federację Rosyjską. Choć z perspektywy czasu nie przyniosła ona większych rezultatów to jednak nakreśliła głównych rozgrywających „kwestii mołdawskiej”. Przy czym jeden z nich w znacznym stopniu stracił zainteresowanie procesami zachodzącymi w regionie, a drugi wraz z nadchodzącym niepostrzeżenie czasem wielkich rozstrzygnięć wzmocnił swoją aktywność…
Chodzi oczywiście o Rosję a jej aktualne działania można dość kolokwialnie określić jako kij i marchewkę skierowane do władz w Kiszyniowie. Pisząc o kiju mam na myśli niedawną zapowiedź budowy stacji radiolokacyjnej będącej częścią kremlowskiej tarczy antyrakietowej na terytorium separatystycznego Naddniestrza i zapowiedzi uznania jego niepodległości. Natomiast marchewką są propozycje zniżki cen rosyjskiego gazu. Są i formy pośrednie zawierające się w powyższej taktyce jak dwuznaczna propozycja przyłączenia się Kiszyniowa do Unii Celnej. Moskwa posiada ponadto wewnętrzne możliwości destabilizacji sytuacji w Mołdawii posiadając spory wpływ na komunistów nadal pozostających znaczącą siłą polityczną w kraju, czy autonomiczną Gagauzję.
Przy takim arsenale środków nawet znaczne zaangażowanie ze strony Polski, w tym MSZ, w proces integracji Mołdawii ze strukturami zachodnimi nie jest wystarczające. Przykład inicjatywy z Mesebergu pokazuje, że powinniśmy zatem poszukiwać oparcia w Berlinie, z którym Moskwa jak widać bardzo się liczy. Czas jest chyba ku temu najwyższy ponieważ stosunki rosyjsko- niemieckie wkroczyły niedawno w zniżkujący okres (uchwała Bundestagu piętnująca nasilającą się „suwerenność” putinowskiej demokracji).
Sprawa jest nagląca ponieważ aktualnie jedną z najważniejszych, a być może najważniejszą kwestią dla integracji Mołdawii z UE jest wprowadzenie w życie strefy wolnego handlu ze Wspólnotą (DCFTA). Tymczasem problem naddniestrzański, a więc kwestia ewentualnej granicy celnej pomiędzy tym rejonem separatystycznym i resztą Mołdawii będzie stanowić już wkrótce istotny problem dla całego, wieloletniego wysiłku podjętego przez władze w Kiszyniowie. Jej utworzenie oznaczałoby bowiem dla Mołdawii rezygnację z części swojego terytorium (budowa posterunków celnych w sporej tzw. strefie bezpieczeństwa), bądź zawieszenie podpisania DCFTA.
Ewentualne ustępstwa Naddniestrza są możliwe tylko w przypadku wpłynięcia na postawę Rosji a to mogą uczynić Niemcy. Również wariant odgrodzenia się Kiszyniowa granicą celną od separatystycznej republiki po drugiej stronie Dniestru musiałaby się wiązać ze zobowiązaniami ze strony UE. Obecna umowa stowarzyszeniowa nie gwarantuje bowiem obietnicy akcesji do Wspólnoty. Tutaj również głos niemiecki ma znaczenie decydujące. Lecz czy Berlin znajdzie w sobie wolę polityczną i konsekwencję by naruszyć tradycyjną strefę wpływów Rosji? A przede wszystkim czy skieruje swoje zainteresowanie ponownie w stronę Mołdawii? O ile stosunek Kanclerz Merkel co do dalszego losu Białorusi czy Ukrainy raczej nie pozostawia złudzeń, o tyle ciężko określić jakie są jej zapatrywania na kwestię mołdawską?
Wydaje się, że Polska będzie próbowała pozyskać do swoich pomysłów Niemcy. Cała sztuka polega jednak również na tym, by angażując je do własnych koncepcji nie wzmocnić za bardzo ich roli, w przeciwnym stopniu sami zmarginalizowalibyśmy swoje znaczenie. Czy to właśnie dlatego 6 listopada br. doszło do trójstronnych konsultacji dotyczących polityki bezpieczeństwa między Polską, Rumunią i Turcją?
Odpowiednie rozegranie kwestii mołdawskiej to sprawa kluczowa, w przeciwnym wypadku cały wysiłek jaki rząd Platformy Obywatelskiej w nią włożył okaże się syzyfowy. A sama republika stanie się antysymbolem dla pozostałych państw sukcesyjnych ZSRS uczestniczących w programie Partnerstwa Wschodniego. W tym sensie to papierek lakmusowy polityki wschodniej prowadzonej przez Rzeczpospolitą."
The Economist . Pax Germanica dla całej Europy „Reforma strefy euro wykreuje Niemiecką Europę , a nie taka ekonomiczna Pax Germanica jak niektórzy obserwatorzy to sobie wyobrażają „..... „Nawet w złotych czasach europejskiej integracji Niemcy były kłopotliwym partnerem, zbyt dużym , aby być tylko pierwszym pomiędzy równymi, ale zbyt małym aby być hegemonem , jak powiedział Helmut Kohl , kanclerz , który zjednoczył Niemcy . Niemcy nigdy nie traciły z pola widzenia swoich interesów .’ „......”W czasie ekonomicznego kryzysu jej pierwszym odruchem było zwiększona ochrona niemieckich interesów . Wpłynęła na wybór słabych polityków na szefa prezydencji Unii i unijnego ministra spraw zagranicznych, oba stanowiska zapisane w Traktacie Lizbońskim. „.....”Aktualne przeświadczenie ,powiedział , mówi że pojedynczy rząd , a nie ich europejska zbiorowość będzie głównym aktorem, i Niemcy przyjęły tą rolę. „.....”Unia Europejska potrzebuje dzisiaj niemieckiego przywództwa bardziej niż kiedykolwiek, ale strach jest przeważający . Europa również potrzebuj konsensusu , ale nie dojdzie do niego dopóki Niemcy go nie wesprą . Sytuacja może się jeszcze pogorszyć , jeśli niemiecka ekonomiczna pewność siebie przerodzi się w polityczną arogancję.
Foreign Affairs "Irlndzki nowy minister finansów Michael Noonan powiedział wyborcom ,że Unia Europejska jest grą , zmową na korzyść Niemiec. Opinie w artykułach w większości irlandzkich gazet ostrzegają przed powrotem Niemiec do szowinistycznego imperializmu „...”Jak tylko zaadaptowano niemiecki model , lub coś do niego zbliżonego , inne kraj eurozony znalazły się w sytuacji niemożności zastosowania fiskalnego stymulowania podczas kryzysu . I z polityką monetarna znajdująca się już w rękach dogmatycznie antyinflacyjnego Europejskiego Banku Centralnego , co oznaczało jedynie podejście do kryzysów , oznaczające spadek płac i szybujące bezrobocie. Irlandia z zapaścią wpływów podatkowych , masywnymi cięciami w wydatkach rządowych , zanikającymi dochodami , i ogromnym bezrobociem jest smutnym przykładem sztywnych metod walki z kryzysem w Nowej Europie."
prof. Krasnodębski: „ Teraz w stosunkach z Niemcami wróciliśmy do pozycji klientelistycznej, a w stosunkach z Rosją ćwiczymy się w pokorze i cierpliwości, bez żadnych rezultatów. Tymczasem te dwa państwa rozbudowują strategiczny sojusz..,” …..”Warto przy tym zauważyć, że polskiej polityce i dyplomacji nie przychodzi do głowy, by się domagać realizacji takich punktów, jak zapewnienie możliwości nauki języka polskiego jako języka macierzystego, rozwój polonistyki na uniwersytetach niemieckich, używanie imion i nazwisk w brzmieniu języka ojczystego, czy szanowanie prawa.... do skutecznego uczestnictwa w sprawach publicznych Polonii w Niemczech.”….” Polska jest ważnym partnerem handlowym Niemiec i miejscem działalności coraz liczniejszych niemieckich firm, w tym koncernów medialnych."
"Polska na rosyjskim podsłuchu rosyjskim?
wPolityce.pl: Czy dla pana jest zaskoczeniem informacja, że Rosjanie prowadzą nasłuch rozmów telefonicznych i monitorują internet z terenu swojej ambasady w Warszawie?
Płk Tomasz Grudziński: Po tych wszystkich doniesieniach z WikiLeaks, to nie jest już dla mnie żadnym zaskoczeniem. Poza tym zawsze, jako Biuro Ochrony Rządu mieliśmy do czynienia z informacjami, że teoretycznie jest to możliwe. Dlatego, znając Sowietów, przyjmuję to spokojnie i nie jest to zaskoczeniem.
W promieniu tego kilometra, gdzie nasłuch jest możliwy mamy m. in. biuro CBA, ABW, willę premiera, kancelarię premiera, Belweder, Biuro Ochrony Rządu, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Ministerstwo Obrony Narodowej… Czy to może oznaczać, że Rosjanie wiedzą o nas wszystko?
Z jednej strony powinniśmy być na to przygotowani, czyli rozmowy o danych wrażliwych powinny być przeprowadzane albo w odpowiednich pomieszczeniach, albo przy użyciu odpowiednich narzędzi, które mamy do dyspozycji w całych gmachach, czy też w niektórych pokojach. Nie obawiałbym się tego, aczkolwiek zbyt częste używanie tych urządzeń nie jest dobre dla zdrowia osób, które przebywają w tych pomieszczeniach. Natomiast znając to, co robią Rosjanie obawiałbym się innej rzeczy, oni potrafią bardzo dobrze analizować nie tylko dane wrażliwe, ale też te ogólnodostępne. I tego bym się obawiał, dlatego uważam, że umieszczenie ambasady, albo innych służb w swoim sąsiedztwie jest bardzo złe. Albo willi premiera, przecież to też jest bardzo wrażliwe miejsce. No, ale nie mamy już na to wpływu.
Mówi pan, że są w tych gmachach miejsca, gdzie można rozmawiać bezpiecznie, ale czy rzeczywiście te procedury są zachowywane? Jak to wygląda w praktyce?
Nie mamy wpływu na to, o czym rozmawia się między sobą na tych wysokich szczeblach. Natomiast specjaliści zawsze przeprowadzają rozmowy z osobami na wysokich szczeblach i uwrażliwiają ich na to, że mogą zostać podsłuchani. Nie mamy wpływu na to, czy te osoby się do tego zastosują, czy, kolokwialnie mówiąc nas oleją i będą prowadzili rozmowy gdziekolwiek chcą, co niestety ostatnio bywa nagminne. To jest ogromne niebezpieczeństwo utraty pewnych danych, niebezpieczeństwo dla Polski, ale także czasem dla całej Unii Europejskiej czy NATO.
Siergiej Ławrow ujawnił ostatnio, że strona Rosyjska zwracała się do nas o zabezpieczenie ambasady prze marszem 11 listopada. To oznacza, że Moskwa miała wiedzę na temat tego, co może się wydarzyć. Czy to mógł być efekt właśnie takiego nasłuchu?
Ławrow nigdy nie rzuca słów na wiatr, więc po coś to powiedział. I myślę, że te informacje pozyskano. Skąd? Nie wiem. Tylko się domyślam.
Pośrodku naszych najważniejszych i najbardziej strategicznych urzędów stoi ambasada, wiemy, że naszpikowana aparaturą podsłuchową. No, ale co z taką wiedzą zrobić, jak się przed tym bronić?
Wiemy jedno - ambasady nie przeniesiemy. Więc musimy stosować więcej urządzeń antypodsłuchowych, ale i one czasem są niewystarczające. Zatem powinniśmy zbudować tzw. klatki Faradaya, w których można rozmawiać swobodnie, ale to są bardzo drogie urządzenia. Albo inna recepta, wyłóżmy nieci więcej pieniędzy i zacznijmy przesuwać służby specjalne z tej okolicy. Dla dobra Polski musimy zacząć to robić.
Trochę to przypomina taki podsłuchowy „wyścig zbrojeń”. Skąd mamy mieć pewność, czy nasze urządzenia antypodsłuchowe są wciąż skuteczne? Skąd wiemy, jakiego sprzętu używają Rosjanie?
Na pewno najlepszego. To rzeczywiście może być niekończąca się licytacja. Moim zdaniem wpadamy znowu w łapy Rosjan. Czyli Rosjanie zaczynają przejmować kontrolę nad polską gospodarką, polskim handlem, wymianą informacji. Zabierają nas w swoją strefę wpływów. Przy słabym rządzie tak się będzie działo dalej. Albo zaczniemy twardą stawiać na silną Polskę, albo będziemy wydawać coraz więcej pieniędzy na aparaturę, która może okazać się nieskuteczna. Mocną, czerwoną kreskę trzeba postawić także funkcjonariuszom WSI czy dawnego SB, żeby tych ludzi nie wprowadzać na wyższe stanowiska rządowe. To jest problem, bo moim zdaniem Polska jest teraz bardzo osłabiona wewnętrznymi zarządzeniami naszego rządu.
Na czym powinno polegać nasze wzmocnienie się?
Ja bym proponował wzmocnić się przez odwołanie pana premiera, bo choćby to, co robi teraz z rekonstrukcja rządu to jest cyrk. Partia rządząca także nie potrafi zrobić dla Polski nic, aby ją wzmocnić. Platforma powinna odejść."
Dodane 20/11/2013
Wiemy jedno - ambasady nie przeniesiemy. Więc musimy stosować więcej urządzeń antypodsłuchowych, ale i one czasem są niewystarczające- mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl płk Tomasz Grudziński, były oficer Biura Ochrony Rządu.
wPolityce.pl: Czy dla pana jest zaskoczeniem informacja, że Rosjanie prowadzą nasłuch rozmów telefonicznych i monitorują internet z terenu swojej ambasady w Warszawie?
Płk Tomasz Grudziński: Po tych wszystkich doniesieniach z WikiLeaks, to nie jest już dla mnie żadnym zaskoczeniem. Poza tym zawsze, jako Biuro Ochrony Rządu mieliśmy do czynienia z informacjami, że teoretycznie jest to możliwe. Dlatego, znając Sowietów, przyjmuję to spokojnie i nie jest to zaskoczeniem.
W promieniu tego kilometra, gdzie nasłuch jest możliwy mamy m. in. biuro CBA, ABW, willę premiera, kancelarię premiera, Belweder, Biuro Ochrony Rządu, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Ministerstwo Obrony Narodowej… Czy to może oznaczać, że Rosjanie wiedzą o nas wszystko?
Z jednej strony powinniśmy być na to przygotowani, czyli rozmowy o danych wrażliwych powinny być przeprowadzane albo w odpowiednich pomieszczeniach, albo przy użyciu odpowiednich narzędzi, które mamy do dyspozycji w całych gmachach, czy też w niektórych pokojach. Nie obawiałbym się tego, aczkolwiek zbyt częste używanie tych urządzeń nie jest dobre dla zdrowia osób, które przebywają w tych pomieszczeniach. Natomiast znając to, co robią Rosjanie obawiałbym się innej rzeczy, oni potrafią bardzo dobrze analizować nie tylko dane wrażliwe, ale też te ogólnodostępne. I tego bym się obawiał, dlatego uważam, że umieszczenie ambasady, albo innych służb w swoim sąsiedztwie jest bardzo złe. Albo willi premiera, przecież to też jest bardzo wrażliwe miejsce. No, ale nie mamy już na to wpływu.
Mówi pan, że są w tych gmachach miejsca, gdzie można rozmawiać bezpiecznie, ale czy rzeczywiście te procedury są zachowywane? Jak to wygląda w praktyce?
Nie mamy wpływu na to, o czym rozmawia się między sobą na tych wysokich szczeblach. Natomiast specjaliści zawsze przeprowadzają rozmowy z osobami na wysokich szczeblach i uwrażliwiają ich na to, że mogą zostać podsłuchani. Nie mamy wpływu na to, czy te osoby się do tego zastosują, czy, kolokwialnie mówiąc nas oleją i będą prowadzili rozmowy gdziekolwiek chcą, co niestety ostatnio bywa nagminne. To jest ogromne niebezpieczeństwo utraty pewnych danych, niebezpieczeństwo dla Polski, ale także czasem dla całej Unii Europejskiej czy NATO.
Siergiej Ławrow ujawnił ostatnio, że strona Rosyjska zwracała się do nas o zabezpieczenie ambasady prze marszem 11 listopada. To oznacza, że Moskwa miała wiedzę na temat tego, co może się wydarzyć. Czy to mógł być efekt właśnie takiego nasłuchu?
Ławrow nigdy nie rzuca słów na wiatr, więc po coś to powiedział. I myślę, że te informacje pozyskano. Skąd? Nie wiem. Tylko się domyślam.
Pośrodku naszych najważniejszych i najbardziej strategicznych urzędów stoi ambasada, wiemy, że naszpikowana aparaturą podsłuchową. No, ale co z taką wiedzą zrobić, jak się przed tym bronić?
Wiemy jedno - ambasady nie przeniesiemy. Więc musimy stosować więcej urządzeń antypodsłuchowych, ale i one czasem są niewystarczające. Zatem powinniśmy zbudować tzw. klatki Faradaya, w których można rozmawiać swobodnie, ale to są bardzo drogie urządzenia. Albo inna recepta, wyłóżmy nieci więcej pieniędzy i zacznijmy przesuwać służby specjalne z tej okolicy. Dla dobra Polski musimy zacząć to robić.
Trochę to przypomina taki podsłuchowy „wyścig zbrojeń”. Skąd mamy mieć pewność, czy nasze urządzenia antypodsłuchowe są wciąż skuteczne? Skąd wiemy, jakiego sprzętu używają Rosjanie?
Na pewno najlepszego. To rzeczywiście może być niekończąca się licytacja. Moim zdaniem wpadamy znowu w łapy Rosjan. Czyli Rosjanie zaczynają przejmować kontrolę nad polską gospodarką, polskim handlem, wymianą informacji. Zabierają nas w swoją strefę wpływów. Przy słabym rządzie tak się będzie działo dalej. Albo zaczniemy twardą stawiać na silną Polskę, albo będziemy wydawać coraz więcej pieniędzy na aparaturę, która może okazać się nieskuteczna. Mocną, czerwoną kreskę trzeba postawić także funkcjonariuszom WSI czy dawnego SB, żeby tych ludzi nie wprowadzać na wyższe stanowiska rządowe. To jest problem, bo moim zdaniem Polska jest teraz bardzo osłabiona wewnętrznymi zarządzeniami naszego rządu.
Na czym powinno polegać nasze wzmocnienie się?
Ja bym proponował wzmocnić się przez odwołanie pana premiera, bo choćby to, co robi teraz z rekonstrukcja rządu to jest cyrk. Partia rządząca także nie potrafi zrobić dla Polski nic, aby ją wzmocnić. Platforma powinna odejść."
Wtorek, 24 grudnia 2013 (ND
Wpływowy rosyjski dziennik „Kommiersant”
opublikował 28 listopada 2013 roku artykuł zatytułowany „Koniecznie
należy budować Wielką Europę” (Nieobchodimo stroit’ Bolszuju Jewropu).
Jak stwierdza redakcja, artykuł ten został napisany „specjalnie dla
niej”.
Ten sam tekst pod tytułem „Nowy projekt paneuropejski” opublikowała, uchodząca w oczach poniektórych za opiniotwórczą, warszawska „Gazeta Wyborcza”; bez podania źródła i nazwiska tłumacza, ale za to już tego samego dnia! Jako autorzy figurują: Desmond Browne – b. minister obrony Wielkiej Brytanii w socjalistycznym gabinecie Tony’ego Blaira, Igor Iwanow – b. minister spraw zagranicznych Rosji, i Adam Rotfeld – b. minister spraw zagranicznych Polski w postkomunistycznym rządzie Marka Belki.
Jak podaje „Kommiersant”, publikacja jest efektem prac prowadzonych w ramach trójstronnego projektu, którego uczestnikami są: Rosyjska Rada ds. Międzynarodowych, Polski Instytut Spraw Międzynarodowych (PISM) i Europejska Sieć Liderów (European Leadership Network, ELN).
Zadaniem projektu jest przeanalizowanie kwestii związanych z budową „Wielkiej Europy”. „Kommiersant” daje do zrozumienia, że nieprzypadkowa jest data publikacji: czwartek, 28 listopada 2013 – pierwszy dzień szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie, na którym mogło dojść do podpisania umowy o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. Tekst jest wyzwaniem i przeciwwagą dla tej inicjatywy, stanowiąc swoisty manifest geopolitycznej doktryny eurazjatyzmu.
ELN jest instytucją stosunkowo mało u nas znaną. W jej komitecie wykonawczym, na którego czele stoi Browne, roi się od byłych ministrów spraw zagranicznych bądź obrony. Są w nim: Javier Solana, b. sekretarz generalny NATO, Volker Ruehe – b. minister obrony RFN, czy Malcolm Rifkind – b. minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Z Polski zasiada w nim, obok Rotfelda, Janusz Onyszkiewicz – b. minister obrony.
Są także Rosjanie: wspomniany Igor Iwanow oraz gen. armii Wiaczesław Trubnikow – w latach 1996-2000 szef Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji (SWR), która po rozwiązaniu KGB przejęła po nim zadania wywiadowcze. On sam zresztą był oficerem KGB na placówkach zagranicznych.
ELN, której dyrektorem jest Brytyjczyk Ian Kearns, przedstawia się jako pozarządowa instytucja typu non profit, której celem jest pomóc „stworzyć warunki dla świata bez broni atomowej”. Zajmuje się także taktyczną bronią atomową (NSNW) rozlokowaną w europejskich krajach NATO. Opowiada się za jej redukcją, a nawet likwidacją, aby móc „rozwijać konstruktywne stosunki z Rosją”. Ponieważ zaś broń ta, poza niewielkim udziałem Brytyjczyków i Francuzów, jest w rękach Amerykanów – propozycja ta zmierza do zredukowania amerykańskiej obecności wojskowej w Europie i podważenia sensu istnienia NATO.
Wycofanie amerykańskich rakiet z Europy Zachodniej było stałym postulatem Moskwy w okresie zimnej wojny. Podnosiła to sowiecka dyplomacja, nagłaśniała propaganda, wokół tego ogniskowały swoją działalność inspirowane przez Moskwę zachodnie ruchy pacyfistyczne. Także obecnie jest to jeden z postulatów Rosji w dialogu z Waszyngtonem. Tymczasem taktyczna broń atomowa odgrywa istotną rolę w doktrynie obronnej NATO.
Jak oświadczył sekretarz generalny Paktu Anders F. Rasmussen: „Obecność amerykańskiej broni jądrowej w Europie jest istotną częścią wiarygodnego odstraszania”. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że po zakończeniu zimnej wojny Amerykanie drastycznie zredukowali swój arsenał, w o wiele większym stopniu niż Rosjanie. Według szacunkowych danych, w chwili obecnej Rosjanie mają 10-krotną, a być może i 30-krotną przewagę nad Amerykanami w taktycznej broni atomowej.
Środowisko ELN z rezerwą podchodzi także do koncepcji „tarczy antyrakietowej”. Zdaje się ono podzielać opinię jednego z oficjeli NATO, że „tarcza zatruwa wszystko”. Natomiast Browne i Kearns w lutym 2013 roku na łamach „The Telegraph” zakwestionowali sam sens doktryny odstraszania, sugerując, że wyżej niż ewentualny atak zbrojny ze strony Rosji należy postawić takie zagrożenia jak zmiana klimatu czy atak cybernetyczny.
Drugim partnerem PISM w pracach nad projektem Wielkiej Europy jest Rosyjska Rada do Spraw Międzynarodowych (RSMD). Została ona powołana do życia na mocy rozporządzenia prezydenta Federacji Rosyjskiej z 2 lutego 2010 roku. Określana jest w nim jako instytucja „niekomercyjna”, ale chyba tylko dla podkreślenia jej oficjalnego, urzędowego charakteru.
Organizacją rady miały się zająć ministerstwa obrony i spraw zagranicznych. Na jej czele znajdują się czynni i byli politycy, biznesmeni i akademicy. Przewodniczącym prezydium jest Igor Iwanow, ale jest w nim m.in. rzecznik prasowy prezydenta Putina Dmitrij Pieskow. W składzie rady patronackiej jest b. premier i b. minister spraw zagranicznych, a wcześniej szef służby wywiadu zagranicznego Rosji Jewgienij Primakow. Obok niego zasiada w niej urzędujący minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow.
Z naszego punktu widzenia nie powinniśmy przeoczyć scenariuszy wojny między Rosją a Ameryką autorstwa eksperta RSMD Walerija Aleksiejewa z 22 października 2013 roku. Autor wychodzi z założenia, że w ciągu najbliższych 10-15 lat możliwy jest konflikt wojenny między Rosją a Stanami. Będzie on miał w dużej mierze charakter „wojny zastępczej”. Rosja zdecyduje się zaatakować jednego z bliskich sojuszników USA. Wojna będzie miała ograniczony zasięg, ale w świetle amerykańskiej i rosyjskiej doktryny wojennej, obniżających próg zastosowania taktycznej broni jądrowej, może dojść do jej użycia.
Aleksiejew widzi trzy zasadnicze scenariusze wojenne:
– Rosja zaatakuje Japonię z powodu sporu terytorialnego o Kuryle, co spowoduje reakcję wojenną Stanów Zjednoczonych.
– Możliwy jest atak Rosji na Kanadę z racji sporu o Arktykę, a przede wszystkim ze względu na bogactwa naturalne, które ona skrywa.
– Konflikt wojenny możliwy jest także na zachodzie. Jego powodem może być np. chęć Białorusi uwolnienia się od Rosji i wystąpienia ze ZBiR. Inny powód konfliktu to separatyzm obwodu kaliningradzkiego, kwestia Krymu czy Morza Czarnego.
W tym ostatnim wypadku Aleksiejew nie pisze, jaki sojusznik Stanów Zjednoczonych będzie zaatakowany, ale komentator „Regnum” stawia kropkę nad i; będzie to Polska. Scenariusz taki już przetestowano w trakcie ćwiczeń wojskowych Zapad 1 w 2009 roku, które obejmowały symulację nuklearnego ataku na nasz kraj.
Wojna nie będzie jednak służyła zmianie globalnego układu sił. Jej znaczenie będzie lokalne, chociaż dla narodów, które dotknie, bolesne. Z punktu widzenia Moskwy będzie to bowiem, według recepty carskiego ministra Wiaczesława von Plehwe, „mała zwycięska wojna”, która pozwoli kremlowskiemu kierownictwu uniknąć podjęcia zasadniczych reform wewnętrznych i zachować surowcowy charakter gospodarki.
Postulowany przez b. ministrów projekt paneuropejski „obejmowałby obszar szeroko rozumianej Europy – w sensie geograficznym i politycznym: od Norwegii na północy po Turcję na południu, od Portugalii na zachodzie po Rosję na kierunku wschodnim”. Ale wbrew temu, co twierdzą, projekt wcale nie jest nowy. Ma on już długą, ponad 100-letnią historię i – co gorsza – złowrogie precedensy. Jest on bowiem niczym innym, jak powtórzeniem słynnej koncepcji „bloku kontynentalnego”, jaką rozwijał w końcu lat 30. XX wieku znany geopolityk niemiecki gen. Karl Haushofer.
Wstępem do jej praktycznej realizacji był osławiony pakt Ribbentrop-Mołotow i – co za tym idzie – wybuch II wojny światowej, która tak boleśnie dotknęła nasz kraj. Ale w sensie geopolitycznym pakt był wymierzony w Wielką Brytanię. Po klęsce Polski w kampanii wrześniowej 1939 roku uniesiony tryumfem Haushofer oświadczał Brytyjczykom, że mają teraz do czynienia z wielkim blokiem od Morza Północnego i Renu aż do Pacyfiku.
Zjednoczenie w jednym geopolitycznym organizmie III Rzeszy, Związku Sowieckiego i Japonii miało być – w jego opinii – punktem zwrotnym w dziejach, położeniem kresu supremacji anglosaskiej potędze morskiej. W listopadzie 1940 roku Hitler mówił do Mołotowa, że „wyłania się nowa kombinacja państw”, blok eurazjatycki, który będzie podstawą nowego ładu globalnego.
Mimo doświadczeń II wojny światowej idea odrodzenia bloku kontynentalnego nadal kiełkowała w niektórych głowach zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Belgijski geopolityk Jean Thiriart wytrwale w dekadzie lat osiemdziesiątych XX wieku rozwijał koncepcję „imperium eurosowieckiego”, którą po rozpadzie imperium zła zamienił na „Europę od Dublina do Władywostoku”. Austriacki generał Heinrich Jordis von Lohausen występował z programem „Europy od Madrytu do Władywostoku”. Ernst Niekisch, deputowany do Izby Ludowej NRD, kreślił kontury „Europy od Vlissingen do Władywostoku”. Do ojcostwa tej koncepcji przyznaje się także rosyjski geopolityk Aleksandr Dugin.
Zwolennicy rozwiązania eurazjatyckiego nadzieje swoje wiążą z Władimirem Putinem. Francuz Henri de Grossouvre, propagator osi Paryż – Berlin – Moskwa, uzasadnia to tym, że wywodzi się on z KGB, który już w epoce zimnej wojny reprezentował orientację „proniemiecką i proeuropejską”. Putin dał zresztą tego dowody, wzywając na forum Bundestagu 25 września 2001 do połączenia potencjałów Europy i Rosji, co spotkało się z gorącą owacją niemieckich deputowanych.
Po 9 latach, na zasadzie próby sondażowej, doradca Kremla Siergiej Karaganow zaproponował utworzenie „Związku Europy i Rosji”. Widocznie uznano, że wypadła ona pomyślnie, bo 25 listopada 2010 roku na łamach „Sueddeutsche Zeitung” Putin wezwał do utworzenia „wspólnej przestrzeni ekonomicznej od Władywostoku do Lizbony”.
Współcześni rosyjscy geopolitycy, nieukrywający nostalgii za imperium zła, Związkiem Sowieckim, przyznają wszelako, że nie był on konstrukcją geopolitycznie doskonałą. Nie osiągnął bowiem brzegów Oceanu Atlantyckiego. Mógł tego dokonać bądź drogą podboju, bądź drogą przemyślanej akcji dyplomatycznej, która doprowadziłaby do finlandyzacji Europy Zachodniej, a zwłaszcza RFN i rozbicia NATO. Rosyjscy politolodzy nie ukrywają, że zgody Gorbaczowa na zjednoczenie Niemiec i rozwiązanie Układu Warszawskiego miały charakter szachowego gambitu, który miał doprowadzić do wyprowadzenia Niemiec z Paktu Północnoatlantyckiego i rozbicia Zachodu.
Także firmowana przez Iwanowa, Browne’a i Rotfelda Bolszaja Jewropa sprowadza się w istocie do stworzenia osi Moskwa – Berlin. Włoski geopolityk gen. Carlo Jean określa ją jako Ge-Russia (od Germania i Russia) i opisuje jako osobliwy projekt geopolityczny oparty na „kombinacji niemieckiej technologii z zasobami energetycznymi Unii Eurazjatyckiej”.
Dostrzega także niesłychaną intensywność współpracy niemiecko-rosyjskiej: „W Skołkowo, w rosyjskiej Dolinie Krzemowej, częściej słychać niemiecki niż angielski; Siemens zaniechał współpracy z francuską firmą Areva i przyłączył się do Rosatomu, żeby uczestniczyć w jego megaprojektach nuklearnych; Rheinmetall współpracuje z rosyjskim Ministerstwem Obrony, Alenia z Łukoil itd.”.
Propagowania tezy Putina podjął się także prof. Nicolai Petro z Rhodes Island University na łamach „New York Times” (3.12.2013). Stwierdził on, że Ukraina stawiana jest jakoby przed fałszywym, wyborem: z Unią Europejską czy z Unią Eurazjatycką (Rosją), fałszywym ponieważ ostatecznym celem jednej i drugiej jest zjednoczenie się we wspólną przestrzeń od Dublina do Władywostoku.
Jak będzie wyglądało zjednoczenie? Geopolityk rosyjski Aleksandr Dugin stawia sprawę jasno: na porządku dnia stoi zabór (zachwat) Europy, aneksja UE do Związku Eurazjatyckiego. Tylko tak bowiem można zwieńczyć dzieło budowy Wielkiej Europy. W tym celu – apeluje Dugin – należy tworzyć „piątą kolumnę”, która będzie odgrywać w Europie rolę, jaką kiedyś spełniały partie komunistyczne – będzie narzędziem Kremla w jego polityce.
Spośród trzech autorów Iwanow jest w pełni świadomym reprezentantem rosyjskiego, putinowskiego programu geopolitycznego. Des Browne to raczej beztroski poputczik. Jaką rolę odgrywa w tym spektaklu Adam Rotfeld? I czy ma tego świadomość?
Ten sam tekst pod tytułem „Nowy projekt paneuropejski” opublikowała, uchodząca w oczach poniektórych za opiniotwórczą, warszawska „Gazeta Wyborcza”; bez podania źródła i nazwiska tłumacza, ale za to już tego samego dnia! Jako autorzy figurują: Desmond Browne – b. minister obrony Wielkiej Brytanii w socjalistycznym gabinecie Tony’ego Blaira, Igor Iwanow – b. minister spraw zagranicznych Rosji, i Adam Rotfeld – b. minister spraw zagranicznych Polski w postkomunistycznym rządzie Marka Belki.
Jak podaje „Kommiersant”, publikacja jest efektem prac prowadzonych w ramach trójstronnego projektu, którego uczestnikami są: Rosyjska Rada ds. Międzynarodowych, Polski Instytut Spraw Międzynarodowych (PISM) i Europejska Sieć Liderów (European Leadership Network, ELN).
Zadaniem projektu jest przeanalizowanie kwestii związanych z budową „Wielkiej Europy”. „Kommiersant” daje do zrozumienia, że nieprzypadkowa jest data publikacji: czwartek, 28 listopada 2013 – pierwszy dzień szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie, na którym mogło dojść do podpisania umowy o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. Tekst jest wyzwaniem i przeciwwagą dla tej inicjatywy, stanowiąc swoisty manifest geopolitycznej doktryny eurazjatyzmu.
ELN jest instytucją stosunkowo mało u nas znaną. W jej komitecie wykonawczym, na którego czele stoi Browne, roi się od byłych ministrów spraw zagranicznych bądź obrony. Są w nim: Javier Solana, b. sekretarz generalny NATO, Volker Ruehe – b. minister obrony RFN, czy Malcolm Rifkind – b. minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Z Polski zasiada w nim, obok Rotfelda, Janusz Onyszkiewicz – b. minister obrony.
Są także Rosjanie: wspomniany Igor Iwanow oraz gen. armii Wiaczesław Trubnikow – w latach 1996-2000 szef Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji (SWR), która po rozwiązaniu KGB przejęła po nim zadania wywiadowcze. On sam zresztą był oficerem KGB na placówkach zagranicznych.
ELN, której dyrektorem jest Brytyjczyk Ian Kearns, przedstawia się jako pozarządowa instytucja typu non profit, której celem jest pomóc „stworzyć warunki dla świata bez broni atomowej”. Zajmuje się także taktyczną bronią atomową (NSNW) rozlokowaną w europejskich krajach NATO. Opowiada się za jej redukcją, a nawet likwidacją, aby móc „rozwijać konstruktywne stosunki z Rosją”. Ponieważ zaś broń ta, poza niewielkim udziałem Brytyjczyków i Francuzów, jest w rękach Amerykanów – propozycja ta zmierza do zredukowania amerykańskiej obecności wojskowej w Europie i podważenia sensu istnienia NATO.
Wycofanie amerykańskich rakiet z Europy Zachodniej było stałym postulatem Moskwy w okresie zimnej wojny. Podnosiła to sowiecka dyplomacja, nagłaśniała propaganda, wokół tego ogniskowały swoją działalność inspirowane przez Moskwę zachodnie ruchy pacyfistyczne. Także obecnie jest to jeden z postulatów Rosji w dialogu z Waszyngtonem. Tymczasem taktyczna broń atomowa odgrywa istotną rolę w doktrynie obronnej NATO.
Jak oświadczył sekretarz generalny Paktu Anders F. Rasmussen: „Obecność amerykańskiej broni jądrowej w Europie jest istotną częścią wiarygodnego odstraszania”. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że po zakończeniu zimnej wojny Amerykanie drastycznie zredukowali swój arsenał, w o wiele większym stopniu niż Rosjanie. Według szacunkowych danych, w chwili obecnej Rosjanie mają 10-krotną, a być może i 30-krotną przewagę nad Amerykanami w taktycznej broni atomowej.
Środowisko ELN z rezerwą podchodzi także do koncepcji „tarczy antyrakietowej”. Zdaje się ono podzielać opinię jednego z oficjeli NATO, że „tarcza zatruwa wszystko”. Natomiast Browne i Kearns w lutym 2013 roku na łamach „The Telegraph” zakwestionowali sam sens doktryny odstraszania, sugerując, że wyżej niż ewentualny atak zbrojny ze strony Rosji należy postawić takie zagrożenia jak zmiana klimatu czy atak cybernetyczny.
Drugim partnerem PISM w pracach nad projektem Wielkiej Europy jest Rosyjska Rada do Spraw Międzynarodowych (RSMD). Została ona powołana do życia na mocy rozporządzenia prezydenta Federacji Rosyjskiej z 2 lutego 2010 roku. Określana jest w nim jako instytucja „niekomercyjna”, ale chyba tylko dla podkreślenia jej oficjalnego, urzędowego charakteru.
Organizacją rady miały się zająć ministerstwa obrony i spraw zagranicznych. Na jej czele znajdują się czynni i byli politycy, biznesmeni i akademicy. Przewodniczącym prezydium jest Igor Iwanow, ale jest w nim m.in. rzecznik prasowy prezydenta Putina Dmitrij Pieskow. W składzie rady patronackiej jest b. premier i b. minister spraw zagranicznych, a wcześniej szef służby wywiadu zagranicznego Rosji Jewgienij Primakow. Obok niego zasiada w niej urzędujący minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow.
„Maleńkaja pobiedonosnaja wojna”
RSMD stanowi forum wymiany poglądów, prezentacji ekspertyz i projektów dotyczących zarówno aktualnych problemów, jak i prognozowanych kierunków polityki rosyjskiej.Z naszego punktu widzenia nie powinniśmy przeoczyć scenariuszy wojny między Rosją a Ameryką autorstwa eksperta RSMD Walerija Aleksiejewa z 22 października 2013 roku. Autor wychodzi z założenia, że w ciągu najbliższych 10-15 lat możliwy jest konflikt wojenny między Rosją a Stanami. Będzie on miał w dużej mierze charakter „wojny zastępczej”. Rosja zdecyduje się zaatakować jednego z bliskich sojuszników USA. Wojna będzie miała ograniczony zasięg, ale w świetle amerykańskiej i rosyjskiej doktryny wojennej, obniżających próg zastosowania taktycznej broni jądrowej, może dojść do jej użycia.
Aleksiejew widzi trzy zasadnicze scenariusze wojenne:
– Rosja zaatakuje Japonię z powodu sporu terytorialnego o Kuryle, co spowoduje reakcję wojenną Stanów Zjednoczonych.
– Możliwy jest atak Rosji na Kanadę z racji sporu o Arktykę, a przede wszystkim ze względu na bogactwa naturalne, które ona skrywa.
– Konflikt wojenny możliwy jest także na zachodzie. Jego powodem może być np. chęć Białorusi uwolnienia się od Rosji i wystąpienia ze ZBiR. Inny powód konfliktu to separatyzm obwodu kaliningradzkiego, kwestia Krymu czy Morza Czarnego.
W tym ostatnim wypadku Aleksiejew nie pisze, jaki sojusznik Stanów Zjednoczonych będzie zaatakowany, ale komentator „Regnum” stawia kropkę nad i; będzie to Polska. Scenariusz taki już przetestowano w trakcie ćwiczeń wojskowych Zapad 1 w 2009 roku, które obejmowały symulację nuklearnego ataku na nasz kraj.
Wojna nie będzie jednak służyła zmianie globalnego układu sił. Jej znaczenie będzie lokalne, chociaż dla narodów, które dotknie, bolesne. Z punktu widzenia Moskwy będzie to bowiem, według recepty carskiego ministra Wiaczesława von Plehwe, „mała zwycięska wojna”, która pozwoli kremlowskiemu kierownictwu uniknąć podjęcia zasadniczych reform wewnętrznych i zachować surowcowy charakter gospodarki.
Detronizacja Ameryki
Zgoła inaczej wszelako prezentuje się projekt przedstawiony przez Iwanowa, Browne’a i Rotfelda. Zmierza on do zmiany globalnego układu sił, obalenia prymatu Stanów Zjednoczonych w postzimnowojennym świecie.Postulowany przez b. ministrów projekt paneuropejski „obejmowałby obszar szeroko rozumianej Europy – w sensie geograficznym i politycznym: od Norwegii na północy po Turcję na południu, od Portugalii na zachodzie po Rosję na kierunku wschodnim”. Ale wbrew temu, co twierdzą, projekt wcale nie jest nowy. Ma on już długą, ponad 100-letnią historię i – co gorsza – złowrogie precedensy. Jest on bowiem niczym innym, jak powtórzeniem słynnej koncepcji „bloku kontynentalnego”, jaką rozwijał w końcu lat 30. XX wieku znany geopolityk niemiecki gen. Karl Haushofer.
Wstępem do jej praktycznej realizacji był osławiony pakt Ribbentrop-Mołotow i – co za tym idzie – wybuch II wojny światowej, która tak boleśnie dotknęła nasz kraj. Ale w sensie geopolitycznym pakt był wymierzony w Wielką Brytanię. Po klęsce Polski w kampanii wrześniowej 1939 roku uniesiony tryumfem Haushofer oświadczał Brytyjczykom, że mają teraz do czynienia z wielkim blokiem od Morza Północnego i Renu aż do Pacyfiku.
Zjednoczenie w jednym geopolitycznym organizmie III Rzeszy, Związku Sowieckiego i Japonii miało być – w jego opinii – punktem zwrotnym w dziejach, położeniem kresu supremacji anglosaskiej potędze morskiej. W listopadzie 1940 roku Hitler mówił do Mołotowa, że „wyłania się nowa kombinacja państw”, blok eurazjatycki, który będzie podstawą nowego ładu globalnego.
Mimo doświadczeń II wojny światowej idea odrodzenia bloku kontynentalnego nadal kiełkowała w niektórych głowach zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Belgijski geopolityk Jean Thiriart wytrwale w dekadzie lat osiemdziesiątych XX wieku rozwijał koncepcję „imperium eurosowieckiego”, którą po rozpadzie imperium zła zamienił na „Europę od Dublina do Władywostoku”. Austriacki generał Heinrich Jordis von Lohausen występował z programem „Europy od Madrytu do Władywostoku”. Ernst Niekisch, deputowany do Izby Ludowej NRD, kreślił kontury „Europy od Vlissingen do Władywostoku”. Do ojcostwa tej koncepcji przyznaje się także rosyjski geopolityk Aleksandr Dugin.
Zwolennicy rozwiązania eurazjatyckiego nadzieje swoje wiążą z Władimirem Putinem. Francuz Henri de Grossouvre, propagator osi Paryż – Berlin – Moskwa, uzasadnia to tym, że wywodzi się on z KGB, który już w epoce zimnej wojny reprezentował orientację „proniemiecką i proeuropejską”. Putin dał zresztą tego dowody, wzywając na forum Bundestagu 25 września 2001 do połączenia potencjałów Europy i Rosji, co spotkało się z gorącą owacją niemieckich deputowanych.
Po 9 latach, na zasadzie próby sondażowej, doradca Kremla Siergiej Karaganow zaproponował utworzenie „Związku Europy i Rosji”. Widocznie uznano, że wypadła ona pomyślnie, bo 25 listopada 2010 roku na łamach „Sueddeutsche Zeitung” Putin wezwał do utworzenia „wspólnej przestrzeni ekonomicznej od Władywostoku do Lizbony”.
Ge-Russia
Lenin, przywódca rosyjskich bolszewików, powiedział swego czasu: „Kto ma Niemcy, ten ma Europę. A kto ma Europę, ten ma w swym ręku świat”. Dążenia do hegemonii globalnej carskiej Rosji symbolizowała doktryna III Rzymu i kategoryczny postulat zdobycia Konstantynopola. Ale w końcu XIX wieku nad Newą zapanowało przekonanie, że droga do Konstantynopola prowadzi przez Bramę Brandenburską.Współcześni rosyjscy geopolitycy, nieukrywający nostalgii za imperium zła, Związkiem Sowieckim, przyznają wszelako, że nie był on konstrukcją geopolitycznie doskonałą. Nie osiągnął bowiem brzegów Oceanu Atlantyckiego. Mógł tego dokonać bądź drogą podboju, bądź drogą przemyślanej akcji dyplomatycznej, która doprowadziłaby do finlandyzacji Europy Zachodniej, a zwłaszcza RFN i rozbicia NATO. Rosyjscy politolodzy nie ukrywają, że zgody Gorbaczowa na zjednoczenie Niemiec i rozwiązanie Układu Warszawskiego miały charakter szachowego gambitu, który miał doprowadzić do wyprowadzenia Niemiec z Paktu Północnoatlantyckiego i rozbicia Zachodu.
Także firmowana przez Iwanowa, Browne’a i Rotfelda Bolszaja Jewropa sprowadza się w istocie do stworzenia osi Moskwa – Berlin. Włoski geopolityk gen. Carlo Jean określa ją jako Ge-Russia (od Germania i Russia) i opisuje jako osobliwy projekt geopolityczny oparty na „kombinacji niemieckiej technologii z zasobami energetycznymi Unii Eurazjatyckiej”.
Dostrzega także niesłychaną intensywność współpracy niemiecko-rosyjskiej: „W Skołkowo, w rosyjskiej Dolinie Krzemowej, częściej słychać niemiecki niż angielski; Siemens zaniechał współpracy z francuską firmą Areva i przyłączył się do Rosatomu, żeby uczestniczyć w jego megaprojektach nuklearnych; Rheinmetall współpracuje z rosyjskim Ministerstwem Obrony, Alenia z Łukoil itd.”.
Poświęcanie Ukrainy
Trzej ministrowie piszą, że projekt Wielkiej Europy może być „przydatny dla przezwyciężenia obecnych sporów co do Ukrainy”. Powtarzają w tym miejscu argumentację Putina z 3 października 2011 roku, kiedy to przekonywał m.in. Ukraińców, że „Związek Eurazjatycki będzie budowany na uniwersalnych, integracyjnych zasadach jako nieodłączna część Wielkiej Europy”. Zatem ich obawy przed zamknięciem im drzwi do Europy traktował jako nieuzasadnione, bo i tak znajdą się w niej jako członkowie Unii Eurazjatyckiej.Propagowania tezy Putina podjął się także prof. Nicolai Petro z Rhodes Island University na łamach „New York Times” (3.12.2013). Stwierdził on, że Ukraina stawiana jest jakoby przed fałszywym, wyborem: z Unią Europejską czy z Unią Eurazjatycką (Rosją), fałszywym ponieważ ostatecznym celem jednej i drugiej jest zjednoczenie się we wspólną przestrzeń od Dublina do Władywostoku.
Jak będzie wyglądało zjednoczenie? Geopolityk rosyjski Aleksandr Dugin stawia sprawę jasno: na porządku dnia stoi zabór (zachwat) Europy, aneksja UE do Związku Eurazjatyckiego. Tylko tak bowiem można zwieńczyć dzieło budowy Wielkiej Europy. W tym celu – apeluje Dugin – należy tworzyć „piątą kolumnę”, która będzie odgrywać w Europie rolę, jaką kiedyś spełniały partie komunistyczne – będzie narzędziem Kremla w jego polityce.
Spośród trzech autorów Iwanow jest w pełni świadomym reprezentantem rosyjskiego, putinowskiego programu geopolitycznego. Des Browne to raczej beztroski poputczik. Jaką rolę odgrywa w tym spektaklu Adam Rotfeld? I czy ma tego świadomość?
Autor jest kierownikiem Zakładu Studiów nad Geopolityką Uniwersytetu Wrocławskiego.
"Wczoraj PAP podał, że z poszukiwań gazu łupkowego w Polsce wycofał się francuski potentat Total, zajmujący się wydobyciem i przeróbką ropy naftowej, gazu ziemnego, a także produkcją wyrobów chemicznych.
To kolejny wielki koncern, poszukujący w naszym kraju gazu łupkowego, który wycofuje się z Polski. W styczniu tego roku wycofał się włoski koncern Eni, a jeszcze wcześniej wycofały się dwa potężne koncerny amerykańskie Exxon Mobil i Marathon Oil, jeden kanadyjski Talisman Energy.
W lutym tego roku komentując paroletnie rządowe opóźnienia w przygotowaniu ustawy łupkowej premier Tusk, pozwolił sobie na niezwykłą szczerość w tej sprawie, co sformułował następująco „dziś rozumiemy lepiej niż kilka lat temu, że aby liczyć pieniądze z gazu łupkowego, trzeba przede wszystkim zacząć go wydobywać”.
Teraz więc w sytuacji kiedy jego rząd zawalił w sprawie gazu łupkowego, premier Tusk nabywa dystansu do tej sprawy, a przecież w kampanii wyborczej 2011 roku sztab wyborczy zorganizował mu konferencję prasową na tle odwiertu, nad którym płonęła flara z mocną sugestią, że właśnie tutaj na Pomorzu, dowiercono się do złoża gazowego o dużej wydajności.
Przypomnijmy tylko, że na początku stycznia tego roku, Najwyższa Izba Kontroli (NIK) opublikowała raport pokontrolny dotyczący oceny działania administracji publicznej oraz przedsiębiorców podejmowanego w związku z poszukiwaniem i rozpoznawaniem złóż gazu łupkowego w Polsce.
Raport okazał się miażdżący dla administracji rządowej, a z ustaleń NIK wyłonił się bezmiar bałaganu, niekompetencji, nieodpowiedzialności, a być może czegoś więcej, świadomego torpedowania poszukiwań gazu łupkowego w naszym kraju.
NIK między innymi zwrócił uwagę, że ze znacznym opóźnieniem prowadzonoprace nad tzw. ustawą łupkową, a termin jej przesłania do Sejmu jest już spóźniony o ponad 1 rok, co grozi ograniczeniem przez przedsiębiorców skali prowadzonych bądź planowanych prac poszukiwawczych albo wręcz rezygnacją z dalszego poszukiwania gazu łupkowego w Polsce.
Ponieważ wykonanie jednego otworu poszukiwawczego w polskich warunkach kosztuje około 15 mln USD (a więc blisko 50 mln zł), to brak takiego prawa (w szczególności pożytków jakie może osiągnąć inwestor), wręcz paraliżuje działalność poszukiwawczą zarówno firm krajowych ale przede wszystkim zagranicznych.
Niestety ustalenia NIK w tej sprawie potwierdzają decyzje wspomnianych wielkich firm zagranicznych, które wręcz ostentacyjnie wychodzą z poszukiwań gazu łupkowego w Polsce.
NIK w swoim raporcie pisze także, że tylko do wiarygodnego oszacowania wielkości zasobów gazu łupkowego w Polsce, potrzebne jest przynajmniej 200 odwiertów poszukiwawczych. Do tej pory przez blisko 6 lat wykonano takich odwiertów zaledwie 51, a więc przy zachowaniu dotychczasowego tempa wierceń, potrzebne będzie aż 12 lat tylko do oszacowania zasobów gazu łupkowego w Polsce.
Rząd Tuska już od ponad 3 lat biedzi się z przygotowaniem ustawy łupkowej, a w Sejmie znajduje się już od ponad roku, przygotowany przez ekspertów Prawa i Sprawiedliwości, projekt ustawy w tej sprawie.
Według zapowiedzi Tuska projekt ustawy łupkowej już na dniach wpłynie ale już teraz wiadomo, że zawiera on bardzo kontrowersyjne rozwiązania więc zanim przyjmie go Parlament i podpisze prezydent upłynie kolejnych kilka miesięcy.W tym czasie z poszukiwań łupków w Polsce, zrezygnuje pewnie jeszcze kilka firm, a z tego co słychać na sejmowych korytarzach, koncesje poszukiwawcze bardzo szybko zmieniają także właścicieli i ponoć już co 3 jest w bezpośrednio lub pośrednio w rękach kapitału rosyjskiego.
Reasumując realne wydobywanie gazu z łupków w Polsce coraz bardziej się oddala i jest w tym duża „zasługa” blisko już 7 letnich rządów Donalda Tuska. Cześć ekspertów w tej dziedzinie tę sytuację określa bardzo dosadnie-to sabotaż."
15/04/2014
Sprawy obyczajowe, czyli niszczenia polskiej obyczajowości, to także wynik tego, że Polska jest w strefie rosyjsko - niemieckich wpływów. Owszem, mówi się, że to Unia Europejska, ale chociaż Holandia jest bardziej jeszcze zepsuta niż Niemcy, to niem interesu w psuciu Polski (koncern medialny TVN-u jest niechlubnym wyjątkiem) Niemcy zaś mają ten interes. Rosja też ma, i już zaczyna z tego zepsucia korzystać bezpośrednio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz